Trzeci album karmazynowego króla to pozycja której przez długi czas mocno się obawiałem. Wiele naczytałem się na temat małej przystępności tej płyty i zdecydowanego zwrotu w stronę jazzu. Dawniej, gdy najbardziej liczyło się dla mnie albo jak najbardziej melodyjne albo ciężkie granie, był to dla mnie argument, aby nawet nie dać "Lizardowi" szansy. W rezultacie "przeskoczyłem" w dyskografii grupy odrazu do "kolorowej trylogii", gdyż był to czas kiedy zaczynałem pasjonować się post punkiem (na marginesie tamte albumy wtedy także mnie nie porywały, bo nawet post punk ceniłem sobie ten bardziej przystępny i piosenkowy). Na szczęście w końcu dałem szansę temu albumowi i jestem zachwycony.
Wbrew powszechnej opinii utwory nie są tak bardzo "trudne". Faktycznie zespół kieruję się mocno w stronę jazzu, ale momentami kompozycje niewiele odbiegają stylem od utworów z dwóch pierwszych albumów, mimo wielkich zmian w zespole. Chociaż z drugiej strony spora część nowych muzyków obecna była już przy nagrywaniu "In the Wake of Poseidon" jak np. nowy basista i wokalista w jednym- Gordon Haskell.
Choćby sam początek albumu, czy początek pierwszego na trafiliście "Cirkus" wypada całkiem przystępnie. Nie dzieje się tak jednak długo, bo łagodna początkowo gitara Frippa zmierza nagle w bardziej eksperymentalnym, jazzowym kierunku, a sam utwór nabiera ciężaru. Na dwóch poprzednich albumach zdążyliśmy się przyzwyczaić do genialnej pracy perkusisty i całe szczęście już w otwieraczu słyszymy, że nowy bębniarz zespołu, Andy McCulloch wcale nie ustępuje Michaelowi Gilesowi. Bardzo dużą rolę na trzecim albumie grupy pełnią instrumenty dęte i je także słyszymy w "Cirkus"- trąbkę w genialnej instrumentalnej końcówce.
W kolejnym utworze "Indoor games" dęciaki z kolei pojawiają się już na samym początku i wprowadzają w ciekawy klimat utworu, który w wolniejszej części wypada najlepiej. Ale zaraz po zwolnieniu usłyszymy genialną część instrumentalną. Zresztą przez cały utwór instrumentaliści pokazują swoje niezwykle wysokie umiejętności.
Stronę A na winylach kończą dwa krótsze utwory. Pierwszy trwający cztery i pół minuty "Happy Family" zwraca uwagę przede wszystkim ciężkim początkiem i przekształconym wokalem Haskella. Natomiast drugi z nich, niespełna trzyminutowy "Lady of the dancing Water" czaruje łagodnym, prawie folkowym klimatem z piękną partią gitarową wspomaganą choćby przez flet, trąbkę i klawisze.
Całą stronę B zajmuje niesamowita tytułowa suita "Lizard" z gościnnym udziałem Jona Andersona znanego w progresywnym światku ze śpiewania w Yes. Pierwsze minuty brzmią jak na ten zespół zaskakująco "piosenkowo". Partię melodronu obecne w tej kompozycji mają prawo kojarzyć się z utworami z poprzedników, ale nie znaczy to, że zespół zaczyna zjadać swój ogon. Nie, takiego utworu King Crimson jeszcze nie nagrał. Z resztą aż do dzisiaj ta zasłużona dla muzyki grupa nie należała do tych, która lubi powtarzać dawne schematy niezależnie od tego jak bardzo były udane- a zwykle były genialne. Wszystkich pomysłów i motywów obecnych w tej jednej suicie można naliczyć więcej niż u wielu wykonawców na całym albumie...jak nie dyskografii (pozdrawiam newschoolowców, punkowców i disco-polowców)
Co ciekawe album nawet przez twórców uznawany był za niewypał. Fripp uważa, że większość z zastosowanych tu rozwiązań nie do końca się udała, a inni muzycy aż odeszli z zespołu uznając, że album jest kompletną klapą. Mi się podoba bardzo, mimo, że wciąż lubię posłuchać czegoś bardziej melodyjnego czy prostego. Dla mnie ten album to genialne rozwinięcie stylistyki z dwóch wcześniejszych płyt zespołu i śmiało wystawiam ocenę maksymalną.
10/10
Lista utworów
- Cirkus
- Indoor games
- Happy Family
- Lady of the dancing Water
- Lizard

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz