czwartek, 7 kwietnia 2022

Recenzja: Metallica- "Kill ’Em All"

Okładka albumu "Kill em all" zespołu Metallica


Klasyka gatunku. Pierwszy thrash-metalowy album. Jeden z najlepszych debiutów w historii. To kilka określeń, które można usłyszeć o pierwszym albumie amerykańskiego zespołu Metallica. Faktycznie jest to album bardzo dobry, na którym do dziś wzorują się setki zespołów muzycznych. Bynajmniej nie jest on pozbawiony wad.

Ciężko o lepsze „wprowadzenie” w nowy gatunek muzyczny będący połączeniem melodyjności zespołów z nurtu NWOBHM (nowa fala brytyjskiego heavy metalu) i agresji wykonawców hardcore punkowych, niż otwierający płytę „Hit the lights”. W pierwszych sekundach słyszymy jak cichy szum błyskawicznie zmienia się w gitarowo-perkusyjny łomot, po czym pojawia się ciężki, szybki gitarowy riff a potem James Hetfield, niewyrobionym, szczeniackim jeszcze głosem wykrzykuje prosty nieco wulgarny i mało ambitny tekst o występach zespołu na scenie. Jeśli chodzi o samą muzykę, ten utwór robi wrażenie nawet teraz, po wielokrotnym wysłuchaniu całego albumu a nawet wielu ciężej grających wykonawców. Dla słuchaczy w tamtym czasie, gdy rock stawał się coraz bardziej cukierkowy, musiał to być szok, jaki 13 lat wcześniej wywołał riff z tytułowego utworu z debiutu Black Sabbath. A dalej jest jeszcze ciekawiej.

Drugą pozycję na krążku zajmuje 7-mio minutowe dzieło „The Four Horseman”. Mimo długiego czasu trwania, utwór nie męczy; dzieje się w nim na tyle dużo, że można by wziąć go za dzieło Megadeth, lubującego się w ciskaniu w jeden utwór wielu motywów czy solówek. Nie jest zresztą tajemnicą ze lider legendarnego zespołu od siebie z pewnością wiele dodał na debiut Metalliki, z której niewiele wcześniej został wyrzucony za nadużywanie alkoholu. Ciekawy pomysł muzycy mieli aby dodać tu coś na wzór cytatu ze „Sweet Home Alabama” zespołu Lynyrd Skynyrd.

Po najdłuższym utworze na płycie następuje najkrótszy, dosyć chwytliwy, ale nie dorównujący dwóm wcześniejszym kompozycjom „Motorbreath”. Ot przyjemny wypełniacz, chętnie wykonywany przez muzyków na koncertach, który na opisywanym albumie ani nie wadzi ani niczego szczególnego nie dodaje.

Podobną rolę chwytliwego, nie aż tak ciężkiego kawałka pewni kolejny, chyba najbardziej melodyjny na płycie „Jump in the fire”, który na swój ciężki sposób jest całkiem skoczny. Miłe urozmaicenie pośród ostrego riffowania, szybkiej perkusji i krzykliwego śpiewu lidera.

A jeśli już o urozmaiceniach, pozycje numer 5 zajmuje jedyny utwór w czasie którego słuchacz ma szanse złapać oddech w czasie tej ciężkiej jazdy. „(Anesthesia) Pulling Teeth” to nieco ponad czterominutowe solo Cliffa Burtona na mocno przesterowanym basie. Przez większość czasu basista gra sam, dopiero pod koniec pojawia się prosty podkład perkusisty Larsa Urlicha. Dosyć ciekawa kompozycja, szczególnie na początku, potem odrobine zaczyna się nudzić. Nie mniej, bez „(Anesthesia)…” debiut chłopaków z Bay Arena byłby o wiele uboższy, a sam Burton pokazał, że nie jest pierwszym lepszym basistą, tylko jednym z najlepszych użytkowników tego instrumentu w historii muzyki, a przynajmniej tej cięższej muzyki.

Jako następne, słyszymy chyba najszybsze na krążku „Whiplash” idealnie nadające się do tego, czego utwór dotyczy, czyli energetycznego machania głową w rytm muzyki.  I sumie ciężko powiedzieć o tym utworze coś więcej, brak tu jakichś ciekawych urozmaiceń, zwolnień itp.

Poziom mocno spada w drugiej połowie albumu za sprawą „Phantom Lord”. Mimo prób urozmaicenia kompozycji, ta nie za bardzo zapada w pamięć, a w czasie wysłuchiwania jej też nie zachwyca.

Odrobinę lepiej wypada kolejny „No Remorse”, który przynajmniej zostaje w pamięci jeszcze jakiś czas po wyjęciu płyty z odtwarzacza. Nie zaszkodziło by mu jednak skrócenie o około półtorej minuty, który jeśli chodzi o linie wokalną aż za bardzo kojarzy się obecnym wcześniej „Motorbreath”.

Po tych dwóch nienajlepszych utworach pojawia się mój faworyt, rozpoczynający się jednym z najsłynniejszych riffów w historii, rozbudowany „Seek and Destroy”. Jest to równocześnie jedna z moich ulubionych kompozycji w całej dyskografii zespołu i jeden z najchętniej granych kawałków na koncertach grupy.

Szkoda, że to nie opisywana przed momentem kompozycja nie zamyka albumu, bo pełniąca tę rolę „Metal Militia”, o podobnym czasie trwania co poprzedni kawałek, jest zbyt rozwleczona, nijaka i jednorodna, w porównaniu do większości pozostałych kawałków.

Muszę się zgodzić z ludźmi nazywający debiut Metalliki jednym z najlepszych debiutów w historii muzyki metalowej i klasyką thrash metalu, jednak album biorąc pod uwagę jednostajne granie jest za długi. Nie twierdze, że kompozycje są nierozróżnialne czy wtapiają się w jedno. Wręcz przeciwnie, ciężko pomylić ze sobą którekolwiek dwa kawałki z płyty, ale sama stylistyka wciąga raczej na 30-40 minut. Gdyby usunąć z „KIll em All” „Phantom Lord”, „Metal MIlitia” i skrócić nieco „No Remorse”, ciężko byłoby mi się do czegokolwiek przyczepić. Jeśli już to do solówek Hammeta, które mogą robić wrażenie jeśli chodzi o szybkość i technikę, ale dla przeciętnego słuchacza ciężkie będzie zapamiętanie jak brzmiało solo z jednego utworu, a jak z kompozycji z tym utworem sąsiadującą. Oraz do tekstów, w  tej kwestii (oraz samych umiejętności wokalnych) James dopiero pokaże na co go stać na kolejnych albumach.

7/10

lista utworów"

  1. Hit the Lights
  2. the Four Horseman
  3. Motorbreath
  4. Jump in the fire
  5. (Anesthesia) Pulling teeth
  6. Whiplash
  7. Phantom lord
  8. No Remorse
  9. Seek & Destroy
  10. Metal Militia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz