Po świetnie przyjętym "Powerslave" i ogromnej promującej go trasie, Iron Maiden w końcu weszli do studia. Postanowili jednak coś zmienić w swojej muzyce, a konkretniej w brzmieniu. Tym samym po pięciu, dosyć surowych brzmieniowo albumach, grupa zdecydowała się na ryzykowny ruch skorzystania z syntezatorów. W przeciwieństwie jednak do wielu innych metalowych wykonawców decydujących się na taki ruch, Harris i spółka zdołali użyć wspomnianych środków ze smakiem, ubarwiając nieco brzmienie, a nie psując je.
Zmiany słychać natychmiast, bo już w otwierającym krążek, prawie tytułowym "Caught somewhere in time". Po interesującym wstępie słyszymy charakterystyczną dla zespołu basową galopadę uzupełniającą szybką grę dwójki gitarzystów. Nieźle spisuję się tu Bruce Dickinson, jednak jego wysokie tony w refrenie, mają prawo zirytować. Otwieracz jest całkiem udany, jednak istotną wadą szóstego krążka legendy NWOBHM jest to, że podobnie zbudowanych jest tu kilka innych numerów. Od nie najgorszego intro zaczynają się także "Heaven can't wait", "The loneliness of the long distance runner" oraz "Deja vu". I w każdym z tych trzech utworów bo niezłym wstępie słyszymy metalową, szybką jazdę. Z całej trójki jednak, jedynie "Deja Vu" wypada całkiem nieźle. Pozostałe dwie kompozycje to zwykle średniaki, choć znajdziemy w nich parę ciekawych zagrywek. Za mało to jednak bym miał ochotę słuchać ich częściej.
Najlepszym zamieszczonym tu nagraniem jest chyba singlowy "Wasted years" z ogromnym komercyjnym potencjałem, genialną melodią, świetnym riffem i bardzo dobrą linią wokalną - tak w zwrotkach, jak i refrenach. Drugi z singli, czyli "Stranger in the Strange land" także jest przyzwoity dzięki chwytliwej linii basu Harrisa, niezłemu riffowi i przyzwoitej partii Dickinsona w zwrotkach - nieco gorzej wypada refren. Podoba mi się też solo gitarowe rozpoczęte we fragmencie wolniejszym, by kontynuować je, gdy zespół przyspiesza. Za słaby utwór uważany jest "Sea of Madnes". Ja jednak nie byłbym tak krytyczny wobec niego. Kawałek ten na pewno miał spory potencjał, który nie został do końca wykorzystany. Najwięcej zastrzeżeń mam do średnio udanego refrenu. Linia basu i główny riff za to, są na całkiem wysokim poziomie. Całość kończy tradycyjnie już najdłuższy i najbardziej rozbudowany utwór na płycie. W tym przypadku jest to "Alexander the Great". Nie jest co prawda arcydzieło na miarę "Hallowed thy Namę" z trzeciego albumu grupy czy "The Rime of the Ancient Mariner" z poprzednika, ale wciąż jest to kompozycja bardzo udana, szczególnie świetny początek. Szybsza część także jest udana, przyzwoicie zaaranżowano syntezatory, dobrze spisuje się perkusista Nicko McBrain oraz słyszymy sporo chwytliwych motywów.
"Somewhere in time" z pewnością cierpi najbardziej na powtarzalne kompozycje. Większość z zamieszczonych tu utworów jest zbudowanych w niemal identyczny sposób, z czego niestety nie wszystkie bronią się. Dla wielu słuchaczy minusem albumu jest też brzmienie, mi ono akurat nie przeszkadza. I poraz kolejny już mam problem z wystawieniem ostatecznej oceny albumowi tego zespołu, bo obok świetnych numerów, zdarzają się średnie. O ile słuchając osobno niektórych z zamieszczonych kawałków nie zwracamy uwagi na powtarzalność, to słuchając całości wada ta psuje odsłuch płyty.
7/10
Lista utworów
- Caught somewhere in time
- Wasted years
- Sea of Madnes
- Heaven can't wait
- The loneliness of the long distance Runner
- Stranger in a Strange land
- Deja Vu
- Alexander the Great

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz