wtorek, 27 grudnia 2022

Recenzja: Iggy Pop - "The Idiot"

Okładka albumu "The Idiot" Iggy'ego Popa

Po rozpadzie The Stooges z powodu narkotykowych nałogów członków zespołu, kariera lidera tej grupy, Iggy'ego Popa była praktycznie skończona. Z pomocą jednak przyszedł fan twórczości Amerykanina i zarazem inny wielki muzyk, David Bowie, który zabrał artystę na wycieczkę po Europie, a później pomógł mu nagrać solowy debiut. Mimo że "The Idiot" sygnowany jest przez Popa, to w głównej mierze jest to album Bowiego, który potraktował album ten jako próbę przed swoją trylogią Berlińską.

Podobnie jak na płytach Davida, tak i tu słychać bardzo wyraźne wpływy krautrocka. Utwory takie jak "Sister midnight", "Fun Time" czy "Baby" mimo że posiadają niezłe melodię, to przede wszystkim moją uwagę zwraca aranżacja momentami ewidentnie nawiązująca do niemieckiej sceny progresywnej. W "Nightclubbing" początkowo można było odczuć ponurą atmosferę jaka panowała w Berlinie, w którym muzycy spędzili dużo czasu w czasie swojej wyprawy. Jednak później pojawia się melodia, która zdecydowanie już do ponurych nie należy. Jeśli chodzi o melodię, to jednak tą najbardziej chwytliwą posiada mój ulubiony utwór z albumu, bardzo przebojowy "China Girl". Bardziej stonowanie wypadają "Dum Dum Boys" i "Tiny Girls", a finałowy "Mass Production" najbardziej zachwyca pod względem aranżacji.

Debiut Iggy'ego Popa to z pewnością jedno z jego największych dzieł, być może nawet największe wliczając w to muzykę The Stooges. Fakt, że ogromny wkład w ten album mial David Bowie i bez niego z pewnością nie byłby tak udany, jednak dzięki "The Idiot", Pop wskoczył na listę moich ulubionych solowych twórców.

8/10

Lista utworów:

  1. Sister midnight
  2. Nightclubbing
  3. Fun Time
  4. Baby
  5. China Girl
  6. Dum Dum Boys
  7. Tiny Girls
  8. Mass Production 

Komunikat
W najbliższym czasie wpisy na blogu mogą być umieszczane mocno nieregularnie ze względu na problemy z internetem jakie będą mnie czekały przez nieznany przeze mnie czas. Będę starał się w miarę możliwości umieszczać kolejne recenzję, jednak może się okazać, że przerwy między poszczególnymi postami będą wynosić nawet kilka dni.

środa, 21 grudnia 2022

Recenzja: Metallica - "Hardwired... To Self-Detruct"

Okładka albumu "Hardwired... To Self-Detruct" zespołu Metallica

Fani Metalliki z pewnością muszą się wykazywać cierpliwością. Ich ukochany zespół lubi zrobić sobie dłuższą przerwę między kolejnymi albumami, a między dwoma (jeszcze) ostatnimi krążkami minęło 8 lat. Często słyszy się opinie, że jest to najcięższy album od czasów debiutu. Takie stwierdzenie dla mnie jest bardzo przesadzone, a przez wygładzone brzmienie nie brzmi jakoś mocniej niż "Death Magnetic" o "St. Anger" i albumach nr 2,3 i może 4 nie wspominając. Czy brzmienie jest wadą czy może zaletą, to raczej subiektywne odczucie, jednak muzycy na tym albumie podążyli nie do końca słuszną drogą, którą wybrało też choćby Iron Maiden, czyli niepotrzebne wydłużanie kompozycji.

Najbardziej zwięzły, ale też nie wyróżniający się jakoś mocno jest agresywny otwieracz trwający około 3 minuty. Być może kawałek ten prezentował by się lepiej z bardziej surowym brzmieniem z trzech pierwszych albumów zespołu. "Hardwired" jest najsłabszym kawałkiem z pierwszej płyty (album jest dwupłytowy) obok "Dream No More" nasuwającym lekkie skojarzenia z "Sad But True", jednak nie tak udanym i sztucznie przedłużanym. Nie pomaga też tutaj wokal, który brzmi jak lekko przetworzony. Znacznie lepiej wypadają posiadający dosyć przebojowym refren "Atlas, Rise", także przebojowy - jeden z moich faworytów - "Moth into Flame" oraz posiadający kroczący riff "Now That We're Dead". Każdy z tych trzech utworów został zresztą wydany na singlach, podobnie jak otwieracz i kończący pierwszą płytę "Halo on Fire". Ten ostatni to chyba moja ulubiona kompozycja z całego albumu. Jest to półballada posiadająca udane zaostrzenia, szczególnie mocno podoba mi się końcówka utworu.

Druga płyta jest już mniej ciekawa, ale znajdą się tu utwory solidne. Najlepiej wg mnie wypadają dwa ostatnie utwory na płycie: "Murder One" i najbardziej agresywny "Spit Out The Bone". Całkiem nieźle wypada też chwytliwy "Confusion" oraz "Here Comes Revenge" oba jednak ponownie są za długie, a ten drugi dodatkowo posiada wstęp dosyć mocno zalatujący "Lepper Messiah" z "Master od Puppets". Bardziej nijako za to prezentują się "ManUNKind" i kojarzący się z "Loadami" "Am I Savage".

Ostatni do tej pory album pionierów thrash metalu na pewno nie jest takim na takim poziomie co pierwsze 5-6 albumów zespołu. Znajdziemy tu kilka ciekawych, agresywniejszych ale też bardziej stonowanych utworów. Szkoda jednak, że muzycy postanowili niepotrzebnie tak przedłużać swoje utwory i w rezultacie cały album. Gdyby zrezygnować z dwóch kawałków o których pisałem w poprzednim akapicie oraz skrócić pozostałe, to powstałby całkiem dobry w swojej stylistyce niespełna godzinny album. Niestety członkowie Mety postanowili inaczej, przez co przychodzą momenty, że ma się ochotę wyłączyć płytę (zwykle tą drugą).

6/10

Lista utworów:

  1. Hardwired
  2. Atlas, Rise
  3. Now That We're Dead
  4. Moth into Flame
  5. Dream No More
  6. Halo on Fire
  7. Confusion
  8. ManUNKind
  9. Here Comes Revenge
  10. Am I Savage
  11. Murder One
  12. Spit Out The Bone 

poniedziałek, 19 grudnia 2022

Recenzja: Deep Purple - "Come Taste the Band"

Okładka albumu "Come Taste the Band" zespołu Deep Purple

Po nagraniu "Stormbringer", na którym Deep Purple poszło w jeszcze bardziej funkowym kierunku niż na "Burn", na odejście z zespołu zdecydował się Ritchie Blackmore, który założył własną grupę Rainbow. Na miejsce gitarzysty zatrudniono wtedy Tonego Bolina, który jak się okazało do nowego stylu zespołu świetnie pasował. Po odejściu Blackmore'a nikt już nie studził ambicji Glenna Hughesa zafascynowanego muzyką funk i soul, dzięki czemu zespół podążył w tym kierunku jeszcze bardziej niż na dwóch poprzednich albumach.

Ze wszystkich utworów zawartych na dziesiątym albumie grupy warto zwrócić uwagę na energiczny otwieracz "Comin'Home" czy już bardzo mocno funkujące "Gettin' Tighter", "Dealer" i "I Need Love" ze świetną solówką Bolina. Najbardziej czarującymi momentami są chyba jednak dwie ostatnie pozycję. Pierwsza to "This Time Around/Owed To 'G'" w pierwszej części będąca piękną balladą, za to druga część jest bardziej porywająca i instrumentalna, a także wyróżnia się kolejnymi świetnymi partiami nowego gitarzysty. Drugim genialnym momentem jest zaczynający się świetnym basowym intrem "You Keep on Moving". Następnie do podkładu Hughesa dochodzą organy, a później podwójna linia wokalna Hughesa i Coverdale'a, którzy na tym albumie są w życiowej formie wokalnej. "Lady Luck" czy bardziej hard rockowe "Drifter" i "Love Child" to również udane kompozycje, ale nie dorównują tym wymienionym wcześniej.

"Come Taste the Band" to prawdopodobnie najbardziej niedoceniany album Deep Purple i jeden z najbardziej niedocenianych jakie nagrali rockowi giganci. Szkoda, bo nie dość że muzycy zaprezentowali tu coś świeżego w swojej twórczości, to jeszcze same utwory są na tyle udane, że bronią się zarówno osobno, jak i jako kolektyw. Szkoda też, że nowy gitarzysta miał tak wielki problem z narkotykami, przez co ostatecznie zmarł w grudniu 1976 roku. Niestety to już kolejny przypadek zbyt wcześnie zmarłego muzyka, który odszedł przez te substancje. 

9/10

Lista utworów:

  1. Comin'Home
  2. Lady Luck
  3. Gettin' Tighter
  4. Dealer
  5. I Need Love
  6. Drifter
  7. Love Child
  8. This Time Around/Owed To 'G'
  9. You Keep on Moving 

niedziela, 18 grudnia 2022

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - "Paper Mache Dream Ballon"

Okładka albumu "Paper Mache Dream Ballon" zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard

Po serii albumów najłatwiej określanych jako rock psychodeliczny, albo przynajmniej takimi, w których psychodelia pełni największą rolę, King Gizzard and the Lizard Wizard wydali album dość mocno od poprzednich się różniący. Psychodeliczne wpływy wciąż są tu słyszalne, jednak sama muzyka mogłaby śmiało zostać nagrana np. przez The Beatles albo The Byrds kilkadziesiąt lat temu. Nie mam nic przeciwko zespołom retro rockowym, bo czasami fajnie mieszają wpływy różnych wykonawców tworząc coś ciekawego (jak Blood Ceremony, które już się u mnie pojawiło), jednak tutaj tak oryginalnie nie jest. Co nie znaczy że źle. Australijczycy całkiem zgrabnie połączyli beatlesowskie melodie, folkowy urok z towarzyszącą od początków zespołu psychodelią. W rezultacie wyszedł album nie przynoszący nic wielkiego muzyce, ale bardzo miły w słuchaniu, zakładając, że ktoś jest fanem wspomnianych Beatlesów czy The Byrds.

Wadą krążka na pewno jest też to, że poszczególne utwory zwykle nie różnią się od siebie za bardzo, a do tego biorąc pod uwagę dzisiejsze czasy, to brzmią dosyć naiwnie, jednak jak już pisałem - przyjemnie. Zaletą jednak jest krótki czas trwania płyty, dzięki czemu materiał ten nie zdąży się za bardzo znudzić, a także być może również miał być odniesieniem do tamtych czasów, gdy albumy niewiele przekraczały pół godziny. Utwory w rodzaju tytułowego, "Bone", "Dirt", "N.G.R.I (Bloodstain)", "Time=Fate" i "Most Of What I Like" to głównie melodyjne, folk-rockowe piosenki z lekkim psychodelicznym posmakiem. Większe wpływy zespołów psych-rockowych słychać w "Cold Cadaver" i "Time=$$$", jednak oba pasują do całości podobnie jak "Sense" z bardziej jazzowymi dęciakami. Niezbyt za to do pozostałych utworów pasuje bujający "The Bitter Boogie", a szczególnie eksperymentalny "Trapdoor". Oba utwory są jednak całkiem niezłe jako wyrwane z całości. Cały album idealnie spina folkowy instrumental "Paper Mache".

"Paper Mache Dream Ballon" był według mnie najmniej oryginalnym albumem jaki Australijski zespół wydał do tamtej pory. Choć na poprzednich dziełach grupa także nie wyznaczała nowych trendów, a raczej przekładała muzykę sprzed pół wieku na bardziej współczesne czasy, to ten album momentami naprawdę brzmi jakby został nagrany w latach 60. co dodatkowo podkreślają charakterystyczne dla King Gizzard and the Lizard Wizard linie wokalne. Podobnie jak już kilka recenzowanych przeze mnie albumów w ostatnim czasie, tak i "Paper Mache Dream Ballon" może spisać się dobrze jako muzyka towarzysząca codziennym czynnościom, jednak równie dobrze, a nawet lepiej w tej roli spiszą się utrzymane w podobnych klimatach dzieła z tamtej epoki.

6/10

Lista utworów:

  1. Sense
  2. Bone
  3. Dirt
  4. Paper Mache Dream Ballon
  5. Trapdoor
  6. Cold Cadaver
  7. The Bitter Boogie
  8. N.G.R.I (Bloodstain)
  9. Time=Fate
  10. Time=$$$
  11. Most Of What I Like
  12. Paper Mache

sobota, 17 grudnia 2022

Recenzja: Jethro Tull - "Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die"

Okładka albumu "Too Old to Rock 'n'Roll Too Young to Die" zespołu Jethro Tull

Kiedy Anderson podjął się nagrania muzyki do filmu, który ostatecznie nie powstał, Jethro Tull wydało swój najsłabszy dotychczas album. Wcale nie tak długo po wydaniu "War Child", lider brytyjskiej legendy ponownie podjął się tego wyzwania... i znowu film nie powstał.

Wprawdzie tym razem nie wyszło dzieło tak nijakie jak wtedy, ale "Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die" także nie należy do czołówki płyt Jethro Tull. Znajdą się tu nawet utwory dosyć ciekawe, jak hard rockowy otwieracz "Quizz Kid", bardziej folkrockowe "Crazed Institution" oraz "Salamander", a także utwory gdzie zespół powraca do grania bluesrocka z czasów debiutu, czyli obdarzony niesamowicie chwytliwym riffem oraz partią harmonijki "Taxi Grab" i akustyczny "Bad-Eyed and Loveless". Słabiej wypada klimatyczny "From A Dead Beat to An Old Greaser" i energiczny lecz średni "Big Dipper". Zadatki na niezłe kawałki miał też utwór tytułowy, "Pied Piper" oraz zbyt naiwny "The Chequered Flag (Dead or Alive)", każdy z nich jednak odrzuca niepotrzebną aranżacją orkiestry, przez co brzmią przestarzale.

"Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die" na pewno nie ma startu do żadnej z płyt zespołu do "Thick as a Brick" włącznie, ale przebija "War Child", a od "Minstrel in the Gallery" nie odbiega bardzo mocno. Nie sądzę jednak żebym słuchał tego albumu częściej, bo jeśli będę miał ochotę posłuchać jakiejś przyjemnej muzyki z przed pół wieku, to prędzej wybiorę coś The Doors, Rolling Stones albo innych wykonawców brytyjskiej inwazji albo po prostu inny album Jethro Tull. Jednak nie jest to taki zły album w kategorii nie angażującego rocka.

6/10

Lista utworów:

  1. Quizz Kid
  2. Crazed Institution
  3. Salamander
  4. Taxi Grab
  5. From A Dead Beat to An Old Greaser
  6. Bad-Eyed and Loveless
  7. Big Dipper
  8. Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die
  9. Pied Piper
  10. The Chequered Flag (Dead or Alive)

piątek, 16 grudnia 2022

Recenzja: Matt Eliott - "Howling Songs"

Okładka albumu "Howling Songs" Matta Eliotta

Po dwóch bardzo podobnych albumach o zbliżonych tytułach, Matt Eliott wydał kolejny krążek ze słowem "Songs" w nazwie. Obawy, że muzyk po raz trzeci zamieścił niemal identyczny materiał są jak najbardziej zasadne i niestety po części się sprawdzają. Ale tym razem wyszło to Elliotowi znacznie lepiej niż na "Falling Songs"

Po pierwsze, mimo że klimat utrzymany na dwóch poprzednich albumach jest identyczny - ponury i melancholijny - to same kompozycje nie zlewają się aż tak w jedną całość, a do tego ciekawiej są zaaranżowane. Niestety nie usłyszymy tu elektroniki, dzięki której wiele zyskał debiut solowy artysty, a także finał kolejnego w jego dorobku "Drinking Songs", ale przynajmniej w niektórych kompozycjach sporą rolę odgrywa gitara elektryczna, która znacząco urozmaica materiał, a czasami "ratuje" kompozycje, gdy melancholia w nich zawarta zaczyna nudzić. Takie sytuacje mają miejsce szczególne w pierwszych utworach na płycie, czyli "The Kübler-Ross Model", "Something About Ghosts" i "Broken Flamenco". Nie wyróżniają się niestety spokojniesze "How Much In Blood" i "Berlin & Bisenthal". Ostatnie cztery utwory na albumie są już znacznie bardziej wyróżniające się na tle tego, a także dwóch poprzednich albumów. "I Name This Ship The Tragedy, Blees Her & All Who Sail With Her" to co prawda kolejny w karierze muzyka melancholijny utwór, jednak wyróżnia się ładną partią na gitarze akustycznej. "The Howling Song" za to jest najbardziej hałaśliwym utworem na albumie dzięki zgiełkliwym, atonalnym partiom gitary elektrycznej. "Songs For A Failed Relationship" natomiast wbrew tytułowi zdaje się być znacznie mniej ponury i pełni rolę wstępu do finałowego "Bomb the Stock Exchange" z noise'ową końcówką.

"Howling Songs" nie przynosi znaczącej zmiany w muzyce Matta Eliotta, jednak wypada lepiej niż poprzednik, a może nawet nieznacznie lepiej niż "Drinking songs". Wciąż jednak żałuję, że muzyk z tej "trylogii" nie zrobił co najwyżej dwóch albumów.

7/10

Lista utworów

  1. The Kübler-Ross Model
  2. Something About Ghosts
  3. How Much In Blood?
  4. A Broken Flamenco
  5. Berlin & Bisenthal
  6. I Name This Ship The Tragedy, Blees Her & All Who Sail With Her
  7. The Howling Song
  8. Song For A Failed Relationship
  9. Bomb the Stock Exchange 

czwartek, 15 grudnia 2022

Recenzja: Radiohead - "Pablo Honey"

Okładka albumu "Pablo Honey" zespołu Radiohead

Radiohead to zespół niejednokrotnie wywołujący skrajne emocje. Z jednej strony jest obwiniany jako ten, przez którego ostatecznie umarł rock, jako argument podając, że to przez Radiohead powstały takie zespoły jak Coldplay czy Imagine Dragons. Z drugiej strony jest też uważany za jeden z ostatnich zespołów rockowych, który miał na siebie pomysł. Jednak zanim grupa podzieliła rockowy świat, grała całkiem zwyczajną, mało oryginalną, lecz przyjemną muzykę, którą zakwalifikować można do rocka alternatywnego.

Debiut zespołu uważany jest powszechnie za najsłabszy krążek w karierze, jednak to właśnie z niego pochodzi być może największy przebój w karierze zespołu - obdarzony bardzo depresyjnym tekstem "Creep", który pomimo warstwy lirycznej, posiada wcale nie taką ponurą linię melodyczną. Reszta utworów to raczej mało wyróżniające się kompozycje, które jednak nie popadają w przesadny banał. Raz są to utwory bardziej energiczne, jak "You", "How Do You"; raz spokojniejszy akustyczny "Thinking about You", lecz zwykle umieszczone tu kawałki zawierają zarówno fragmenty żywiołowe, jak i spokojniejsze. Do tych ostatnich należą "Stop Whispering", "Anyone Can Play Guitar", "Ripcord", "Vegetable". Najbardziej na tle całego albumu wyróżnia się finałowy "Blow Out" zawierający momentami jazzowe wpływy. Jest to obok "Creep" najbardziej pozostający w pamięci utwór, a przy tym najlepszy na całym albumie.

Na "Pablo Honey", Radiohead nie prezentuje jeszcze swojego pomysłowego stylu, który wypracuje w kolejnych latach. Muzyka tu zawarta nie odbiega zbytnio od tego co grały zespoły pokroju Blur i Oasis, a nawet muzycy nie wracają do tego materiału na koncertach. Jednak gdy szukacie jakiejś mało angażującej muzyki do codziennych czynności, debiut Radiohead nada się idealnie.

6/10

Lista utworów:

  1. You
  2. Creep
  3. How Do You
  4. Stop Whispering
  5. Thinking about You
  6. Anyone Can Play Guitar
  7. Ripcord
  8. Vegetable
  9. I can't
  10. Lurgee
  11. Blow Out