O istnieniu amerykańskiej grupy Ashbury dowiedziałem kilka lat temu. Po usłyszeniu ich debiutanckiego albumu pod tytułem "Endless Skies" jednak zapomniałem o grupie. Gdy kilka dni temu odświeżyłem sobie ten krążek nie do końca rozumiałem dlaczego album ten wypadł mi z pamięci. Choć zauważam istotne wady w części utworów, to w tamtym czasie te uchybienia należały do rozwiązań jakie wtedy lubiłem. Nawet dziś, gdy znam wiele więcej różnej muzyki widzę w tej płycie sporo dobrego.
Przede wszystkim album bardzo dobrze brzmi po 50 latach. Grupa wprawdzie nie odkrywa hard rocka na nowo, bo słychać tu wyraźne wpływy przede wszystkim Black Sabbath, ale w zaledwie części materiału, a i "Sabbathowe" numery nie brzmią jak plagiat grupy z Birmingham. Najmocniejszymi punktami zespołu zdecydowanie są dwaj panowie pełniący dwie najbardziej wśród słuchaczy cenione funkcje, czyli gitarzysta Randy Davis i wokalista Rob Davis. Obaj muzycy dysponują świetnym warsztatem w swoim fachu. Pierwszy potrafi wymyślić świetne, raz ciężkie, raz bardziej chwytliwe riffy (a nieraz łączące te dwie cechy), drugi natomiast dysponuje bardzo miłą dla ucha barwą głosu.
Najlepiej wg mnie wypadają utwory z pierwszej połowy albumu. Kompozycje w rodzaju mroczno zaczynającego się "The Warning", "Take Your Love Away" czy mój faworyt z krążka - "Vengeance" łączą ciężar ze świetnymi melodiami i pokazują kunszt techniczny każdego z muzyków. Randy Davis w każdym z trzech utworów zachwyca na każdym kroku, a reszta muzyków nie odstaje poziomem. Za udane urozmaicenie uważam też niespełna dwuminutową, urokliwą miniaturę "Twilight". Później zespół już zbyt często popada w banał czy patos. Balladowe "Madman" czy "Hard Fight" momentami brzmią jak pierwowzór "rycerskich" ballad power metalowych - szczególnie ten pierwszy, chociaż są bardziej od nich znośne. Lepiej wypada "Mystery Man", który także ma balladowy wstęp, ale później jest bardziej energiczny. Także można usłyszeć tu kiczowate fragmenty, ale muszę pochwalić sola gitarowe Davisa. Instrumentaliści pokazują swój warsztat też w instrumentalnym "No Mourning". Sam utwór jednak jest średni. Powrót do wysokiej formy muzycy osiągają w finałowym utworze tytułowym. Już na wstępie zapowiada się bardzo ciekawie, bo słyszymy tam gitarowy motyw inspirowany muzyką latynoską, a dalsza, spokojniejsza część także jest udana. Genialnie wypadają też zaostrzenia, a jedyne zastrzeżenie mam do fragmentu "klawiszowego".
Po wydaniu debiutu grupa na długi czas zniknęła z rynku muzycznego. Bardzo trudno mi było znaleźć jakiekolwiek informacje o zespole - nie mam nawet pojęcia czy zbieżność nazwisk Randiego i Roba jest przypadkowa czy są rodziną. Szkoda, że grupa nawet teraz jest tak mało popularna, bo ponad połowa zawartego tu materiału zasługuje na uznanie, a nawet te słabsze utwory nie są złe.
7/10
Lista utworów:
- The Warning
- Take Your Love Away
- Twilight
- Vengeance
- Madman
- Hard Fight
- No Mourning
- Mystery Man
- Endless Skies

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz