Odejście lub śmierć wokalisty/gitarzysty/ głównego kompozytora to zawsze ogromny cios dla zespołu. Czasami zdarza się nawet, że jeden człowiek łączy w zespole wszystkie te trzy funkcje. Pozostali muzycy mają wtedy nie mały ból głowy co powinni zrobić. Wiele zespołów po utracie ważnego członka rozpada się. Takimi grupami były Led Zeppelin, Nirvana, Soundgarden, Joy Division czy Dio, żeby wymienić tylko te najbardziej znane. Wiele grup natomiast postanowiła kontynuować karierę pod starym szyldem zastępując kolegę nowym muzykiem lub dzieląc jego obowiązki między siebie - z lepszym lub gorszym (w większości) skutkiem. W tym krótkim zestawieniu opiszę kilka grup muzycznych, które po stracie lidera dalej potrafiły nagrać płyty na wysokim poziomie.
1. Black Sabbath
Na początek zespół, który nawet po odejściu swojego lidera (w tym przypadku wokalisty Ozziego Osbourne'a) cieszył się ogromnym zainteresowaniem z każdą kolejną premierą nowych albumów. Właściwie nic dziwnego, bo pierwszym następcą księcia ciemności był znany już wówczas bardzo dobrze w hardrockowym świecie Ronnie James Dio, który popularność zdobył przede wszystkim w Rainbow- grupie założonej przez Ritchiego Blackmore'a po jego pierwszym odejściu z Deep Purple, która mocno przyczyniła się do powstania heavy metalu. Wraz z przybyciem amerykańskiego wokalisty, Black Sabbath zmienił swoją stylistykę idąc bardziej w kierunku coraz bardziej popularnego metalu. I tym samym nagrywając jedne z najwybitniejszych płyt w tymże gatunku. A przynajmniej do tego grona można zaliczyć pierwszy album z nowym śpiewakiem- "Heaven and hell". Ale także kolejny "Mob rules" trzymał bardzo wysoki poziom i we wszelkich rankingach pomijany jest chyba tylko i wyłącznie przez brak takiego arcydzieła jak utwór tytułowy z poprzednika. Już mniejszym zainteresowaniem cieszą się kolejne pozycje z dyskografii grupy. Zarówno trzeci album z Dio, który wrócił do zespołu po około dekadzie aby nagrać dobry, ale znacznie ustępujący poziomem dwóm wcześniejszym płytom z Amerykaninem "Dehumanizer", jak i płyty nagrane z Tonym Martinem oraz Ianem Gillanem nie są zbyt znane i lubiane, nawet wśród fanów grupy. A szkoda, bo szczególnie jedyna płyta nagrana z wokalistą Deep Purple jest naprawdę świetna. Może nie powala swoją produkcją, ale kompozycje znajdujące się na "Born Again" należą do czołówki wszystkich wydanych nagrań w historii zespołu. Warto wspomnieć też o niezłej ale bardzo nierównej płycie nagranej pod dziwnym szyldem Black Sabbath featuring Tony Iommi- "Seventh star". Tu z kolei jedynym członkiem zespołu jest gitarzysta grupy wspomagany mniej znanymi muzykami. Jedynie Glenn Hughes z tego składu jest znany szerszej publiczności za sprawą występów przede wszystkim w Deep Purple. Niektórzy mogą kojarzyć go też z grupy Trapeze.
Warte szczególnej uwagi:
- Heaven and hell
- Mob rules
- Born Again
Nazwa tego zespołu pojawiła się kilkukrotnie przy nazwie poprzedniego zespołu. Grupa słynie z tego, że oprócz bycia jednym z największych przedstawicieli hard rocka i legendą muzyki rockowej, miał spory problem z ustabilizowaniem składu. W tym przypadku skupię się na historii grupy po rozpadzie tego najbardziej znanego składu, który powstał dopiero po wydaniu trzech albumów przez zespół. Mark II jak nazywany jest skład najbardziej znany i który stworzył najwięcej kultowych płyt w historii zespołu, rozpadał się w sumie aż trzy razy. Szczególnie pierwszy rozpad był bardzo pozytywny jeśli wziąć pod uwagę co grupa stworzyła między odejściem Iana Gillana i Rogera Glovera w 1973 roku, a reaktywacją grupy w 1984. To właśnie wtedy wraz nieznanym jeszcze Davidem Coverdalem do legendarnego zespołu dołączył Glenn Hughes solidnie mieszając w stylistyce grupy - z jak najbardziej pozytywnym skutkiem. Album "Burn" nagrany w tym składzie to jedno z największych dzieł w historii Deep Purple. Słabiej wypada kolejny "Stormbringer", za to następny "Come Taste the band" nagrany w jeszcze nieco innym składzie (Ritchiego Blackmore'a zastąpił Tommy Bolin) to już krążek, który poziomem wg mnie nie ustępuje znacząco nawet kultowym "In rock" i "Machine Head". Po kolejnym rozpadzie Mark II (i potem jeszcze jednym) zespół już nie wniósł się na takie wyżyny. Jako tako wypada jeszcze "Purpendicular" i "Now what?!", ale są to pozycję które nie zachwycają.
Warte szczególnej uwagi:
- Burn
- Stormbringer
- Come Taste the band
Bruce Dickinson wprawdzie nie był oryginalnym wokalistą metalowej legendy, ale jest zdecydowanie tym, który z grupą jest najbardziej kojarzony. O ile odejście Adriana Smitha jakiś czas wcześniej fani zespołu przełknęli, tak z odejściem tego charyzmatycznego wokalisty wielu z nich nie mogło się pogodzić, nie dając nawet szansy nowemu wokaliście- Blaze'owi Baileyowi. Na szczęście dla fanów, Bruce w 2000 roku zaszczycił swoim głosem świetny "Brave new world" i zaszczyca nas nim do dziś, ale trzeba przyznać, że Bailey nie wypadł tak tragicznie jak się mówi. To prawda, że Blaze nie dysponuje takimi umiejętnościami jak jego poprzednik, ale mnie jego głos odpowiada. Może Dickinson wypadłby na tych albumach lepiej? Ale może niekoniecznie? Ważne przede wszystkim, że grupa, a właściwie Steve Harris nie wypadł z kompozytorskiej formy i (szczególnie na "the X Factor") serwuje nam solidną dawkę świetnego heavy metalu. Chyba żadna z licznych płyt zespołu nie posiadała takiego genialnego klimatu jak pierwszy krążek z Baileyem, ale i na kolejnym "Virtual XI" znajdziemy sporo dobrego. Cieszy fakt, że przynajmniej "the X Factor" po latach zaczyna być należycie doceniany przez słuchaczy.
Warte szczególnej uwagi:
- The X Factor
W długiej karierze progrockowej legendy wyróżnić można przede wszystkim dwa okresy: erę Petera Gabriela, gdy zespół zachwycał oryginalnością i poszerzeniem granic rocka oraz erę Phila Collinsa, gdy zespół poszedł w czysto pop rockowym kierunku. Który okres lepszy, tego nie powiem- kwestia upodobań. Ja lubię je chyba po równo. Zarówno w swoich progresywnym okresie jak i tym popowym zespół zachwycał świetnymi kompozycjami jak i potrafił nagrać jakieś okropieństwo. W przeciwieństwie do wielu innych rockowych wykonawców, którzy po latach zaczęli zmierzać w coraz bardziej komercyjnym kierunku, Genesis w tej stylistyce wypadał nadzwyczaj dobrze. Może czasem popadały w banał jak w "Jezus, he knows me" (który na marginesie był pierwszym utworem Genesis jaki poznałem- wtedy mnie zachwycił, teraz też nie wydaje mi się jakoś bardzo zły, ale zachwyt minął), ale znajdziemy w tym okresie również świetne "Land of Confusion" czy "Home by the Sea".
Warte szczególnej uwagi:
- Duke
- Invisible touch
To tak na koniec mały sentyment. Three Days Grace to zespół wykonujący metal alternatywny, którym mocno zachwycałem się przez wiele lat od późniejszej podstawówki, przez gimnazjum, aż do technikum. Teraz gdy wracam do twórczości grupy, może nie zachwyca, ale z sentymentem ciężko wygrać i fajnie wrócić do hitów z przed lat. Pamiętam jakim ciosem było dla mnie odejście z zespołu lidera TDG, Adama Gontiera. Początkowo nie mogłem się przekonać do nowego krzykacza- Matta Walsta dysponującego zupełnie innym głosem niż poprzednik. W związku z tym zespół znacząco zmienił stylistykę. Odszedł od melodyjnych piosenek określanych czasami jako emo metal, aby swojej muzyce dodać solidnej dawki elektroniki. Nie jest to może Rammstein, ale skojarzenie z takim Robem Zombie są jak najbardziej usprawiedliwione. Pierwszy album z nowym wokalistą -"Human"- trochę mnie zawiódł. Było tam parę wpadających w ucho numerów, ale brakowało takich udanych kawałków jak "Animal i Have become", "Break" czy "Someone who cares". Ostatecznie przestałem się interesować losem grupy...aż do niedawna kiedy na YouTube pokazała mi się zapowiedź nadchodzącego albumu (teraz już wydanego- w zeszłym tygodniu)- "So called life". Muszę przyznać, że numer nieźle naostrzył mój apetyt na nowy krążek. W prawdzie zespół nie prezentuje tu czegoś nadzwyczajnego, ale osobie wychowanej na tak zwanym metalu alternatywnym numer może się spodobać. W międzyczasie zapoznałem się z albumem "Outsider", który grupa wydała kilka lat temu i może nie jest to płyta wybitna, ale może się podobać. No ale 3DG nigdy nie było zespołem wybitnym, jedynie dobrym w swojej stylistyce, czyli w mocniejszym ale wciąż komercyjnym graniu, toteż nie nastawiałem się na arcydzieło. Właśnie dziś zabrałem się za najnowszy "Explosions" i tu również znalazłem kilka fajnych numerów. Grupa raczej nie przypadnie do gustu osobom z co najmniej trójką z przodu (chociaż kto wie), ale osobom urodzonym na przełomie dwóch tysiącleci, którzy słuchali tego typu muzyki w latach nastoletnich i prawie nastoletnich, zapoznanie się z ich twórczością będzie fajnym powrotem do tamtych lat.
Warte uwagi:
- Outsider
- Explosions
- Alice in chains
- The Doors
- Dżem
- Uriah heep
- Turbo
- Savatage
King Crimson to inna liga aniżeli reszta wymienionych zespołów. Ta muzyka broni sie i bez wokalu.
OdpowiedzUsuńCo do Sabbath, to Dio ze swoim wokalem idealnie nadaje się do hardrocka jak i heavy metalu, stąd pewnie zespół skończył z kombinowaniem w kompozycjach. Aczkolwiek te pierwsze dwie płyty z nim prezentują naprawdę porządny poziom.
Purple - czy to Gillian, czy Coverdale albo Bollin, bez różnicy. Każdy wokal jak dla mnie broni się. Gorzej z kompozycjami.
Ale artykuł interesujący 👍
King Crimson to oczywiste, że bronią się przede wszystkim muzyką i poza nielicznymi kompozycjami ("Epitaph" chociażby) obyło by się bez wokalisty, ale chciałem tu opisać braki nie tylko wokalistów ale i innych ważnych muzyków. Pech dla instrumentalistów, że za największą gwiazdę uważa się wokalistę. Ale chociażby w Deep Purple, chodziło mi nie tylko o brak Gillana, ale i Blackmore'a. W Savatage miałem na myśli przede wszystkim tragicznie zmarłego gitarzystę grupy, Crissa Olivę. W przypadku Iron Maiden skupiłem się co prawda na braku Dickinsona, ale przecież Adrian Smith także był bardzo ważną postacią, więc mógłbym w artykule przywołać także "Fear of the Dark", a może i nawet "No prayer for the Dying ".
Usuń