Joy Division, to kolejny po the Velvet Underground, zespół, który należyte uznanie zyskał dopiero jakiś czas po rozpadzie grupy, jednak w zupełnie innych okolicznościach. The Velvet Underground zaistniało w świadomości słuchaczy przede wszystkim za sprawą wpływu jaki wywarł na zespoły punkowe i (przede wszystkim) post punkowe (m.in. na opisywane Joy Division), za to Joy Division stało się popularne przez... śmierć lidera i wokalisty zespołu Iana Curtisa. Dobrze, że w ogóle się doczekali (chociaż szkoda, że w tak tragicznych okolicznościach), bo muzycy mimo braku wirtuozerskich zdolności, zachwycają oryginalnością i klimatem swoich nagrań. Szczególnie klimat utworów powala, nawet już na debiutanckim "Unknown Pleasures".
O ile otwierający album "Disorders" to jeszcze całkiem przebojowy kawałek o fajnej, typowo post punkowej partii gitary, to większość pozostałych poraża swoim posępnym, mrocznym i depresyjnym klimatem. Już kolejny na liście "Day of the Lords" ukazuje zespół od swojej "mroczniejszej" strony. Jest to jednak wciąż całkiem chwytliwe nagranie będące swoistym pomostem między przebojowym otwieraczem a kolejnym na liście powolnym i depresyjnym "Candidate" będącym jednym z moich faworytów na albumie. We wszystkich tych trzech nagraniach- a także w pozostałych- nie sposób przejść obojętnie obok wspaniałych partii basisty Petera Hooka oraz genialnego wokalu Curtisa mocno kojarzącym się chociażby z Jimem Morrisonem z the Doors za sprawą ciepłego barytonu.
Zespół dba o drobne smaczki w swoich kompozycjach. Jak chociażby wydobywane prawdopodobnie za pomocą instrumentów klawiszowych odgłosy kojarzące się czymś w stylu laserowych miotaczy z filmów science-fiction w "Insight" charakteryzującym się kolejną typowo nowofalową partią gitary albo odgłosami tłuczonych butelek w finałowym "I remember nothing" będącym najbardziej posępnym i depresyjnym, a zarazem najdłuższym utworem na płycie. Utwór którego zdecydowanie powinny unikać osoby zmagające się z depresją...
Jednak ten album to nie tylko przygnębiający klimat, ale także chwytliwe, momentami przebojowe melodię. Jak chociażby w "New dawn fades" z ekspresyjnym śpiewem lidera, "She's lost Control" czy chyba najbardziej bujającym na całym krążku "Wilderness" ze sporą jak na ten zespół rolą gitary.
Najwięcej do "roboty" gitarzysta grupy, Bernard Summer, ma jednak w bardziej energicznym "Shadowplay", które mimo dużej dawki energii posiada także dominujący na albumie mroczny klimat i nie odstaje od reszty w przeciwieństwie do "Interzone". Mimo, że jest to nagranie wcale nie najgorsze, to zespół mógł je zostawić na singiel chociażby, bo tak, mocno zakłóca odbiór albumu, mimo krótkiego czasu trwania.
"Unknown Pleasures" to obok "Pornography" the Cure oraz kolejnego albumu grupy, "Closer" mój ulubiony album należący do tego mroczniejszgo i depresyjnego odłamu post punku i zarazem jeden z ulubionych krążków w ogóle. Mimo dość prostej gry instrumentalistów (szczególnie perkusisty) muzyka hipnotyzuje i wciąga. Szczególnie"wchodzi" gdy słońce już znika za horyzontem lub w jesienne/zimowe wieczory. Niewiele artystów potrafi wykreować tak wciągający klimat nie popadając w kicz, Joy Division zdecydowanie potrafi.
10/10
Lista utworów:
- Disorder
- Day of the lords
- Candidate
- Insight
- New dawn fades
- She's lost Control
- Shadowplay
- Wilderness
- Interzone
- I remember nothing

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz