Trzeci album King Crimson, "Lizard" spotkał się wprawdzie ze słabym przyjęciem, jednak był świetny jeśli chodzi o sam jego poziom. Skład odpowiedzialny za nagranie tego albumu jednak szybko się rozpadł, w czym mocno "pomógł" Gordon Haskell, który miał wiele do zarzucenia tekstom pisanym przez Petera Sinfielda, a także do gry Keitha Tippetta na pianinie. W rezultacie wydany rok później "Island" został nagrany poraz kolejny w mocno zmienionym składzie. Kierunek pozostał jednak niemal identyczny, czyli po raz kolejny grupa mocno eksploruje jazzowe rejony.
Album zaczyna się nietypowo (jak to u King Crimson), bo od dźwięków kontrabasu. Po chwili dołączają do niego dźwięki fletu i pianina, z czego to drugie za jakiś czas zmierza w kierunku jazzu. Bardzo podobają mi się te spokojniejsze, folkowe momenty, jednak te bardziej jazzowe także są porywające, choć trzeba się w nie "wczuć" aby docenić w pełni. Fanom rocka bardziej powinien przypaść do gustu kolejny "Sailor's tale", który po pierwsze zawiera więcej energii, ale też świetnie spisuje się tutaj lider zespołu, Robert Fripp ze swoją gitarą, choć daleko jego grze do zdobywającego coraz większe uznanie wtedy hard rocka.
Dwa powyższe utwory uważam za bardzo dobre, gorzej oceniam trzeci na liście "The letters" oraz kolejny "Ladies of the Road". Ten pierwszy posiada co prawda ładny spokojny wstęp. Ten drugi za to odrzuca mnie średnimi fragmentami z udziałem wokalu, który swoją drogą ponownie nie jest najlepszy i wciąż daleko mu do świetnych partii Lake'a w debiucie. Za to fragmenty instrumentalne uważam za udane, momentami nawet za bardzo udane.
Wrażenie wyrwanego z kontekstu może sprawiać "Prelude - song of the Gulls". Pełni on jednak bardziej rolę wprowadzenia (chociaż dosyć długiego) do utworu ostatniego i zarazem chyba najważniejszego. Jako ciekawostkę można dodać, że kompozycja ta swoje korzenie miała jeszcze przed oficjalnym powstaniem King Crimson, czyli za czasów grupy Giles, Giles & Fripp. Finałowy, tytułowy utwór to za to chyba najbardziej przystępna pozycja z całego albumu, chociaż daleka od prostego, radiowego rocka. Może to dziwić, bo trwa najdłużej z całej płyty, więc przekonania, że na tak mocno tkwiącym w jazzie krążku, kompozycja ta będzie najbardziej pokręcona, są zrozumiane. A jednak jest zupełnie odwrotnie. Jest to jedna z najpiękniejszych propozycji zespołu w całej historii grupy, urzekająca piękną aranżacją, w której prym wiedzie początkowo pianino i flet, a w dalszej części kornet. Nawet solówki instrumentalistów są tu nagrane "ze smakiem" i nie są zbyt nachalne, mimo że zmierzają mocno w kierunku jazzu.
"Island" w momencie wydania, a nawet dzisiaj, uważamy jest za najsłabszy krążek King Crimson do tamtej pory...z czym się zgadzam. Absolutnie jednak nie uważam płyty tej za słabą. Prawdą jest, że wolę poprzedni "Lizard" który stylistycznie utrzymany jest w podobnej konwencji, ale czy to oznacza, że będę olewał ten album w przyszłości? Nie. Z sześciu długich w większości utworów niezbyt przekonuje mnie tylko jeden i fragmenty innego. Nie wywołują we mnie jednak skrajnie negatywnych emocji, więc będę w stanie je "przeboleć", a w przyszłości być może nawet docenić. Stąd ocena bardzo wysoka.
8/10
Lista utworów:
- Formentera lady
- Sailor's tale
- The letters
- Ladies of the Road
- Prelude - song of the Gulls
- Island

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz