Nie jest tajemnicą, że dla milionów fanów muzyki wokal jest najważniejszą jej częścią. Nie raz to właśnie głos wokalisty decyduje czy zagłębimy się głębiej w twórczość danego wykonawcy, czy kupimy jego płytę albo czy przypadkiem słysząc gdzieś jego utwór będziemy z przyjemnością go słuchać, czy raczej opuścimy w miarę możliwości miejsce, w którym go słyszymy. W tym artykule przybliżę pokrótce sylwetki kilkoro śpiewaków, których specyficzny styl śpiewania wywołuje skrajne emocje.
1. Krzysztof Cugowski
To na początek coś z krajowego podwórka. Pana Krzysztofa raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Pierwszy i najbardziej znany wokalista legendarnej Budki Suflera, mężczyzna o potężnym głosie, który na koncertach wzbudzał ciarki na plecach fanów no i przede wszystkim facet, którego głosu i sposobu śpiewania nie da się z nikim pomylić. Jest wielu wokalistów o "charakterystycznych głosach", którzy mimo swojej oryginalnej barwy mają swoich głosowych "sobowtórów", ale nie kojarzę, żebym kiedykolwiek słyszał głos choćby zbliżony do tego należącego do Cugowskiego seniora- Igor Kwiatkowski występujący dawniej w kabarecie Paranienormalni, może być tutaj jedynym wyjątkiem, chociaż i jego naśladownictwo łatwo odróżnić od "pierwowzoru". Powyższy przykład jeszcze nie jest taki skrajny, Krzysztof Cugowski w naszym kraju cieszy się głównie z uwielbieniem, a głosy krytyki dotyczące jego umiejętności wokalnych są bardzo rzadkie, nie mniej takie istnieją.
Może i ten konkretny przykład pasuje przede wszystkim do pierwszej części tytułu artykułu, ale ciężko o wokalistę obdarzonego bardziej specyficznym stylem śpiewania w naszym kraju...no dobra, jest jeden, a właściwie-jedna...
2. Kora
Do Olgi Jackowskiej mam szczególną słabość jeśli chodzi o polskie kobiece wokale. Wróć. Jeśli chodzi w ogóle o kobiece wokale. Dawna wokalistka Maanam była postacią wyjątkową. Niesamowita klasa i skromność, urzekające, poetyckie teksty i przede wszystkim świetny głos, którego nie sposób pomylić z żadną inną wokalistką sprawiają, że Korę cenie nawet wyżej od uwielbianej dawniej (i wciąż z resztą bardzo lubianej) Kasi Nosowskiej z Hey. Pamiętam jak za dzieciaka po raz pierwszy usłyszałem "Szare miraże" i mniej więcej w tym samym czasie "Cykady na Cykladach"- natychmiast Maanam dołączył do grona moich ulubionych wykonawców, którymi byli w tamtym czasie wspomniane Hey, Wilki oraz... Łzy i ich Troje. Hey i Wilki co jakiś czas słucham do tej pory, chociaż tylko wybrane albumy, łzy jedynie pojedyncze utwory z sentymentu a Ich Troje wcale, za to Maanam po latach doceniam jeszcze bardziej, m.in. właśnie ze względu na oryginalny, nieco teatralny styl Pani Olgi.
Kora mimo sporego kultu jakim przez te wszystkie lata obrosła (szczególnie po swojej śmierci- smutny wniosek ale jakże prawdziwy), wciąż wywołuje bardzo mieszane emocje. Dla wielu osób Maanam instrumentalnie jest świetny, ale nie potrafią słuchać tych utworów ze względu na odpychający ich głos Jackowskiej. No cóż, wolę oryginalny i może odrzucający wokal Kory niż milionowego wyjca ryczącego na autotune o tym, ile ma hajsu albo, że niezobowiązująco i przelotnie współżyje w klubowej wygódce z nowo poznaną dziewczyną o niskiej moralności- kwestia gustu.
3. Ronnie James Dio
Teoretycznie mógłbym tu podać także Bruce'a Dickinsona, ale zdecydowałem się na dawnego frontmana Rainbow, Black Sabbath i Dio. Czemu? Bo Dio wg mnie śpiewał w jeszcze bardziej ekspresyjny sposób niż Dickinson i wywołuje jeszcze bardziej skrajne emocje. W metalowym świecie obaj panowie są zwykle kochani i uznawani za absolutną czołówkę heavy metalowych wokalistów. Gorzej wygląda ich opinia wśród słuchaczy innych gatunków, którzy to powyższej dwójce zarzucają zbyt irytującą manierę, a w przypadku bohatera tej części artykułu zbytnią ekspresję. I to właśnie Ronnie uznawany jest za tego bardziej irytującego. Nie przypadkowe może być tu pochodzenie amerykańskiego wokalisty. Otóż babka Dio była Włoszką, a ten naród oprócz potraw, zabytków i malarstwa znany jest właśnie z temperamentu, a co za tym idzie nadto emocjonalnym wyrażaniem siebie, np w śpiewie. Niektórych w twórczości Amerykanina może odrzucić coś jeszcze, a mianowicie jego zamiłowanie do kiczu, co szczególnie słychać w działalności nazwanego od nazwiska muzyka Dio. Sam już bardzo rzadko wracam do twórczości tej grupy, bo o ile głos Dio wciąż mi nie przeszkadza, to banalne aranżacje odrzucają mnie od zbyt długiego obcowania z tą muzyką.
4. King Diamond
Skoro już rozpocząłem temat metalowych wokalistów, to pociągnę temat dalej. Lider Mercyful fade oraz nazwanego na cześć wokalisty King Diamond słynie występowania w makijażu zwanym corpse paint (był zresztą jednym z pierwszych zaraz po muzykach KISS oraz Alice Cooperze, który stosował ten sposób ekspresji) oraz licznych partii śpiewanych falsetem. Dla kogoś słyszącego utwory tych dwóch grup może być to bariera nie do przejścia, ale warto spróbować ją przełamać, bo instrumentalnie jest to ciężki heavy metal pierwszej klasy, a dla fanów cięższych odmian metalu punkt obowiązkowy, aby przekonać się jak to się właściwie zaczęło. Bo to właśnie Mercyful Fade jest jednym z pionierów Black Metalu. I może nie brzmi jak Behemoth czy norweskie grupy blackmetalowe, ale razem z Brytyjczykami z Venom, grupa Kinga Diamonda wyznaczyła kierunek w jakim zaczęli po podążać np Mayhem, Burzum czy Bathory- jednak zaznaczam, muzyce grupy wciąż bliżej do Iron Maiden niż wyżej wymienionych zespołów, a wpływ jaki na te Diamond wywołał objawiały się głównie w wizerunku i tekstach. Muzycznie objawiało się to raczej w zaostrzeniu brzmienia i wirtuozerskich umiejętnościach instrumentalistów, których często nie można odmówić muzykom Black i deathmetalowym.
5. Peter Hammil
Rock progresywny posiada często dwa elementy, które skutecznie odstraszają laików. Pierwszy to zbyteczny monumentalizm i kicz niektórych twórców, a drugi to specyficzny styl śpiewania wokalistów. I tu mógłbym przywołać Jona Andersona z Yes albo Petera Gabriela z Genesis, ale to Peter Hammil z Van der Graaf Generator moim zdaniem jest "najtrudniejszy" z wokalistów występujących w czołowych zespołach tego nurtu. Jeśli komuś nie przypadł do gustu teatralny śpiew Gabriela, to na pewno nie podejdzie mu Peter Hammil. To wokalista o jeszcze bardziej specyficznej manierze, brzmiącej momentami jakby brytyjski muzyk udzielał głosu do musicalu a nie płyty, mimo wszystko, rockowej. Podobnie jak w przypadku Dio nie tylko wokal może odrzucić od bliższego zapoznania się z twórczością artysty, ale i ogólna stylistyka jego muzyki. O ile w Dio odstrasza przede wszystkim kicz, to w przypadku Van der Graaf Generator i solowej twórczości Hammila nie wprawione ucho będzie odstraszała złożoność kompozycji z licznymi wpływami m.in. jazzu. Zanim jednak od razu porwiemy się na tę muzykę, warto wcześniej spróbować przekonać się do głosu Petera Gabriela- zawsze to mniejszy szok 😉
6. Captain Beefheart
Captain Beefheart to postać bardzo ciekawa zarówno ze względu na życiorys jak i twórczość, przez co można porównać go do jego przyjaciela Franka Zappy. Muzycznie, tak jak i gitarzysta, Beefheart uwielbiał eksperymenty i niecodzienne, awangardowe rozwiązania, więc ponownie nie tylko śpiew lidera może odpychać słuchaczy. A jaki ten śpiew jest? No...dziwny. I ciężki do sklasyfikowania. Raz brzmi "szczekająco" jak słynny Howlin' Wolf, raz śpiewa nisko jakby pod Leonarda Cohena, ale i w takim przypadku brzmi to trochę jak wygłup wokalisty. W innym natomiast przypadku jego śpiew będzie się dziwnie kojarzył z jakimś kozłem czy baranem, żeby w innym utworze zaśpiewać naprawdę ładnie. Człowiek niezwykle nieobliczalny, ale interesujący i warto spróbować zapoznać się z jego twórczością.
7. Chris Farlowe
Chris Farlowe jest znany przede wszystkim z jazz rockowego Colloseum. Niektórzy mogą go kojarzyć także z hard rockowej grupy Atomic Rooster, z którą nagrał jeden album albo cieszącymi się sporą popularnością przeróbkami Rolling Stonesów w jego wykonaniu. Jest to chyba jedyny głos w tym artykule, który ma więcej przeciwników niż sprzymierzeńców, właściwie to sam niezbyt przepadam za wokalem Farlowe'a, ale też nie odrzuca mnie jakoś bardzo mocno. Chyba po zaakceptowaniu takich specyficznych głosów jak te Osbourne'a, Hammila, Mustaine'a czy Kinga Diamonda już niewiele jest w stanie mnie odstraszyć. Prawdą jest jednak, że Chriss Farlowe to dla mnie najsłabszy element ostatnich płyt Colloseum przed rozpadem na początku lat 70. Przyznać muszę jednak, że na koncertówce "Colloseum Live" nie wypada tragicznie i jego głos posiada sporo energii, tyle, że i tak często śpiewa w teatralny sposób. Na szczęście więcej dobrego grupa nagrała bez udziału Farlowe'a, więc nie jesteśmy zmuszeni obcować z tym wokalistą za dużo... no ale "Live" wypada jednak posłuchać, więc trzeba jakoś go znieść.
8. Lane Staley
Długo się zastanawiałem czy w tym zestawieniu jest miejsce dla dawnego lidera Alice in Chains, aż w końcu uznałem, że jak najbardziej jest. Ale żeby ostatecznie zadecydować o dopisaniu Staleya do listy musiałem sobie przypomnieć moje początki z jego zespołem. Jak większość dzieciaków słuchających rocka przeżywałem fascynację Nirvaną i jak każdy z dzieciaków chcących poznać coś podobnego trafiłem w końcu na określenie "Wielka czwórka Seattle". Pearl Jam weszło natychmiast, Soundgarden właściwie też, aż w końcu przyszła kolej na ostatniego reprezentanta wspomnianej czwórki- Alice in Chains. Włączyłem jeden z ich utworów (już nie pamiętam dokładnie, ale bardzo możliwe, że był to "Rooster") i... odpuściłem sobie. Po pierwsze kawałek był zbyt anemiczny (w tamtym czasie powiedziałbym nudny), a po drugie ten głos. Ten facet brzmi jakby mu się nie chciało, czemu taki sztywniak śpiewa w rockowym zespole? No cóż, młody byłem i głupi, a po kilku latach wróciłem do twórczości zespołu i obecnie jest moją ulubioną grupą reprezentującą grunge, a sam Staley jest moim ulubionym wokalistą z tej czwórki (ex aequo z Chrisem Cornellem z Soundgarden). Szczerze mówiąc nie bardzo się orientuje czy wiele osób ma problem z tym akurat wokalistą czy byłem jednym z niezbyt licznych wyjątków, bo w miejscach gdzie pojawia się temat Alice in Chains zwykle znajdziemy same zachwyty nad grupą i głosem Layne'a, a równocześnie nie jest to obecnie aż tak popularna grupa, żeby usłyszeć opinie o niej od znajomych albo nawet przypadkiem w rozmowie dwóch obcych ludzi. No ale ze względu na rozpoznawalny głos i na własną historię, zdecydowałem ostatecznie umieścić zmarłego zbyt wcześnie śpiewaka w tym średnio zaszczytnym zestawieniu.
9. Arthur Brown
Pisząc o Kingu Diamondzie wspomniałem o corpse paint i o tym, że był jednym z pierwszych, ale prawdopodobnie absolutnym pionierem malowania twarzy na czarno-biało na koncerty był właśnie Arthur Brown- człowiek którego wizerunek, zachowanie i styl śpiewania wywarł ogromny wpływ na niezliczoną ilość (często zupełnie różnych) wokalistów. Przykłady? Proszę bardzo: Alice Cooper, King Diamond, zespół KISS, Marilyn Manson, Bruce Dickinson, Peter Gabriel, Ian Gillan, ktoś tam by się jeszcze znalazł. Lider psychodelicznego The Crazy World of Arthur Brown to jeden z najbardziej oryginalnych i największych showmanów w historii muzyki. Czytając relacje lub oglądając stare nagrania z jego występów zaczynamy rozumieć chociażby skąd u Dickinsona takie sceniczne ADHD, albo skąd wziął się taki a nie inny styl śpiewu Gillana. Muzyka jego zespołu może nie jest wybitna (chociaż fanom rocka psychodelicznego mogę polecić), ale postać lidera jak najbardziej warta uwagi.
Aż by się prosiło żeby całe zestawienie poszerzyć o jeszcze jedno nazwisko aby osiągnąć "magiczną" 10, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu, chociaż mam w głowie jeszcze kilka nazwisk.
Może kogoś pominąłem? Może kogoś ciekawego w ogóle nie znam? Chętnie poznam opinię innych, a być może z czasem lista będzie nieco bogatsza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz