King Crimson to grupa, która jak mało która potrafiła porwać na koncertach. Była przy tym mocno nieprzewidywalna. Już niedługo po wydaniu "Larks'..." zamiast promować materiał z tamtej płyty (jak wiadomo bardzo udanej) zaczęli testować materiał jeszcze niewydany. Zwykle wzbogacony o świetne improwizacje. W efekcie czego kolejny album zespołu, "Starless and Bible Black" to krążek na który składają się utwory zarówno nagrane w studiu, jak i na koncertach. A mimo to nie słychać różnicy w brzmieniu.
Jest to album który pod względem brzmienia mocno wyprzedza swoje czasy. Spora część z zawartego tu materiału brzmi tak mrocznie że pozazdrościć takiej produkcji mogłyby zespoły black metalowe. Tu jako przykład można podać wstęp do otwierającego całość "The Great Deceiver". Jednak oprócz atmosferycznego brzmienia grupa nie zapomniała o poplątanych, gęstych partiach instrumentalnych. Później robi się nieco spokojniej ale jak na 4 minuty dzieje się tu bardzo dużo. Jeśli chodzi o ciężar to King Crimson potrafiło pobić na tym albumie współczesne mu grupy hardrockowe. Rozpoczynający się na spokojnie "Lament" w mocniejszej części moim zdaniem bije nawet Led Zeppelin jeśli chodzi o energię.
Zupełnie inne są już dwa kolejne utwory. "We'll Let You Know" to utwór spokojny, jednak przy tym jeszcze dziwniejszy niż dwa nagrania rozpoczynające album. Każdy z muzyków zdaje się tu grać niezależnie od innych, a jednak brzmi to wg mnie dosyć ciekawie. "The Night Watch" natomiast zachwyca pięknymi partiami Crossa i Frippa. Także wokal brzmi tu naprawdę dobrze. Odrobinie chaotycznie, ale fajnie jest początkowo w tle.
Każdy kto słuchał jakiekolwiek albumu tego progrockowego giganta wie, że grupa ta nigdy nie nagrywa takich samych utworów i tak jest i w tym przypadku, bo pozostała połowa załączonych tu nagrań mocno odbiega od tego co grupa umieściła wcześniej zarówno na tym albumie, jak i poprzednich. Bardzo ciekawie wypada "Trio" - utwór instrumentalny, w którym główną rolę pełni altówka Crossa. Poza nią w utworze słuchać właściwie jedynie bas i melotron. Na minus (choć w tym przypadku to moja mocno subiektywna opinia) jest to, że utwór bardzo długo się rozwija, a przez dosyć długi czas trzeba mocno wysilić słuch, żeby usłyszeć cokolwiek.
Pisałem na początku recenzji o niezwykle mrocznym klimacie tego albumu - końcówka tego dzieła wprost miażdży pod tym względem. Przyczepić mogę się do "Mincer", w którym niepotrzebny wg mnie był fragment wokalny - ten fragment można było po prostu odpuścić i zakończyć utwór szybciej. Dzięki temu utwór nie straciłby swojego świetnego klimatu. Utwór tytułowy też ma swoje wady, bo długo się rozwija, jednak po około czterech minutach robi się z niego niemałe arcydzieło. Najlepszy jednak jest dla mnie kończący album "Fracture", który dla odmiany rozkręca się błyskawicznie i brzmi chyba najciężej z całego krążka.
"Starless and Bible Black" to album, który nie cieszy się zbyt wielką popularnością, znacznie pozostając w cieniu choćby następującemu po nim "Red". King Crimson jednak to nie jest zespół, którego wystarczy posłuchać jedynie najbardziej popularne propozycje, aby być "spełnionym". Nie, King Crimson, to grupa, która na każdym albumie stale się rozwija. Grupa, która prawdopodobnie nigdy nie nagrała takiego samego albumu, a może nawet utworu. I "Starless and Bible Black" to kolejny już przykład na to, że należy wychodzić poza ścisłe kaniony poszczególnych grup, aby poznać coś niesamowicie ciekawego. Bo kto grał w ten sposób w latach 70.? Chyba nikt. Nawet Black Sabbath poza swoim kultowym utworem tytułowym z debiutu nie wywołał gęsiej skórki na moim ciele, tak jak KC na większości zamieszczonych tu utworów. Może nie jest to moja ulubiona płyta tego że zespołu, ale (pomimo paru wymienionych przeze mnie uwag) jest to krążek bliski perfekcji.
9/10
Lista utworów
- The Great Deceiver
- Lament
- We'll Let You Know
- The Night Watch
- Trio
- The Mincer
- Starless and Bible Black
- Fracture

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz