piątek, 30 września 2022

Recenzja: Silver Apples - "Silver Apples"

Okładka albumu "Silver Apples" zespołu Silver Apples

Druga połowa lat 60. to okres kiedy artyści faktycznie chcieli się wyróżniać na tle współczesnej sceny. To właśnie okres kiedy rodziły się takie gatunki jak blues rock z którego wyewoluował hard rock, a także powstały dwa inne inspirujące odłamy muzyki rockowej: rock psychodeliczny i proto-punk. Za przedstawiciela właśnie tych dwóch podgatunków można uznać amerykański duet Silver Apples. Projekt perkusisty Dana Taylora i Simeona Coxe odpowiadającego za operowanie zbudowanym przez siebie stołem składającym się z kilku generatorów dźwięków wywarł ogromny wpływ zarówno na rodzącą się niebawem scenę krautrockową, jak i na późniejszy post punk i muzykę elektroniczną.

Mimo tego, początkowo kultowy debiut zespołu w tamtym czasie przeszedł bez echa podobnie jak krążki innych proto-punkowych legend jak The Velvet Underground czy the Stooges. Muzyka tu zawarta nie należy do najbardziej melodyjnych, słucha się jednak tego albumu z niemałą przyjemnością. Każdy z zawartych tu utworów wciąga swoim klimatem stworzonym przez motoryczną przez większość czasu grę Taylora oraz elektroniczny puls i inne ozdobniki generowane przez Coxe. Dodatkowo wokale świetnie pasują do takiej muzyki, dzięki czemu cały album od "Oscillations", przez świetne "Lovefingers" po już bardziej melodyjny "Misty Mountain" hipnotyzuje przez całą swoją długość. 
Nie jest to jednak granie monotonne w swojej transowości, bo duet zadbał o to aby poszczególne nagrania czymś się wyróżniały. W "Seagreen Serenades" np słychać flet, w "Whirly-Bird" i przede wszystkim w "Program" wykorzystano sample, a "Velvet Cave" i "Dancing Gods" posiadają bardziej plemienny klimat. "Dust" natomiast chyba wprowadza w największy trans dzięki recytowanej linii wokalnej na tle jak zwykle hipnotycznej gry instrumentów.
Nazwa Silver Apples była mi znana już jakiś czas, jednak dopiero niedawno uznałem, że już pora sprawdzić co to za kolektyw. I muszę przyznać, że nie żałuję ani sekundy z tych trzydziestu kilku minut, które trwa opisywany album. Nawet znając już późniejszych wykonawców, którzy styl Silver Apples udoskonalili, debiut Amerykanów zrobił na mnie spore wrażenie.

8/10

Lista utworów:

  1. Oscillations
  2. Seagreen Serenades
  3. Lovefingers
  4. Program
  5. Velvet Cave
  6. Whirly-Bird
  7. Dust
  8. Dancing Gods
  9. Misty Mountain

czwartek, 29 września 2022

Recenzja: Tim Buckley - "Blue Afternoon"

Okładka albumu "Blue Afternoon" Tima Buckleya

Na wydanym w 1969 roku "Happy Sad" Tim Buckley udowodnił, że faktycznie zasługuje na coś więcej niż porównywania do artystów pokroju Boba Dylana (nie żeby to było coś złego) i faktycznie pokazał że ma coś z jazzmana, za jakiego sam zainteresowany się uważa. Po wydaniu wspomnianego dzieła muzyk niebawem wziął się za nagrywanie nowego materiału, a było go niemało, bo w sumie zapełnił on...trzy albumy. Wydany jako pierwszy z nich "Blue Afternoon" jednak zdaje się niejako krokiem wstecz dla muzyka, chociaż wcale nie jest albumem złym.

Mówię o kroku wstecz tylko i wyłącznie dlatego, że artysta wraca tu w większości utworów to swoich folkowych korzeni. Utwory tu zawarte jednak są w większości bardzo udane i czarują swoim pięknem i melancholią, jak piękny "Happy Time" albo "I Must Have Been Blind". Te jednak wypadają przeciętnie w porównaniu do genialnego "Chase the Blues Away" z bardzo ładnymi partiami gitary za które odpowiada Lee Underwood, oraz z jednym z lepszych "The River", w którym ponownie wiele dobrego robią współpracownicy lidera, jak David Friedman grający na wibrafonie albo perkusista Jimmy Madison. "So Lonely" z partią wokalną kojarzącą mi się z Jimem Morrisonem oraz chyba najbardziej melancholijny "Cafe" to także udane nagrania.

Jednak najlepsze muzycy zostawili na koniec. "Blue Melody" wypada w idealnym momencie, bo ta melancholia miala prawo już zacząć nużyć słuchacza, a tu w końcu wypada utwór może nie bardzo energiczny, ale na pewno jeden z bardziej intensywnych w warstwie instrumentalnej, która mocno nawiązuje do wspomnianego już poprzedniego albumu. To jednak nic w porównaniu, finałowym "The Train" najlepszym na płycie i jednym z moich ulubionych utworów w dyskografii artysty. Już pierwsze takty ze świetną grą Buckleya na dwunastostrunowej gitarze wspieranej przez bas i świetną gitarę elektryczną wywołuje uśmiech na twarzy, a dalsze bardziej jazzowe partie praktycznie każdego z instrumentów tylko ulepszają ten utwór. Najlepsze co tu słyszymy to jednak gitarowa gra Underwooda - tego trzeba posłuchać.

Już na wstępie nazwałem "Blue Afternoon" krokiem wstecz dla Buckleya. W tym wypadku jednak nie jest to obraza dla tego albumu. Biorąc pod uwagę, że muzyk w tym czasie nagrał mnóstwo materiału, oczywiste było, że znajdzie się tam trochę folku, z którego ten się wywodzi. Nie mówiąc już o tym, że materiał ten i tak jest bardzo udany, a dwie kompozycje, które odchodzą od początków muzycznej przygody Buckleya to już małe arcydzieła, szczególnie "The Train".

8/10

Lista utworów:

  1. Happy Time
  2. Chase the Blues Away
  3. I Must Have Been Blind
  4. The River
  5. So Lonely
  6. Cafe
  7. Blue Melody
  8. The Train

środa, 28 września 2022

Recenzja: Kult - "Tata 2"

Okładka albumu "Tata 2" zespołu Kult

Zawierający utwory Stanisława Staszewskiego album "Tata Kazika" spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem i do dziś uważany jest za ścisłą czołówkę płyt Kultu. Korzystając z entuzjastycznych opinii na temat tamtego wydawnictwa, a także z tego, że twórczość ojca lidera grupy była bardzo bogata, zespół zdecydował się na nagranie kontynuacji tamtego wydawnictwa. Tym razem jednak krążek nie uzyskał takiej popularności, choć niemało jest osób uważających, że "dwójka" jest lepsza od "Taty". Ja tej opinii nie podzielam.

Najlepsze co "Tata 2" ma do zaoferowania słyszymy już na samym początku. "Jeśli zechcesz odejść - odejdź" od samego początku podoba mi się dzięki prostej, ale mocnej, "ogniskowej" grze gitary akustycznej. Nie jest to może dzieło wybitne, ale jak się okaże nieco ponad godzinę po włączeniu płyty, jest to jeden z lepszych utworów. Następnie słyszymy całkiem niezły "Kochaj mnie, a będę Twoją". Tu można przyczepić się jednak do refrenu za który odpowiada Violetta Villas i brzmi bardzo staroświecko, choć zdaję sobie sprawę, że archaizm jest na całym albumie zamierzony. Mimo to wolę wersję bez udziału pani Villas, która znajduje się na samym końcu albumu. Moim ulubionym utworem na tej płycie jest najbardziej agresywny, przede wszystkim wokalnie "Śmierć poety" z tekstem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, którego wiersz tworzy warstwę liryczną także w "Balladzie o dwóch siostrach", która swoją melodią i przede wszystkim "refrenem" mogłaby pełnić rolę niezłej kołysanki... gdyby nie właśnie tekst.

Reszta albumu niestety już mocno nuży i zlewa mi się w jedną, przestarzałą całość. "Nie dorosłem do swych lat" w pierwszych sekundach dobrze się zapowiadał, ale później już nudzi. "Ty albo żadna" jest tu zbędny, "Samotni ludzie" jest o wiele za długie, w "Zastanówcie się" sytuację nieznacznie polepszają nieliczne zaostrzenia a i "Latający Holender" nie dodaję nic nowego. Na tle innych utworów wyróżnia się nieco "Kołysanka stalinowska" z przyjemną melodią. Nie broni się jednak jako osobny utwór. Można jeszcze wyróżnić energiczny "Gwiazda szeryfa" o świetnie słyszalnym basie oraz bardziej hard rockowy "A gdy będę umierał". Grupa średnio udanie przełamała rutynę dwoma śpiewanymi po rosyjsku utworami: "Prowokator" oraz "Dolina". W tym drugim przypadku jednak nie jestem taki pewny czy na pewno słychać tu rosyjski. Całości dopełnia jeszcze inna wersja "Marianny", która była obecna już na "jedynce". Wolę jednak tamtą wersję, która miała więcej energii.

Gdy opisywałem "Tatę Kazika" broniłem staroświeckiego brzmienia, bo zespół starał się jak najlepiej oddać klimat z lat, kiedy utwory te tworzył Staszek Staszewski. I tam także zdarzały się utwory słabe, ale zdawały się być bardziej zróżnicowane. Tutaj poza dwoma - trzema kawałkami ciężko mi znaleźć ciekawsze rzeczy. Parę z zawartych tu propozycji nie wypada tak źle, raczej średnio, ale nie zachęcają do wracania do nich. A sam album poza wspomnianymi w drugim akapicie kawałkami polecić można właściwie jedynie ludziom, którzy lubią słuchać starej, bardzo starej polskiej muzyki.

5/10

Lista utworów:

  1. Jeśli zechcesz odejść - odejść
  2. Kochaj mnie, a będę twoją
  3. Śmierć poety
  4. Nie dorosłem do swych lat
  5. Ty albo żadna
  6. Samotni ludzie
  7. Zastanówcie się
  8. Gwiazda szeryfa
  9. Ballada o dwóch siostrach
  10. Kołysanka stalinowska
  11. Latający Holender
  12. A gdy będę umierał
  13. Prowokator
  14. Dolina
  15. Marianna
  16. Kochaj mnie a będę Twoją (wersja bez V.V.)

wtorek, 27 września 2022

Recenzja: Björk - "Volta"

Okładka albumu "Volta" Björk

Po kilku bardziej eksperymentalnych albumach, Björk stała się już właściwie postacią kultową. Oczywiście dwa pierwsze albumy zrobiły z niej światową gwiazdę, jednak krążki od "Homogenic" do "Medúlla" udowodniły, że artystka ma swój pomysł na twórczość i ceni sobie walory artystyczne bardziej niż komercyjność, czego dowodem jest właśnie "Medúlla" na której momentami było niedaleko od awangardy. A jednak na kolejnej płycie pt. "Volta" Islandzka artystka zdecydowała się na kierunek bliższy drugiemu w dorosłej karierze "Post", choć podobieństwa do wspomnianego wydawnictwa to właściwie jedynie przystępność i większa komercyjność materiału tu zawartego.

Oczywiście nie brakuje tu nietypowych rozwiązań. "Earth Intruders" chociażby rozpoczynają odgłosy marszu, a kończą odgłosy morza; przy czym syreny statków to prawdopodobnie odgłosy instrumentów dętych stylizowane na wspomniane dźwięki. Dziwne, ale ciekawe i zabawne rozwiązanie. Jeśli chodzi o sam utwór, to nieźle buja i zawiera sporo udziwnień, co jest zaletą. Dzięki temu kawałek zdaje się bardziej gęsty. Wspomniane przed momentem dęciaki na tym krążku grają ogromną rolę, chociażby w kolejnym "Wanderlust" że świetnym basem i partią wokalną przez długi czas zakładającą się z więcej niż jednej ścieżki. W "The Dull Flame Of Desire" słyszymy nieco uroczysty wstęp oraz duet wokalny Björk z Antonym Hegarty. Utwór całkiem niezły, ale daleko mu do wybitności. Natomiast drugi kawałek z wokalistą, czyli melancholijny "My Juvenile" jest już zwyczajnie nudny.

Niestety ale Björk oprócz tego że ma rękę do świetnych aranżacji i wspaniałych melodii, to równie wysoki "talent" posiada jeśli chodzi o nudne, melancholijne kawałki. Takim jest też "Pneumonia". A zaczynające się obiecująco "I See who you are" z partiami kojarzącymi się z muzyką azjatycką czy "Hope" też w końcu nużą. Na uwagę zasługują jednak "Declare Independence" będący jednym z najbardziej intensywnych i przy tym najlepszych utworów na płycie, "Vertebrae by Vertebrae" z mrocznymi deciakami pasującymi idealnie do roztrzęsionego wokalu oraz "Innocence", w którym najbardziej słuchać rękę Timbalanda pełniącego na albumie rolę producenta. Kto wie czy jęki słyszalne w podkładzie muzycznym nie należą właśnie do niego - wiadomo, że lubi dodawać swoje stęki i jęki do utworów, które produkuje.

Björk to artystka, którą bardzo lubię, nie mogę jednak powiedzieć, że jej albumy są idealne. Islandka ma tendencję aby na każdym albumie dorzucić coś okropnego, zazwyczaj są to właśnie kompletne nudy. A szkoda, bo gdyby zamiast nich wstawić choćby jeden bardziej żywy utwór, to byłby to być może mój ulubiony album artystki. A tak "Volta" ma sporą konkurencję nawet na najniższym stopniu podium moich ulubionych albumów w dyskografii Björk.

7/10

Lista utworów:

  1. Earth Intruders
  2. Wanderlust
  3. The Dull Flame Of Desire
  4. Innocence
  5. I see who you are
  6. Vertebrae by Vertebrae
  7. Pneumonia
  8. Hope
  9. Declare Independence
  10. My Juvenile

poniedziałek, 26 września 2022

Recenzja: Gojira - "Terra Incognita"

Okładka albumu "Terra Incognita" zespołu Gojira

Francuski zespół Gojira to grupa, której nie trzeba przedstawiać fanom cięższych brzmień. Obecnie band ten jest jednym z najbardziej rozchwytywanych zespołów metalowych wśród organizatorów festiwali rockowych i metalowych na całym świecie. Nawet w Polsce grupa ta cieszy się sporym uznaniem wśród metalowych słuchaczy, szczególnie bo ich genialnym występie na festiwalu Polandrock (który można obejrzeć w całości na kanale zespołu tutaj) w 2018 roku. Mało zresztą brakowało, żeby Gojira zdobyła wtedy nagrodę złotego bączka, czyli nagrody za najlepszy występ danej edycji. Nic dziwnego, że Francuzi zrobili takie wrażenie na publiczności. Grupa zaprezentowała tam mieszankę ciężkiego grania, dobrych, momentami nawet chwytliwych melodii i świetnych technicznych umiejętności każdego z muzyków. I każdy z tych trzech aspektów słychać (jedne już bardzo dobrze, drugie nieco mniej) już na debiucie.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że tych wspomnianych melodii tu jeszcze nie tak wiele. Pod tym względem - a także pod względem jeszcze ciekawszych kompozycji - Gojira rozwinie się później, a sam album jest mocno nierówny, momentami monotonny i męczący. Już tu jednak słychać ambicje młodych muzyków i ich nieprzeciętne zdolności, a także zalążek późniejszego stylu zespołu, który w pewnym momencie odszedł od grania death metalu który występuje na "Terra Incognita".

Nie wiem czy jest sens przekonywać krytycznie nastawionych do ekstremalnych gatunków metalu słuchaczy, że debiut Gojiry to nie jest zwykle napieprzanie. Mogę jednak napisać parę mniej lub bardziej obiektywnych zdań świadczących na korzyść francuskiej grupy. Już w "Clone", który album otwiera słychać że instrumentaliści znają się na swoim fachu. Gitarzyści prezentują mocne, ale nie mało lotne riffy, a perkusista Mario Duplantier pokazuje że nawet grając z ogromną prędkością można grać w sposób zróżnicowany prezentując fajne przejścia. Można przyczepić się ewentualnie do wokalu. Jeśli ktoś nie przepada za growlem, to utwór ten raczej będzie ciężki do wysłuchania. Chyba najmocniejszym momentem na albumie jest jednak "Space Time". Utwór ten zaczyna się gitarową zagrywką, która w przyszłości stanie się jakby znakiem rozpoznawczym zespołu, a sama kompozycja jest chyba najbardziej rozbudowana na całym krążku. Poza tym to właśnie tutaj najlepiej pod względem wokalu prezentuje się drugi z braci Duplantier - Joe, który oddaje w tym utworze wiele bólu.

Te dwa utwory to moi faworyci z "Terra Incognita", jednak podoba mi się też mroczny "Love" i "Satan is a Lawyer" urozmaicony przez mało metalowe zwrotki. Jednak to fragmenty agresywne są tu moim zdaniem najlepsze. Reszta utworów może się już zlewać ze sobą. Fakt nie są identyczne, ale są znacznie mniej urozmaicone. "Lizard Skin", "Deliverance", "On the B.O.T.A. i "Rise" mają swoje momenty. Nie przepadam natomiast za "Blow me Away You" i "Fire is Everything". W większości instrumentalny najdłuższy "In the Forest" za to powinien być o wiele, wiele krótszy i w zasadzie powinien składać się jedynie z drugiej, spokojnej części. I ta jednak nie powinna trwać tyle co trwa. Młodzi muzycy chcieli jednak nagrać coś mniej oczywistego dla tego stylu i za to plus. Gorzej, że z mizernym skutkiem. O ambicjach mogą też świadczyć trzy krótkie utwory, mogące być w sumie nazywane miniaturami. Całkiem dobrze wypada "04" w którym słuchać interesujące partie basu i gitary wyłaniające się nienachalnie w czasie prawdopodobnie nagrywania się na sekretarkę pełniącego rolę wstępu. "5988 Trillions de Tonnes" też jest ciekawym urozmaiceniem. "1990 quadrillions de Tonnes" jest już jednak całkowicie zbędny.

Debiut Gojiry z pewnością nie jest pozbawiony wad. Tych zawiera całkiem sporo; od nie do końca udanych pomysłów, po zbyt długi czas niektórych kompozycji i w efekcie całego albumu, przez co ten w pewnym momencie już męczy. Warto jednak zaznajomić się przynajmniej z dwoma utworami, które uznałem za najlepsze. Nie polecam jednak rzucać się na głęboką wodę słuchaczom, którzy z metalem nie są zaznajomieni w ogóle lub najostrzejszym zespołem jaki są w stanie znieść jest Iron Maiden albo "czarna" Metallica. Przed wzięciem się za ten album lepiej wcześniej zaznajomić się z twórczością choćby zespołów thrash metalowych: najpierw wspomnianej "Mety" i może Anthraxu, które są wg mnie najbardziej przystępne, a potem spróbować z cięższymi zespołami jak Slayer, Exodus, Pantera czy Sodom. Jeśli uda się przejść tą barierę, można spróbować z "Terra Incognita". Innym wyjściem jest wcześniejsze sięgnięcie po późniejsze albumy, jak dwa najnowsze - "Magma" lub "Fortitude".

6/10

Lista utworów:

  1. Clone
  2. Lizard Skin
  3. Satan is a Lawyer
  4. 04
  5. Blow me Away You
  6. 5988 Trillions de Tonnes
  7. Deliverance
  8. Space Time
  9. On the B.O.T.A.
  10. Rise
  11. Fire is Everything
  12. Love
  13. 1990 quadrillions de Tonnes
  14. On the Forest

niedziela, 25 września 2022

Recenzja: Led Zeppelin - "Coda"

Okładka albumu "Coda" zespołu Led Zeppelin

Jakiś czas po stworzeniu "In Through the out Door" - jak się wkrótce okazało ostatniego albumu studyjnego Led Zeppelin - doszło do tragedii. W wieku zaledwie 32 lat, 25 września 1980 roku zmarł na skutek zakrztuszenia się własnymi wymiocinami perkusista zespołu - John "Bonzo" Bonham". Pozostali muzycy grupy postanowili więc ostatecznie zakończyć działalność zespołu i dzięki postawie przede wszystkim Roberta Planta grupa już nigdy nie powróciła (poza kilkoma koncertowymi wyjątkami z różnych okazji). Artyści postanowili jednak jeszcze jakoś na dobre pożegnać fanów i w ten sposób dwa lata po rozpadzie zespołu do sklepów trafiła "Coda", czyli ostatnie dzieło zespołu nagrane w studiu, choć nie powinno się nazywać tego tworu pełnoprawnym albumem studyjnym, ponieważ jest to zbiór odrzutów z poprzednich sesji. Czy jednak jest to zlepek kompletnie niemających nic do zaoferowania nagrań? Wybitnie nie jest, ale nie jest też źle.

Do lepszych utworów należy tu lekko funkowy "We're Gonna Groove", w którym szczególnie fajnie wypada fragment z "gęstą" grą Page'a. Ciężko przejść też obojętnie obok bluesowego "I Can't quit You Baby", który co prawda nie równa się z nagranymi w tym stylu utworami z pierwszych albumów, ale i tak jest to jedno z lepszych nagrań z ostatnich krążków. Lubię też spokojny, folkowy "Poor Tom" oraz hardrockowy "Wearing and Tearing", który jednak jest nieco za długi przez co w pewnym momencie wypada monotonnie. 

Niestety reszta utworów już tak do mnie nie przemawia. "Bonzo's Montreux" to perkusyjne solo Bonhama wzbogacone dodatkowymi ozdobnikami, które są zbędne. Samo solo też nie należy do wybitnych. Pozostałe kawałki z kolei to już mniej lub bardziej sztampowe kawałki, w których jednak można znaleźć ciekawe elementy. W "Walter's Walk" nieźle wypada sekcja rytmiczna, "Ozone Baby" ma spory radiowy potencjał skierowany przede wszystkim na amerykański rynek, a sam utwór może się kojarzyć z wczesnym Aerosmith, a w "Darlene" podobają mi się partie Page'a, ale klawisze są denne.

"Coda" to na pewno nie jest dzieło wybitne, ale znalazły się tu udane utwory. Czy jednak było to potrzebne? Fanów grupy w tamtym czasie na pewno zadowoliło, że ich ukochany zespół wydał coś jeszcze po niespodziewanym rozpadzie. Słuchaczom, którzy jednak nie należą do sentymentalnych powinny jednak wystarczyć poprzednie albumy Led Zeppelin.

6/10

Lista utworów:

  1. We're Gonna Groove
  2. Poor Tom
  3. I Can't quit You Baby
  4. Walter's Walk
  5. Ozone Baby
  6. Darlene
  7. Bonzo's Montreux
  8. Wearing and Tearing

sobota, 24 września 2022

Recenzja: King Crimson - "Starless and Bible Black"

Okładka albumu "Starless and Bible Black" zespołu King Crimson

King Crimson to grupa, która jak mało która potrafiła porwać na koncertach. Była przy tym mocno nieprzewidywalna. Już niedługo po wydaniu "Larks'..." zamiast promować materiał z tamtej płyty (jak wiadomo bardzo udanej) zaczęli testować materiał jeszcze niewydany. Zwykle wzbogacony o świetne improwizacje. W efekcie czego kolejny album zespołu, "Starless and Bible Black" to krążek na który składają się utwory zarówno nagrane w studiu, jak i na koncertach. A mimo to nie słychać różnicy w brzmieniu.

Jest to album który pod względem brzmienia mocno wyprzedza swoje czasy. Spora część z zawartego tu materiału brzmi tak mrocznie że pozazdrościć takiej produkcji mogłyby zespoły black metalowe. Tu jako przykład można podać wstęp do otwierającego całość "The Great Deceiver". Jednak oprócz atmosferycznego brzmienia grupa nie zapomniała o poplątanych, gęstych partiach instrumentalnych. Później robi się nieco spokojniej ale jak na 4 minuty dzieje się tu bardzo dużo. Jeśli chodzi o ciężar to King Crimson potrafiło pobić na tym albumie współczesne mu grupy hardrockowe. Rozpoczynający się na spokojnie "Lament" w mocniejszej części moim zdaniem bije nawet Led Zeppelin jeśli chodzi o energię.

Zupełnie inne są już dwa kolejne utwory. "We'll Let You Know" to utwór spokojny, jednak przy tym jeszcze dziwniejszy niż dwa nagrania rozpoczynające album. Każdy z muzyków zdaje się tu grać niezależnie od innych, a jednak brzmi to wg mnie dosyć ciekawie. "The Night Watch" natomiast zachwyca pięknymi partiami Crossa i Frippa. Także wokal brzmi tu naprawdę dobrze. Odrobinie chaotycznie, ale fajnie jest początkowo w tle. 

Każdy kto słuchał jakiekolwiek albumu tego progrockowego giganta wie, że grupa ta nigdy nie nagrywa takich samych utworów i tak jest i w tym przypadku, bo pozostała połowa załączonych tu nagrań mocno odbiega od tego co grupa umieściła wcześniej zarówno na tym albumie, jak i poprzednich. Bardzo ciekawie wypada "Trio" - utwór instrumentalny, w którym główną rolę pełni altówka Crossa. Poza nią w utworze słuchać właściwie jedynie bas i melotron. Na minus (choć w tym przypadku to moja mocno subiektywna opinia) jest to, że utwór bardzo długo się rozwija, a przez dosyć długi czas trzeba mocno wysilić słuch, żeby usłyszeć cokolwiek.

Pisałem na początku recenzji o niezwykle mrocznym klimacie tego albumu - końcówka tego dzieła wprost miażdży pod tym względem. Przyczepić mogę się do "Mincer", w którym niepotrzebny wg mnie był fragment wokalny - ten fragment można było po prostu odpuścić i zakończyć utwór szybciej. Dzięki temu utwór nie straciłby swojego świetnego klimatu. Utwór tytułowy też ma swoje wady, bo długo się rozwija, jednak po około czterech minutach robi się z niego niemałe arcydzieło. Najlepszy jednak jest dla mnie kończący album "Fracture", który dla odmiany rozkręca się błyskawicznie i brzmi chyba najciężej z całego krążka.

"Starless and Bible Black" to album, który nie cieszy się zbyt wielką popularnością, znacznie pozostając w cieniu choćby następującemu po nim "Red". King Crimson jednak to nie jest zespół, którego wystarczy posłuchać jedynie najbardziej popularne propozycje, aby być "spełnionym". Nie, King Crimson, to grupa, która na każdym albumie stale się rozwija. Grupa, która prawdopodobnie nigdy nie nagrała takiego samego albumu, a może nawet utworu. I "Starless and Bible Black" to kolejny już przykład na to, że należy wychodzić poza ścisłe kaniony poszczególnych grup, aby poznać coś niesamowicie ciekawego. Bo kto grał w ten sposób w latach 70.? Chyba nikt. Nawet Black Sabbath poza swoim kultowym utworem tytułowym z debiutu nie wywołał gęsiej skórki na moim ciele, tak jak KC na większości zamieszczonych tu utworów. Może nie jest to moja ulubiona płyta tego że zespołu, ale (pomimo paru wymienionych przeze mnie uwag) jest to krążek bliski perfekcji.

9/10

Lista utworów

  1. The Great Deceiver
  2. Lament
  3. We'll Let You Know
  4. The Night Watch
  5. Trio
  6. The Mincer
  7. Starless and Bible Black
  8. Fracture

sobota, 3 września 2022

Recenzja: Roy Harper - "Buillingamingvase"

Okładka albumu "Buillingamingvase" Roya Harpera

Po mocno rockowym "HQ" można było się spodziewać, że Roy Harper pójdzie w ślady innych folkowych muzyków, którzy coraz chętniej sięgali po instrumenty elektryczne i grali bardziej rockowo niż folkowo. A jednak Harper powrócił do bardziej akustycznego grania nie zjadając przy okazji swojego ogona. 

Najważniejszą kompozycją na tym albumie o skomplikowanej nazwie jest "One of Those Days in England" podzielone na dziesięć części, z czego pierwsza znajduje się na samym początku albumu, a pozostałe na samym końcu. Jeśli chodzi o część pierwszą, to jest to jedna z najlepszych rzeczy na tym krążku. Jest bardzo chwytliwa i energiczna, mimo to bliżej jej do muzyki filmowej niż rockowej. Pozostałe części znacznie się różnią od tej otwierającej płytę i choć nie podobają mi się tak jak tamta, to tworzą bardzo zgraną i ciekawą całość.

Dużo ciekawego dzieje się także pomiędzy. "The Last Days" to bardzo ładna folkowa ballada, za to początkowo folkowy "Cherishing the Lonesome" w pewnym momencie nabiera rockowej energii dzięki obecnej tu gitarze elektrycznej. Bardzo mocnym punktem jest też genialny "Naked flame" z najlepszymi chyba na albumie partiami gitary akustycznej lidera. Kompletnym nieporozumieniem jest za to "Watford Gap" w stylu country. Na szczęście jest dosyć krótki.

"Buillingamingvase" zawiera mnóstwo udanego materiału. Nie dorównuje wprawdzie ani przez moment genialnemu "Stormcock" do którego będę pewnie porównywał każdy z albumów artysty, ale w stylistyce folkowej i tak jest to krążek przebijający wiele dzieł bardziej znanych folkowych wykonawców.

7/10

Lista utworów:

  1. One of those Days in England part 1
  2. The Last Days
  3. Cherishing the Lonesome
  4. Naked flame
  5. Watford Gap
  6. One of those Days in England part 2-10

piątek, 2 września 2022

Recenzja: "Maanam - "Derwisz i anioł"

Okładka albumu "Derwisz i anioł" zespołu Maanam

Rozpad Maanamu po wymuszonym nieco "Się ściemnia" (a i tak bardzo udanym) nie trwał zbyt długo. Już w 1990 roku polski zespół wyruszył w trasę po USA gdzie grała dla polskiej poloni. Trasa spotkała się z ciepłym przyjęciem, dzięki czemu już rok później polska legenda wróciła z nowym albumem o nazwie "Derwisz i anioł". I wróciła w dobrym stylu trzeba przyznać.

Od samego początku działalności zespołu fani pokochali go za kilka rzeczy: chwytliwe, szybko wpadające w ucho melodię, ciekawe popisy gitarzystów, dobrą grę sekcji rytmicznej, zróżnicowanie poszczególnych utworów (zazwyczaj) i oczywiście charakterystyczny sposób śpiewu wokalistki zespołu, Kory. I po reaktywacji grupy niemal każdy z tych elementów wciąż na tym albumie jest słyszalny. Niemal, bo Jackowska znacznie mniej szachuje tu swoim głosem, znacznie częściej śpiewając bardziej subtelnie, melorecytując swoje partię czy zwyczajnie odśpiewując je w sposób "zwyczajny". Czy to źle? Raczej nie. Wokalistka wciąż dysponuje tu świetną barwą, a słuchacze, których specyficzna maniera Kory zniechęcała do twórczości zespołu mogą śmiało posłuchać tego albumu bez większego wstrętu.

Album rozpoczyna się od świetnego "Nie bój się nie bój się". To bardzo przyjemny nowofalowy kawałek, w którym najciekawiej brzmi motyw gitarowy, który przypomina "Enter Sandman" Metalliki. Ciężko jednak stwierdzić, czy utwór ten był inspiracją dla polskiej grupy czy zupełnym przypadkiem, bo album nagrywany był w lipcu 1991 roku, a przebój amerykańskiego zespołu został wydany na singlu pod koniec tego właśnie miesiąca. Wpływ innej amerykańskiej kapeli słychać za to w kolejnym "Co znaczą te słowa". Tutaj w pewnym momencie przed gitarowym solo słuchać fragment zgielkliwej gitary mogącej się kojarzyć np z Sonic Youth, którym mocno inspirowały się zespoły grunge'owe- np Nirvana, która także w tym roku wydała swój najbardziej znany album, "Nevermind".

Czymś nietypowym na albumie mimo i tak dużej eklektyczności jest "Złote tango, złoty deszcz" z bardzo dużym udziałem akordeonu i nieco mniejszym instrumentów dętych. Czymś nowym jest też zakończenie na organach w "Samotność mieszka w pustych oknach" z melorecytowanym tekstem. "Street cowboys" za to posiada nietypową jak na Maanam zagrywkę gitarową, a także anglojęzyczny tekst.

Na pierwszym po reaktywacji albumie grupa Jackowskich umieściła też dwie spokojniesze kompozycje: prawie tytułowy "Anioł" z ładnymi nowofalowymi partiami gitary elektrycznej, a także cieszący się sporym zainteresowaniem wśród fanów "Wyjątkowo zimny maj" z poetyckim tekstem. Mniej ciekawie ale nieźle prezentują się jeszcze szybszy "Derwisz" i "W ciszy nawet kamień rośnie". Całości dopełnia nowsza wersja przeboju z płyty debiutanckiej, "Karuzela marzeń". Obecna tu wersja od pierwowzoru różni się jedynie brzmieniem- mniej czystą gitarą- oraz wokalem - Kora śpiewa w bardziej stonowany sposób niż tam.

Maanam przed rozpadem kilka lat wcześniej przyzwyczaił swoich fanów, że poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Na ostatnim przed zawieszeniem działalności "Się ściemnia" słychać było pewne oznaki zmęczenia, te jednak całkowicie zniknęły po wznowieniu działalności. Może i brakuje tu takiej energii jak na dwóch pierwszych albumach i takiego klimatu jak w niektórych momentach "Nocnego patrolu" i "Mental Cut", ale co z tego, skoro grupa zaprezentowała równy i pozbawiony monotonii materiał? Jest to już kolejna udana pozycja w katalogu tego kultowego zespołu.

6/10

Lista utworów:

  1. Nie bój się nie bój się
  2. Co znaczą te słowa
  3. Karuzela marzeń
  4. Złote tango złoty deszcz
  5. Samotność mieszka w pustych oknach 
  6. Street cowboys
  7. Anioł (Miłość to wieczna tęsknota)
  8. Derwisz
  9. W ciszy nawet kamień rośnie
  10. Wyjątkowo zimny maj

czwartek, 1 września 2022

Recenzja: Sisters of Mercy - "Vision Thing"

Okładka albumu "Vision Thing" zespołu Sisters of Mercy

Andrew Eldritch nie należał do osób, które przywiązują się do swoich pracowników i najpierw po całkowitej zmianie składu między debiutem, a drugim dziełem zespołu, podobnie postąpił przed nagraniem trzeciego albumu. I tak po wydaniu "Floodland" ze składu wyleciała Patricia Morrison, o której lider nie miał najbardziej pochlebnego zdania, dosyć bezczelnie mówiąc publicznie, że śpiewająca basistka w grupie znalazła się jedynie ze względu na wygląd, a nie umiejętności muzyczne. Byłą członkinie Sisters of Mercy Eldritch zastąpił trzema innymi muzykami, do niektórych utworów zapraszając znaną ze współpracy z Mike'em Oldfieldem, wokalistkę Maggie Reilly.

Oprócz ciągłych zmian składów personalnych grupa szczyci się też tym, że mimo małej dyskografii, nigdy nie nagrała identycznego albumu. O ile między "The First and Last and Always" i "Floodland" różnice nie były aż tak ogromne, tak "Vision Thing" to już zupełnie inna stylistyka. Andrew Eldritch chyba faktycznie miał dosyć łatki pod nazwą "rock gotycki", którą na okrągło mu przyczepiano, bo trzeci album zespołu jest całkowicie pozbawiony tego mroku i chłodu, który obecny był na dwóch pierwszych krążkach. Tym razem główny kompozytor sióstr poszedł w kierunku przebojowego, choć raczej nie banalnego hard rocka, momentami ocierającego się nawet o muzykę metalową.

"The First and Last and Always" i "Floodland" posiadały masę materiału o bardzo komercyjnym potencjale, jednak na "Vision Thing" Eldritch pod tym względem przebił samego siebie serwując nam właściwie całą płytę potencjalnych radiowych przebojów. Już pierwszy na płycie utwór tytułowy daje nam do myślenia, że nie ma co liczyć na powtórkę z zimnych poprzedników. Brzmienie jest pozbawione mroku, jest znacznie czystsze i na szczęście, mimo przebojowości nie tak plastikowe jak radiowe hity z dopiero co zakończonych lat 80. Już tutaj słyszymy też jak dobrze pasują do siebie głosy gwiazdy zespołu i goszczącej tu Maggie Reilly. Wokalistka jest ważną postacią kilku innych utworów, spośród których największą rolę pełni chyba w niezwykle chwytliwym "Detonation Boulevard".

Bardziej klimatycznie, przynajmniej trochę nawiązując do wcześniejszej twórczości brzmi "Ribbons", jednak można było skrócić tu odrobinę końcówkę utworu. Bardzo hard rockowo wypada "Doctor Jeep", który jest fajny, ale w pewnym momencie robi się zbyt monotonnie. Wydłużanie kawałka to wada zresztą nie tylko tego utworu ale też najdłuższego na albumie "More" oraz "I Was Wrong". Mimo to, obie kompozycje uważam za udane. Za nieco słabszy uważam nieco sztampowy "When you don't See Me", który jednak ma nośny refren oraz bazującą na gitarze akustycznej balladę "Something fast". W 2006 roku ukazała się reedycja albumu z dołączonymi do niego kilkoma utworami. Tutaj fanom zespołów w stylu Guns'n'roses lub Skidrow może przypaść do gustu "You Could Be the One" z riffem bardzo w stylu tej drugiej grupy.

Sporym szokiem dla fanów grupy był jej trzeci album. Do tej pory można wyczytać, że to najbardziej kontrowersyjne dzieło zespołu. "Vision Thing" zarzuca się komercjalizację i chęć przypodobania się amerykańskiej publiczności, która już od dawna gustowała w bardziej melodyjnych i prostszych utworach niż publika europejska. Mimo jednak o wiele mniej wyróżniających się kompozycji niż na dwóch wcześniejszych albumach, nie można odmówić Eldritchowi, że stworzył album różnorodny i naprawdę udany. Nie stawiam go wprawdzie na równi z okresem "gotyckim", ale wciąż uważam, że "Vision Thing" to dzieło udane, które pokazuje, że można grać komercyjnego rocka nie popadając przy tym w wielki banał.

7/10

Lista utworów:

  1. Vision Thing
  2. Ribbons
  3. Detonation Boulevard
  4. Something fast
  5. When you don't See Me
  6. Doctor Jeep
  7. More
  8. I was Wrong