Genesis to kolejny zespół z "Wielkiej szóstki rocka progresywnego", który pojawił się w moich recenzjach, jednak podobnie jak w przypadku Jethro Tull, ich pierwszy album z rockiem progresywnym miał niewiele wspólnego, a nawet jeśli porówna się go z innymi płytami wydanymi w świetnym dla muzyki roku 1969, brzmi jakby był nagrany dużo wcześniej, co jest całkowitym przeciwieństwem progresji. Nie do końca jednak należy za to winić sam zespół. Po pierwsze muzycy mieli wtedy po kilkanaście lat i byli mało doświadczeni w branży, więc ich decyzje miały prawo nie być do końca trafne i wręcz fatalnym pomysłem było powierzenie roli producenta oraz równocześnie menadżera Jonathanowi Kingowi, który ambicje muzyków mocno stłumił każąc im grać bardziej melodyjnie i w stylu, który był popularny kilka lat wcześniej, co było decyzją fatalną biorąc pod uwagę w jakim zawrotnym tempie muzyka rozwijała się w tamtych czasach, gdzie nawet dwa lata to była ogromna przepaść.
Nie mniej, mimo mocno przestarzałego brzmienia i średnio udanych kompozycji, ten album ma w sobie coś co sprawia, że dawniej słuchało mi się go w miarę przyjemnie, chociaż nie na tyle aby wracać do tego albumu częściej niż raz na kilka tygodni. Zwykłe urokliwe granie i niewiele ponad to. Obecnie chyba nawet kilka tygodni przerwy między odsłuchami może się okazać za mało.
Całkiem miło słucha mi się obdarzonego baśniowym klimatem "Where the Sour Turns to Sweet", zawierający wyrazistą linię basu "In the Beggining", w którym słyszymy zalążek specyficznego śpiewu Petera Gabriela znanego z późniejszych albumów czy klimatycznego "Window". Żadnego z wymienionych utworów nie nazwałbym jednak arcydziełem.
Jakiś zalążek pomysłowości młodych muzyków można usłyszeć w kilku innych utworach, jak "Fireside song" z urzekającym, inspirowanym muzyką klasyczną klawiszowym motywem na początku utworu, który jednak wypada dość nijako jeśli chodzi o całokształt. W "the Serpent" za to właściwa część utworu mocno oderwana jest od intrygującego wstępu. Mimo to jest to i tak jedno z ciekawszych nagrań. Podobnie ma się rzecz z "The Conqueror". Tutaj także słyszymy ciekawy początek na gitarze po którym słyszymy"mroczne" partie klawiszowe, za to potem utwór robi się zbyt pozytywny i to z kolei jest niezbyt dobry fragment płyty.
Na albumie zbyt częsty jest jeden element, który wielokrotnie odrzucał mnie od płyt z lat 60. czyli archaicznie brzmiące wokale, w szczególności ciężkostrawne są dla mnie archaiczne chórki. I w przypadku Genesis z debiutu te też mocno obniżają radość ze słuchania, choćby w "Am I very wrong?", "In limbo" i "Iilent sun". To niestety nie są jedyne słabsze nagrania, bo za takie obecnie uznaję również zalatujący popem "In the Wilderness", staroświeckie "In Hidding" i "A place to call my own".
Debiut Genesis to jeden z najsłabszych startów ze wszystkich zespołów, które później zdobyły dużą popularność oraz spełniły się artystycznie. Mimo że kiedyś ten krążek lubiłem, to nie sądzę aby mieli go poznawać osoby nie będące wielkimi fanami zespołu lub nie fascynujące się tylko i wyłącznie końcówką lat 60. (choć w tym przypadku i tak znajdzie się wiele ciekawszych płyt) lub rockiem progresywnym (w tym przypadku także). Słychać tu jakiś potencjał, jednak został stłumiony przez niewłaściwe osoby.
5/10
Lista utworów:
- Where the Sour Turns to Sweet
- In the Beggining
- Fireside song
- The Serpent
- Am I very wrong?
- In the Wilderness
- The Conqueror
- In Hidding
- One day
- Window
- In limbo
- Silent sun
- A place to call my name

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz