sobota, 9 lipca 2022

Recenzja: Grateful Dead - "Anthem of the Sun"

 

Okładka albumu "Anthem of the Sun" zespołu Grateful Dead

Pomiędzy dwoma pierwszymi albumami Grateful Dead minął zaledwie rok, ale różnice między tymi krążkami są ogromne. Na "Anthem of the Sun" nie znajdziemy już krótkich, przyjemnych, bazujących na bluesie utworów. Tym razem prawie 40 minut muzyki rozłożyło się zaledwie na 5 utworów. Te poza czasem trwania znacznie bardziej uciekają w kierunku psychodelicznej improwizacji.


"That's It for the Other One (Parts I-IV)" wypada na początku stosunkowo konwencjonalnie i nic nie wskazuje na to, że po półtorej minuty utwór zmieni się w czadową improwizację. Przeszkadzać może jednak różnica w jakości poszczególnych momentów w tym utworze, ale i na całej płycie. Powód takiego niedopatrzenia jest prosty. Po prostu muzycy w czasie nagrywania tego albumu odbyli w studiu zaledwie kilka sesji. Reszta materiału pochodzi z kilkunastu koncertów zespołu. Nagrany materiał poddano cięciom i co by wiele nie mówić, wyszło to wyśmienicie. Jakość dźwięku zmieniająca się z sekundy na sekundę oczywiście odbiera trochę radości ze słuchania, ale absolutnie niemożliwe jest aby na całym albumie znaleźć jakiś fragment z wyraźnie słyszalnym cięciem. Wszystko zdaje się idealnie do siebie pasować. Ostatnie dwie minuty utworu szczególnie mocno wyrywają się z ram konwencjonalnego grania, gdy muzycy eksperymentują z instrumentami i prawie na pewno nie tylko instrumentami. Pełno tu pisków, zgrzytów, dźwięków czegoś przypominającego budziki, dźwięki instrumentu w Polsce popularnie zwanego cymbałkami i sporo innych smaczków.

Pierwszy utwór płynnie przechodzi w kolejny "New Potato Caboose", który podobnie jak poprzedni utwór zaczyna się niepozornie. Stopniowo jednak kawałek nabiera coraz więcej energii, aż ostatecznie ponownie dostajemy ciekawą improwizację. W tym przypadku różnice w dźwięku nie są tak odczuwalne. Po takiej jamowej jeździe muzycy pozwalają nam na trochę oddechu. "Trochę", bo najkrótszy "Born Cross-eyed" także jest mocno pokręcony pomimo faktu, że wypada "najnormalniej" z całej płyty.

Dwa ostatnie i zarazem najdłuższe utwory na całej płycie to dwa najmocniejsze, choć zupełnie różne punkty płyty. O tym, że "Alligator" będzie ciekawy słychać od samego początku. Słyszymy tu nawet dźwięki kazoo czy wyjątkowo udane chóralne wokale. Mocnym punktem są tu długie, ale ciekawe sola perkusistów. Perkusistów, bo po nagraniu debiutu skład zespołu poszerzył się i nowego bębniarza, Mickeya Harta, dzięki czemu muzyka jest "bardziej gęsta".  Ciekawym urozmaiceniem w popisach perkusistów są wokalizy pojawiające się co jakiś czas w wykonaniu klawiszowca Rona McKernana. Potem stopniowo pojawiają się partie gitary i utwór ten także staje się porywającą improwizacją. Czadowy kawałek.

Nieco inaczej jest z finałowym "Caution (Do Not Stop on Tracks)", który pewnie najlepiej słucha się pod wpływem przynajmniej alkoholu, ale i bez tego może zaintrygować licznymi tematami oraz porywającą końcówką.

Grateful Dead miało interesujący ale i ryzykowny pomysł na swój drugi długograj. Do końca prac nad albumem nie dotrwał nawet producent David Hassinger, który zirytowany przedłużającymi się pracami nad cięciem taśm zostawił muzyków samym sobie. I wyszło im to rewelacyjnie, stworzyli jeden z najbardziej interesujących albumów jakie znam.

8/10

Lista utworów:

  1. That's It for the Other One (Parts I-IV)
  2. New Potato Caboose
  3. Born Cross-eyed
  4. Alligator
  5. Caution (Do Not Stop on Tracks)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz