Nieco ponad rok po ukazaniu się dobrego debiutu, zespół PJ Harvey zdecydował się na wypuszczenie kolejnego krążka. Przez ten czas muzycy przeszli pod skrzydła większej wytwórni Island Records, stylistyka muzyki jaką grali nie uległa jednak znaczącej zmianie- to wciąż alternatywno-rockowe brudne granie oparte na nośnych melodiach. Zespół tym albumem osiągnął też większy sukces niż swoim pierwszym albumem zdobywając uznanie również poza Wielką Brytanią. Ja jednak odrobinę wyżej cenię sobie poprzednią płytę.
Podobnie jak "Dry" album otwiera spokojniesze nagranie. "Rid of me" znacznie różni się od swojego odpowiednika z debiutu. O ile "Oh my Lover" świetnie budowało napięcie i powalało pełną emocji partią wokalną, tak tutaj jedynie wokal PJ nadaje czegoś ciekawego. W warstwie instrumentalnej jest zbyt monotonnie, a dwa zaostrzenia, zgrzyty w tle i końcówka ze śpiewem a capella, to za mało aby uznać kompozycje za dobrą, raczej średnią.
O wiele lepiej prezentuje się także spokojny "Missed" ze świetnymi partiami gitarowymi, które tworzą genialny smutny klimat w połączeniu z emocjonalnym śpiewem wokalistki. Dobrze wszystko uzupełniają proste partie perkusyjne, ale ogólnie całość nagrania jest bardziej wyrazista. Wokal PJ jest najmocniejszym atutem większości jej utworów i nie inaczej będzie w kolejnym "Legs", w którym artystka śpiewa pełnym bólu głosem na tle kakofinicznej gitary. Potem wokal wciąż pełen jest emocji, ale gra instrumentalistów staje się bardziej konwencjonalna, chociaż zdarzają się nietypowe zagrania. Jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Do udanych utworów na pewno zaliczył bym dwa "siostrzane" nagrania: "Man-size sextet" i "Man-size". Ten pierwszy został wzbogacony przez sekcje smyczkową, która nie nadaje jednak utworowi banału, a budują niesamowity klimat za sprawą swoich partii - często atonalnych. Drugi z utworów nie jest już tak eksperymentalny ale również wypada dobrze dzięki niezłej melodii.
Lubię także "Highway 61 revisited" czyli przeróbkę przeboju Boba Dylana, znacząco się od oryginału różniącą i zawierającą więcej energii chociaż i oryginał miał jej niemało. Dobrze wypada też "Me-Jane" ze zwrotkami z naprzemiennym śpiewem Polly Jean bez podkładu muzycznego i stonerowych partii gitary. O wiele lepiej prezentują się jednak fragmenty gdy każdy z muzyków wykonuje swoje partie razem z resztą, brzmi to bardziej zadziornie i po prostu lepiej. Zdecydowanie grupa pokazała charakter w finałowym "Ecstasy" z intrygującym wstępem mogącym przywodzić na myśl naszego Organka, jednak nietypowych gitarowych zagrywek znajdziemy tu więcej. Z jednej strony nagranie jest dosyć przystępne, jednak nie nie posiada nośnej melodii, przez co ma ograniczony potencjał komercyjny, jednak to wciąż jedno z lepszych utworów na "Rid of me".
Zespół nie uniknął jednak i tym razem wpadek czy wypełniaczy. A do tych zalicza się monotonny "Rub 'Til it Bleeds", brzmiący "garażowo" "Hook", "Yuri-G" z jakby zagłuszanym wokalem, nieco melodyjne ale nie powalające "Dry" i króciutkie "Snake". Nie jestem też przekonany do rozpoczętego jakby nawiązującą do muzyki country partią gitary "50ft queenie". Co prawda potem przestaje być tak swojsko i całkiem sporo się dzieje, ale utwór sporo traci przez produkcje, która wydaje się słabsza niż w innych utworach na płycie. A szkoda, bo kawałek miał niemały potencjał.
Jak na album, który w momencie wydania osiągnął większy sukces niż poprzednik, druga płyta PJ Harvey jest bardzo nierówna i zawiera zbyt wiele nagrań średnich lub słabych. Całkiem słusznie obecnie to właśnie debiut uznawany jest za ten najważniejszy, a nawet najlepszy album artystki. Znajdą się tu jednak utwory dla miłośników brudnego ale melodyjnego rocka.
6/10
Lista utworów:
- Rid of me
- Missed
- Legs
- Rub 'Til it Bleeds
- Hook
- Man-size sextet
- Highway '61 revisited
- 50ft queenie
- Yuri-G
- Man-size
- Dry
- Me-Jane
- Snake
- Ecstasy

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz