Po odejściu Petera Gabriela z Genesis, pozostali muzycy nie mieli łatwego zadania. Po pierwsze odszedł najbardziej charakterystyczny do tamtej pory członek zespołu, świetny wokalista i do tego najbardziej kreatywny muzyk w grupie. Po przesłuchaniu jednak kilkuset kandydatów na miejsce Gabriela, Banks, Collins, Hackett i Rutcherford wciąż nie mogli znaleźć odpowiedniego następcy. Tymczasem nadszedł moment gdy trzeba było wejść do studia by zarejestrować nowy materiał. Gdy przyszło do nagrywania ścieżek wokalnych, rolę wokalisty przejął Phil Collins, a od tego czasu w studiu Collins pełnił zarówno rolę wokalisty, jak i perkusisty, za to na koncertach zaproszono do współpracy Billa Bruforda oraz Chestera Thompsona.
Muzycznie jednak nie słychać wielkich zmian. Nie dość, że wokal Collinsa brzmi na tym albumie dość podobnie do wokalu Gabriela, to jeszcze muzycy wyraźnie nawiązują do swoich wcześniejszych dzieł, z tym że niekoniecznie udanie. Największą zmianę czuć w melodiach, które są jakby jeszcze bardziej chwytliwe niż za czasów poprzedniego wokalisty. Wciąż jednak słychać ten baśniowo bajkowy klimat.
Prawie każdy utwór na albumie opiera się na podobnym patencie, najpierw całkiem przebojowa lub spokojniesza część, a na koniec część instrumentalna, często udana, tyle że prawie w każdym przypadku sztucznie przedłużana. Do tych energicznych i chwytliwych numerów zaliczają się "Squonk" i "Robbery, Assault and Battery". Za to do tych nawiązujących do wcześniejszych dokonań grupy za sprawą bajkowych klimatów należą bardzo ładny "Entangled", "Mad Man Moon" i "Ripples". Gdzieś pomiędzy tymi dwoma grupami leży bardzo fajny "Dance on a Volcano". Większość z tych utworów z resztą byłaby bardziej udana gdyby nie wydłużano ich na siłę w częściach instrumentalnych, w których nie dzieje się wiele ciekawego. Od całego schematu odchodzą dwa ostatnie utwory. Tytułowy to całkiem fajny, przebojowy i zwarty kawałek, za to finałowy, instrumentalny "Los Endos" ma swoje momenty, ale nie uważam, że stało by się coś złego, gdyby go zabrakło.
Pierwszy album Genesis po odejściu Petera Gabriela to krążek wywołujący we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony część zawartego tu materiału to dość niezłe kawałki w częściach "właściwych", ale jednak brzmią one w większości jak powtórka z rozrywki, a do tego gorsza. Na plus, że melodie stały się bardziej przebojowe. Wszystko jednak zepsuto na siłę wciskając długie popisy, które wcale nie są ciekawe.
6/10
Lista utworów:
- Dance on a Volcano
- Entangled
- Squonk
- Mad Man Moon
- Robbery, Assault and Battery
- Ripples
- A Trick of the Tail
- Los Endos

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz