wtorek, 27 grudnia 2022

Recenzja: Iggy Pop - "The Idiot"

Okładka albumu "The Idiot" Iggy'ego Popa

Po rozpadzie The Stooges z powodu narkotykowych nałogów członków zespołu, kariera lidera tej grupy, Iggy'ego Popa była praktycznie skończona. Z pomocą jednak przyszedł fan twórczości Amerykanina i zarazem inny wielki muzyk, David Bowie, który zabrał artystę na wycieczkę po Europie, a później pomógł mu nagrać solowy debiut. Mimo że "The Idiot" sygnowany jest przez Popa, to w głównej mierze jest to album Bowiego, który potraktował album ten jako próbę przed swoją trylogią Berlińską.

Podobnie jak na płytach Davida, tak i tu słychać bardzo wyraźne wpływy krautrocka. Utwory takie jak "Sister midnight", "Fun Time" czy "Baby" mimo że posiadają niezłe melodię, to przede wszystkim moją uwagę zwraca aranżacja momentami ewidentnie nawiązująca do niemieckiej sceny progresywnej. W "Nightclubbing" początkowo można było odczuć ponurą atmosferę jaka panowała w Berlinie, w którym muzycy spędzili dużo czasu w czasie swojej wyprawy. Jednak później pojawia się melodia, która zdecydowanie już do ponurych nie należy. Jeśli chodzi o melodię, to jednak tą najbardziej chwytliwą posiada mój ulubiony utwór z albumu, bardzo przebojowy "China Girl". Bardziej stonowanie wypadają "Dum Dum Boys" i "Tiny Girls", a finałowy "Mass Production" najbardziej zachwyca pod względem aranżacji.

Debiut Iggy'ego Popa to z pewnością jedno z jego największych dzieł, być może nawet największe wliczając w to muzykę The Stooges. Fakt, że ogromny wkład w ten album mial David Bowie i bez niego z pewnością nie byłby tak udany, jednak dzięki "The Idiot", Pop wskoczył na listę moich ulubionych solowych twórców.

8/10

Lista utworów:

  1. Sister midnight
  2. Nightclubbing
  3. Fun Time
  4. Baby
  5. China Girl
  6. Dum Dum Boys
  7. Tiny Girls
  8. Mass Production 

Komunikat
W najbliższym czasie wpisy na blogu mogą być umieszczane mocno nieregularnie ze względu na problemy z internetem jakie będą mnie czekały przez nieznany przeze mnie czas. Będę starał się w miarę możliwości umieszczać kolejne recenzję, jednak może się okazać, że przerwy między poszczególnymi postami będą wynosić nawet kilka dni.

środa, 21 grudnia 2022

Recenzja: Metallica - "Hardwired... To Self-Detruct"

Okładka albumu "Hardwired... To Self-Detruct" zespołu Metallica

Fani Metalliki z pewnością muszą się wykazywać cierpliwością. Ich ukochany zespół lubi zrobić sobie dłuższą przerwę między kolejnymi albumami, a między dwoma (jeszcze) ostatnimi krążkami minęło 8 lat. Często słyszy się opinie, że jest to najcięższy album od czasów debiutu. Takie stwierdzenie dla mnie jest bardzo przesadzone, a przez wygładzone brzmienie nie brzmi jakoś mocniej niż "Death Magnetic" o "St. Anger" i albumach nr 2,3 i może 4 nie wspominając. Czy brzmienie jest wadą czy może zaletą, to raczej subiektywne odczucie, jednak muzycy na tym albumie podążyli nie do końca słuszną drogą, którą wybrało też choćby Iron Maiden, czyli niepotrzebne wydłużanie kompozycji.

Najbardziej zwięzły, ale też nie wyróżniający się jakoś mocno jest agresywny otwieracz trwający około 3 minuty. Być może kawałek ten prezentował by się lepiej z bardziej surowym brzmieniem z trzech pierwszych albumów zespołu. "Hardwired" jest najsłabszym kawałkiem z pierwszej płyty (album jest dwupłytowy) obok "Dream No More" nasuwającym lekkie skojarzenia z "Sad But True", jednak nie tak udanym i sztucznie przedłużanym. Nie pomaga też tutaj wokal, który brzmi jak lekko przetworzony. Znacznie lepiej wypadają posiadający dosyć przebojowym refren "Atlas, Rise", także przebojowy - jeden z moich faworytów - "Moth into Flame" oraz posiadający kroczący riff "Now That We're Dead". Każdy z tych trzech utworów został zresztą wydany na singlach, podobnie jak otwieracz i kończący pierwszą płytę "Halo on Fire". Ten ostatni to chyba moja ulubiona kompozycja z całego albumu. Jest to półballada posiadająca udane zaostrzenia, szczególnie mocno podoba mi się końcówka utworu.

Druga płyta jest już mniej ciekawa, ale znajdą się tu utwory solidne. Najlepiej wg mnie wypadają dwa ostatnie utwory na płycie: "Murder One" i najbardziej agresywny "Spit Out The Bone". Całkiem nieźle wypada też chwytliwy "Confusion" oraz "Here Comes Revenge" oba jednak ponownie są za długie, a ten drugi dodatkowo posiada wstęp dosyć mocno zalatujący "Lepper Messiah" z "Master od Puppets". Bardziej nijako za to prezentują się "ManUNKind" i kojarzący się z "Loadami" "Am I Savage".

Ostatni do tej pory album pionierów thrash metalu na pewno nie jest takim na takim poziomie co pierwsze 5-6 albumów zespołu. Znajdziemy tu kilka ciekawych, agresywniejszych ale też bardziej stonowanych utworów. Szkoda jednak, że muzycy postanowili niepotrzebnie tak przedłużać swoje utwory i w rezultacie cały album. Gdyby zrezygnować z dwóch kawałków o których pisałem w poprzednim akapicie oraz skrócić pozostałe, to powstałby całkiem dobry w swojej stylistyce niespełna godzinny album. Niestety członkowie Mety postanowili inaczej, przez co przychodzą momenty, że ma się ochotę wyłączyć płytę (zwykle tą drugą).

6/10

Lista utworów:

  1. Hardwired
  2. Atlas, Rise
  3. Now That We're Dead
  4. Moth into Flame
  5. Dream No More
  6. Halo on Fire
  7. Confusion
  8. ManUNKind
  9. Here Comes Revenge
  10. Am I Savage
  11. Murder One
  12. Spit Out The Bone 

poniedziałek, 19 grudnia 2022

Recenzja: Deep Purple - "Come Taste the Band"

Okładka albumu "Come Taste the Band" zespołu Deep Purple

Po nagraniu "Stormbringer", na którym Deep Purple poszło w jeszcze bardziej funkowym kierunku niż na "Burn", na odejście z zespołu zdecydował się Ritchie Blackmore, który założył własną grupę Rainbow. Na miejsce gitarzysty zatrudniono wtedy Tonego Bolina, który jak się okazało do nowego stylu zespołu świetnie pasował. Po odejściu Blackmore'a nikt już nie studził ambicji Glenna Hughesa zafascynowanego muzyką funk i soul, dzięki czemu zespół podążył w tym kierunku jeszcze bardziej niż na dwóch poprzednich albumach.

Ze wszystkich utworów zawartych na dziesiątym albumie grupy warto zwrócić uwagę na energiczny otwieracz "Comin'Home" czy już bardzo mocno funkujące "Gettin' Tighter", "Dealer" i "I Need Love" ze świetną solówką Bolina. Najbardziej czarującymi momentami są chyba jednak dwie ostatnie pozycję. Pierwsza to "This Time Around/Owed To 'G'" w pierwszej części będąca piękną balladą, za to druga część jest bardziej porywająca i instrumentalna, a także wyróżnia się kolejnymi świetnymi partiami nowego gitarzysty. Drugim genialnym momentem jest zaczynający się świetnym basowym intrem "You Keep on Moving". Następnie do podkładu Hughesa dochodzą organy, a później podwójna linia wokalna Hughesa i Coverdale'a, którzy na tym albumie są w życiowej formie wokalnej. "Lady Luck" czy bardziej hard rockowe "Drifter" i "Love Child" to również udane kompozycje, ale nie dorównują tym wymienionym wcześniej.

"Come Taste the Band" to prawdopodobnie najbardziej niedoceniany album Deep Purple i jeden z najbardziej niedocenianych jakie nagrali rockowi giganci. Szkoda, bo nie dość że muzycy zaprezentowali tu coś świeżego w swojej twórczości, to jeszcze same utwory są na tyle udane, że bronią się zarówno osobno, jak i jako kolektyw. Szkoda też, że nowy gitarzysta miał tak wielki problem z narkotykami, przez co ostatecznie zmarł w grudniu 1976 roku. Niestety to już kolejny przypadek zbyt wcześnie zmarłego muzyka, który odszedł przez te substancje. 

9/10

Lista utworów:

  1. Comin'Home
  2. Lady Luck
  3. Gettin' Tighter
  4. Dealer
  5. I Need Love
  6. Drifter
  7. Love Child
  8. This Time Around/Owed To 'G'
  9. You Keep on Moving 

niedziela, 18 grudnia 2022

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - "Paper Mache Dream Ballon"

Okładka albumu "Paper Mache Dream Ballon" zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard

Po serii albumów najłatwiej określanych jako rock psychodeliczny, albo przynajmniej takimi, w których psychodelia pełni największą rolę, King Gizzard and the Lizard Wizard wydali album dość mocno od poprzednich się różniący. Psychodeliczne wpływy wciąż są tu słyszalne, jednak sama muzyka mogłaby śmiało zostać nagrana np. przez The Beatles albo The Byrds kilkadziesiąt lat temu. Nie mam nic przeciwko zespołom retro rockowym, bo czasami fajnie mieszają wpływy różnych wykonawców tworząc coś ciekawego (jak Blood Ceremony, które już się u mnie pojawiło), jednak tutaj tak oryginalnie nie jest. Co nie znaczy że źle. Australijczycy całkiem zgrabnie połączyli beatlesowskie melodie, folkowy urok z towarzyszącą od początków zespołu psychodelią. W rezultacie wyszedł album nie przynoszący nic wielkiego muzyce, ale bardzo miły w słuchaniu, zakładając, że ktoś jest fanem wspomnianych Beatlesów czy The Byrds.

Wadą krążka na pewno jest też to, że poszczególne utwory zwykle nie różnią się od siebie za bardzo, a do tego biorąc pod uwagę dzisiejsze czasy, to brzmią dosyć naiwnie, jednak jak już pisałem - przyjemnie. Zaletą jednak jest krótki czas trwania płyty, dzięki czemu materiał ten nie zdąży się za bardzo znudzić, a także być może również miał być odniesieniem do tamtych czasów, gdy albumy niewiele przekraczały pół godziny. Utwory w rodzaju tytułowego, "Bone", "Dirt", "N.G.R.I (Bloodstain)", "Time=Fate" i "Most Of What I Like" to głównie melodyjne, folk-rockowe piosenki z lekkim psychodelicznym posmakiem. Większe wpływy zespołów psych-rockowych słychać w "Cold Cadaver" i "Time=$$$", jednak oba pasują do całości podobnie jak "Sense" z bardziej jazzowymi dęciakami. Niezbyt za to do pozostałych utworów pasuje bujający "The Bitter Boogie", a szczególnie eksperymentalny "Trapdoor". Oba utwory są jednak całkiem niezłe jako wyrwane z całości. Cały album idealnie spina folkowy instrumental "Paper Mache".

"Paper Mache Dream Ballon" był według mnie najmniej oryginalnym albumem jaki Australijski zespół wydał do tamtej pory. Choć na poprzednich dziełach grupa także nie wyznaczała nowych trendów, a raczej przekładała muzykę sprzed pół wieku na bardziej współczesne czasy, to ten album momentami naprawdę brzmi jakby został nagrany w latach 60. co dodatkowo podkreślają charakterystyczne dla King Gizzard and the Lizard Wizard linie wokalne. Podobnie jak już kilka recenzowanych przeze mnie albumów w ostatnim czasie, tak i "Paper Mache Dream Ballon" może spisać się dobrze jako muzyka towarzysząca codziennym czynnościom, jednak równie dobrze, a nawet lepiej w tej roli spiszą się utrzymane w podobnych klimatach dzieła z tamtej epoki.

6/10

Lista utworów:

  1. Sense
  2. Bone
  3. Dirt
  4. Paper Mache Dream Ballon
  5. Trapdoor
  6. Cold Cadaver
  7. The Bitter Boogie
  8. N.G.R.I (Bloodstain)
  9. Time=Fate
  10. Time=$$$
  11. Most Of What I Like
  12. Paper Mache

sobota, 17 grudnia 2022

Recenzja: Jethro Tull - "Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die"

Okładka albumu "Too Old to Rock 'n'Roll Too Young to Die" zespołu Jethro Tull

Kiedy Anderson podjął się nagrania muzyki do filmu, który ostatecznie nie powstał, Jethro Tull wydało swój najsłabszy dotychczas album. Wcale nie tak długo po wydaniu "War Child", lider brytyjskiej legendy ponownie podjął się tego wyzwania... i znowu film nie powstał.

Wprawdzie tym razem nie wyszło dzieło tak nijakie jak wtedy, ale "Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die" także nie należy do czołówki płyt Jethro Tull. Znajdą się tu nawet utwory dosyć ciekawe, jak hard rockowy otwieracz "Quizz Kid", bardziej folkrockowe "Crazed Institution" oraz "Salamander", a także utwory gdzie zespół powraca do grania bluesrocka z czasów debiutu, czyli obdarzony niesamowicie chwytliwym riffem oraz partią harmonijki "Taxi Grab" i akustyczny "Bad-Eyed and Loveless". Słabiej wypada klimatyczny "From A Dead Beat to An Old Greaser" i energiczny lecz średni "Big Dipper". Zadatki na niezłe kawałki miał też utwór tytułowy, "Pied Piper" oraz zbyt naiwny "The Chequered Flag (Dead or Alive)", każdy z nich jednak odrzuca niepotrzebną aranżacją orkiestry, przez co brzmią przestarzale.

"Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die" na pewno nie ma startu do żadnej z płyt zespołu do "Thick as a Brick" włącznie, ale przebija "War Child", a od "Minstrel in the Gallery" nie odbiega bardzo mocno. Nie sądzę jednak żebym słuchał tego albumu częściej, bo jeśli będę miał ochotę posłuchać jakiejś przyjemnej muzyki z przed pół wieku, to prędzej wybiorę coś The Doors, Rolling Stones albo innych wykonawców brytyjskiej inwazji albo po prostu inny album Jethro Tull. Jednak nie jest to taki zły album w kategorii nie angażującego rocka.

6/10

Lista utworów:

  1. Quizz Kid
  2. Crazed Institution
  3. Salamander
  4. Taxi Grab
  5. From A Dead Beat to An Old Greaser
  6. Bad-Eyed and Loveless
  7. Big Dipper
  8. Too Old to Rock 'n' Roll Too Young to Die
  9. Pied Piper
  10. The Chequered Flag (Dead or Alive)

piątek, 16 grudnia 2022

Recenzja: Matt Eliott - "Howling Songs"

Okładka albumu "Howling Songs" Matta Eliotta

Po dwóch bardzo podobnych albumach o zbliżonych tytułach, Matt Eliott wydał kolejny krążek ze słowem "Songs" w nazwie. Obawy, że muzyk po raz trzeci zamieścił niemal identyczny materiał są jak najbardziej zasadne i niestety po części się sprawdzają. Ale tym razem wyszło to Elliotowi znacznie lepiej niż na "Falling Songs"

Po pierwsze, mimo że klimat utrzymany na dwóch poprzednich albumach jest identyczny - ponury i melancholijny - to same kompozycje nie zlewają się aż tak w jedną całość, a do tego ciekawiej są zaaranżowane. Niestety nie usłyszymy tu elektroniki, dzięki której wiele zyskał debiut solowy artysty, a także finał kolejnego w jego dorobku "Drinking Songs", ale przynajmniej w niektórych kompozycjach sporą rolę odgrywa gitara elektryczna, która znacząco urozmaica materiał, a czasami "ratuje" kompozycje, gdy melancholia w nich zawarta zaczyna nudzić. Takie sytuacje mają miejsce szczególne w pierwszych utworach na płycie, czyli "The Kübler-Ross Model", "Something About Ghosts" i "Broken Flamenco". Nie wyróżniają się niestety spokojniesze "How Much In Blood" i "Berlin & Bisenthal". Ostatnie cztery utwory na albumie są już znacznie bardziej wyróżniające się na tle tego, a także dwóch poprzednich albumów. "I Name This Ship The Tragedy, Blees Her & All Who Sail With Her" to co prawda kolejny w karierze muzyka melancholijny utwór, jednak wyróżnia się ładną partią na gitarze akustycznej. "The Howling Song" za to jest najbardziej hałaśliwym utworem na albumie dzięki zgiełkliwym, atonalnym partiom gitary elektrycznej. "Songs For A Failed Relationship" natomiast wbrew tytułowi zdaje się być znacznie mniej ponury i pełni rolę wstępu do finałowego "Bomb the Stock Exchange" z noise'ową końcówką.

"Howling Songs" nie przynosi znaczącej zmiany w muzyce Matta Eliotta, jednak wypada lepiej niż poprzednik, a może nawet nieznacznie lepiej niż "Drinking songs". Wciąż jednak żałuję, że muzyk z tej "trylogii" nie zrobił co najwyżej dwóch albumów.

7/10

Lista utworów

  1. The Kübler-Ross Model
  2. Something About Ghosts
  3. How Much In Blood?
  4. A Broken Flamenco
  5. Berlin & Bisenthal
  6. I Name This Ship The Tragedy, Blees Her & All Who Sail With Her
  7. The Howling Song
  8. Song For A Failed Relationship
  9. Bomb the Stock Exchange 

czwartek, 15 grudnia 2022

Recenzja: Radiohead - "Pablo Honey"

Okładka albumu "Pablo Honey" zespołu Radiohead

Radiohead to zespół niejednokrotnie wywołujący skrajne emocje. Z jednej strony jest obwiniany jako ten, przez którego ostatecznie umarł rock, jako argument podając, że to przez Radiohead powstały takie zespoły jak Coldplay czy Imagine Dragons. Z drugiej strony jest też uważany za jeden z ostatnich zespołów rockowych, który miał na siebie pomysł. Jednak zanim grupa podzieliła rockowy świat, grała całkiem zwyczajną, mało oryginalną, lecz przyjemną muzykę, którą zakwalifikować można do rocka alternatywnego.

Debiut zespołu uważany jest powszechnie za najsłabszy krążek w karierze, jednak to właśnie z niego pochodzi być może największy przebój w karierze zespołu - obdarzony bardzo depresyjnym tekstem "Creep", który pomimo warstwy lirycznej, posiada wcale nie taką ponurą linię melodyczną. Reszta utworów to raczej mało wyróżniające się kompozycje, które jednak nie popadają w przesadny banał. Raz są to utwory bardziej energiczne, jak "You", "How Do You"; raz spokojniejszy akustyczny "Thinking about You", lecz zwykle umieszczone tu kawałki zawierają zarówno fragmenty żywiołowe, jak i spokojniejsze. Do tych ostatnich należą "Stop Whispering", "Anyone Can Play Guitar", "Ripcord", "Vegetable". Najbardziej na tle całego albumu wyróżnia się finałowy "Blow Out" zawierający momentami jazzowe wpływy. Jest to obok "Creep" najbardziej pozostający w pamięci utwór, a przy tym najlepszy na całym albumie.

Na "Pablo Honey", Radiohead nie prezentuje jeszcze swojego pomysłowego stylu, który wypracuje w kolejnych latach. Muzyka tu zawarta nie odbiega zbytnio od tego co grały zespoły pokroju Blur i Oasis, a nawet muzycy nie wracają do tego materiału na koncertach. Jednak gdy szukacie jakiejś mało angażującej muzyki do codziennych czynności, debiut Radiohead nada się idealnie.

6/10

Lista utworów:

  1. You
  2. Creep
  3. How Do You
  4. Stop Whispering
  5. Thinking about You
  6. Anyone Can Play Guitar
  7. Ripcord
  8. Vegetable
  9. I can't
  10. Lurgee
  11. Blow Out 

środa, 14 grudnia 2022

Recenzja: The Cure - "Seventeen Seconds"

Okładka albumu "Seventeen Seconds" zespołu The Cure

Po niepozornym aczkolwiek udanym j przyjemnym debiucie, w muzyce The Cure nastąpiła duża zmiana. Konwencjonalny nowofalowy styl zmienił się w zimną, gotycką muzykę, ponurym nastrojem momentami przebijając nawet Joy Division. Taka zmiana niezbyt spodobała się dotychczasowemu basiście Michaelowi Dempseyowi, którego zastąpił Simon Gallup, a wraz z nim do zespołu dołączył klawiszowiec Matthieu Hartley. 

W całość doskonale wprowadza instrumentalny "A Reflection", który daje do zrozumienia, że będzie to zupełnie inny materiał niż na debiucie. Smith i spółka nie rezygnują jednak z przebojowych melodii o czym świadczą kolejne "Play for Today" oraz "Secrets". Oba te kawałki pokazują także, że mimo zmiany na pozycji basisty, instrument ten wciąż będzie mocno wyeksponowany mimo, że Gallup nie wybija się na pierwszy plan, tak jak robił to wcześniej Dempsey. Mniej przekonuje mnie "In Your Arms", za to następujące po nim miniatury "Three" oraz "The Finał Sound" są istotnymi punktami całości, a ten drugi pasowałby nawet do jakiegoś filmu grozy. Po nich słyszymy największy przebój z tego albumu i pierwszy zarazem umiarkowany hit w karierze zespoł, czyli "A Forest" udanie łączący mrok z przebojowością. Ostatnie trzy pozycje czyli bardziej energiczny "M", "At Night" oraz utwór tytułowy będący jednym z najbardziej zapadających w pamięci momentów albumu to także udane utwory.

Mówi się, że właściwe The Cure zaczęło się właśnie na "Seventeen Seconds". Nie skreślałbym udanego poprzednika, ale prawdą jest, że zespół popularność zdobył właśnie dzięki ponurym, zimnym kompozycjom. Tu ten styl dopiero raczkuje, a do perfekcji którą osiągnie na "Pornography", ale już tutaj muzycy zaprezentowali charakteryatyczny styl.

8/10

Lista utworów:

  1. A Reflection
  2. Play For Today
  3. Secrets
  4. In Your House
  5. Three
  6. The Final Sound
  7. A Forest
  8. M
  9. At Night
  10. Seventeen Seconds 

wtorek, 13 grudnia 2022

Recenzja: Alice in Chains - "Jar of Flies"

Jar of Flies

Po wydaniu "Dirt" który natychmiast spotkał się z gorącym przyjęciem, członkowie Alice in Chains za namową producentów postanowili wydać materiał nagrany wcześniej jako próba eksperymentowania. W ten sposób zebrano 7 kompozycji trwających razem około pół godziny i wydano EP-kę nazwaną "Jar of Flies". I tak jak przy okazji recenzowania "Sap" pisałem, że to fajne uzupełnienie dyskografii, tak druga z EP-ek zespołu to już pozycja, którą fani Alice in Chains znać muszą.

Tym razem zespół postanowił mocniej wykorzystać gitarę elektryczną mimo że ponownie największą rolę pełnią brzmienia akustyczne. Do najlepszych utworów na EP-ce, a nawet czołówki moich ulubionych utworów z całej dyskografii należą zdecydowanie "Rotten Apple", "Nutshell" i "No Excuses". Każdy z nich posiada chwytliwą, lecz nie banalną melodię, udane partie gitar, świetny wokal, a także odrobinę charakterystycznego dla grupy mroku. Choć ten ostatni tego mroku zawiera najmniej. 

Pozostałe cztery utwory są mniej udane, ale trzymają dobry poziom. W pewnym momencie "I Stay Away" najbardziej słychać metalowe oblicze grupy, "Whale & Wasp" to krótki utwór instrumentalny mający świetny klimat, ale z czasem muzycy go nieco psują, "Don't Follow" to przyjemny akustyczny kawałek z udziałem harmonijki, za to "Swing on This" to najbardziej nietypowe nagranie zespołu będące połączeniem ciężkiego rocka, bluesa i swingu. 

"Jar of Flies" to jedna z najbardziej popularnych EP-ek w historii muzyki i aż dziwne, że muzycy początkowo nie mieli zamiaru wydać tego materiału. Może nie jest to dzieło tak dobre jak dwa pierwsze albumy studyjne, ale wciąż niesamowicie udane wydawnictwo.

8/10

Lista utworów 

  1. Rotten Apple
  2. Nutshell
  3. I Stay Away
  4. No Excuses
  5. Whale & Wasp
  6. Don't Follow
  7. Swing on This 

poniedziałek, 12 grudnia 2022

Recenzja: Black River - "Black River"

Okładka albumu "Black River" zespołu Black River


Gdy grupa zaprzyjaźnionych muzyków znanych z różnych projektów postanawia wspólnie coś nagrać efekty bywają różne. Jedna z takich suoergrup powstała pod koniec pierwszej dekady XXI wieku w naszym kraju, kiedy siły połączyli (właściwie ponownie, bo wcześniej artyści ci tworzyli wspólnie grupę Neolithic) wokalista Maciej Taff, gitarzyści Kay i Art, perkusista Daray i basista Orion. Taki skład wywołał niemałe emocje, bo siły ponownie połączyli muzycy znani przede wszystkim z takich grup jak Behemoth, Hunter czy kultowy choć już zapomniany Rootwater.

Biorąc pod uwagę jacy muzycy stworzyli Black River, można było się spodziewać, że zespół ten będzie tworzył muzykę Death lub Black metalową. Nic bardziej mylnego. Członkowie zespołu graną przez siebie muzyke nazywają Black 'N' Rollem, choć tego "blacku" tu nie słychać, a jeśli porównać ją do jakiegoś znanego na świecie zespołu, to można nazwać ją nieco mocniejszym Motorhead. Tak jak w grupie Lemmiego, tak i tutaj muzycy tworzą melodyjną, surową i ciężką zarazem muzykę, nie siląc się przy tym na próby stworzenia czegoś bardziej skomplikowanego. Utwory w rodzaju "Negative", "Night Lover" i "Crime Scene" to wpadające w ucho rockery nie ograniczające się jednak do grania w kółko jednego motywu. Słabiej wypadają przede wszystkim dwa kawałki: "Street Games" i "Punky Blonde", które także nie są złe, ale najszybciej wypadają z głowy.

Cały album trzyma dosyć równy poziom i mimo opierania się w większości na tym samym pomyśle, to utwory nie brzmią tak samo. Szczególnie jednak wyróżnić trzeba największy hit zespołu, czyli oparty na świetnej linii basowej, chwytliwy "Free Man", zawierający sporo fajnych motywów mimo krótkiego czasu trwania "Fight" oraz "Fanatic" z bardzo przebojowym refrenem. Najbardziej na tle całości wyróżnia się jednak ponury i utrzymany w średnim tempie "Silence", który wywołuje u mnie ciarki cały czas, mimo wielokrotnego słuchania. Wcale nie gorzej wypada też akustyczna wersja tego utworu zamieszczona na samym końcu płyty.

Debiut Black River to na pewno nie jest szczyt ambicji muzyków. Ci chcieli się tylko oderwać od grania trudniejszej muzyki w swoich głównych projektach na rzecz prostego i trzeba przyznać, że przystępnego grania. Muzykę tu zawartą można stosować śmiało jako tło do codziennych czynności, bo nie wymaga większego skupienia, a mimo to może przynieść sporo radości fanom mocniejszego rocka.

7/10

Lista utworów:
  1. Negative
  2. Free Man
  3. Night Lover
  4. Street Games
  5. Punky Blonde
  6. Crime Scene
  7. Fight
  8. Silence
  9. Fanatic
  10. Silence (wersja akustyczna)

niedziela, 11 grudnia 2022

Recenzja: Blood Ceremony - "Lord Of Misrule"

Okładka albumu "Lord Of Misrule" zespołu Blood Ceremony

Czwarty i jak na razie ostatni album Blood Ceremony wskazuje jeszcze wyraźniejsze sygnały od zespołu, że muzycy mają powoli dosyć swojego dotychczasowego stylu. O ile wpływy Jethro Tull wciąż są słyszalne poprzez wyraźnie nawiązujące do Iana Andersona partii fletu, tak grupa jakby coraz mocniej oddala się od oczywistych inspiracji grupą Black Sabbath. Choć i w tym drugim przypadku wpływy są słyszalne, jednak nie tak wszechobecne jak przede wszystkim na dwóch pierwszych albumach Kanadyjczyków.

Utworem najbardziej kojarzącym się z czwórką z Birmingham jest "The Roque's Lot" z riffami najbardziej kojarzącymi się z tymi, które wychodziły spod palców Tonego Iommi. Do wcześniejszych dokonań nieco nawiązuje też pierwszy na albumie "The Devil's Widow" z mrocznym wstępem, ale bardziej przebojową częścią właściwą. W ogóle Blood Ceremony na swoim czwartym krążku nagrało sporo przebojowych numerów, jak utwór tytułowy, który łączy przebojowość z ciężarem, zrywający niemal całkowicie z wcześniejszą twórczością "Half Moon Street" czy "Old Fires". Przebojowy refren posiada też "Loreley", a niemal popowy "Flower Phantoms" wpada także w ucho, ale mnie nie przekonuje. Nowością w katalogu grupy są także dwa pozostałe kawałki będące bardziej spokojnymi, akustycznymi utworami: "The Weird of Finistere" oraz "Things Present, Things Past" oba będące mocnymi punktami albumu.

O ile już na wcześniejszym "The Eldritch Dark" zespół stopniowo wprowadzał nowe elementy do swojej twórczości, tak na swoim czwartym albumie poszli znacznie dalej, niemal całkowicie odchodząc od mroku z dwóch pierwszych albumów na rzecz większej przebojowości i większego eklektyzmu. I wyszło to bardzo dobrze, a dzięki zróżnicowaniu i jak zwykle wysokiej jakości wykonania, "Lord Of Misrule" znajduje się na drugim miejscu moich ulubionych albumów kanadyjskiej grupy, tuż za "Living With the Anciest". Ciekawe jaki kierunek Blood Ceremony obierze na zapowiadanym na 2023 rok piątym krążku. 

8/10

Lista utworów:

  1. The Devil's Widow
  2. Loreley
  3. The Roque's Lot
  4. Lord of Misrule
  5. Half Moon Street
  6. The Weird of Finistere
  7. Flower Phantoms
  8. Old Fires
  9. Things Present, Things Past 

sobota, 10 grudnia 2022

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - "Quarters"

Okładka albumu "Quarters" zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard

Tak jak rok podzielony jest na cztery pory roku, tak szósty album album King Gizzard and the Lizard Wizard podzielony jest na cztery -trwające dokładnie 10 minut i 10 sekund każdy - utwory. Kto jednak po tym mylącym wstępie myśli, że australijski zespół jest kolejnym, który wziął sobie na cel muzyczną ilustrację każdej z pór roku, źle odczytał zamiar Australijczyków.

Nawet jeśli taki pomysł pojawił się w głowach muzyków, to naprawdę ciężko określić, który utwór miałby symbolizować którą porę roku. Każda z czterech zawartych tu kompozycji to mocno inspirowane psychodelią, ale w gruncie rzeczy bardzo przystępne mimo czasu trwania, melodyjne utwory. Pierwszy na albumie "The River" hipnotyzuje zarówno melancholijnym głosem wokalisty, jak i warstwą instrumentalną, a w części instrumentalnej jest czymś jakby psychodelicznym jamem. Końcówka tego utworu dodatkowo, po krótkim wyciszeniu, jest dosyć bujająca. Sporo słabiej wypada jednak najsłabszy na albumie "Infinite Rise". Mimo ponownie niezłej melodii, to kompozycja ta zdecydowanie nie powinna być taka długa. Znacznie lepiej wypada także bardzo melodyjny i przyjemny "God is in the Rhythm" ze słyszalną delikatną inspiracją muzyką reggae a także wokalem, jeszcze bardziej niż do tej pory, przypominającym Roberta Planta. W utworze tym warto też skupić się na tym co nie jest słyszalne jako pierwsze, bo na drugim planie dzieje się sporo, a nawet ma się wrażenie, że w tle pojawia się dodatkowa melodia. Najlepiej jednak z całego albumu prezentuje się najbardziej psychodeliczny finał krążka w postaci "Lonely Steel Sheet Flyer" z klimatycznym, lekko eksperymentalnym wstępem. Coś w stylu tego wstępu pojawia się też w środku utworu oraz w końcówce. A sama kompozycja miewa momenty inspirowane muzyką wschodu a także najciekawsze partie gitarowe na całym krążku. Szczególnie ten utwór jest warty uwagi.

"Quarters" to wciąż jeszcze nie do końca dopracowane dzieło, jednak pomysł - choć banalny- aby podzielić płytę na cztery równe części wyszedł całkiem nieźle. Fakt, że pułapka w postaci nagrania utworu trwającego tyle samo co pozostałe kompozycje zaszkodziła szczególnie pozycji nr dwa, a w innych także słuchać krótkie fragmenty wciśnięte jakby na siłę, to i tak jest to chyba najlepszy do tamtej pory album King Gizzard and the Lizard Wizard. A najlepsze i tak dopiero nadejdzie. I to kilkukrotnie.

7/10

Lista utworów:

  1. The River
  2. Infinite Rise
  3. God Is in the Rhythm
  4. Lonely Steel Sheet Flyer 

piątek, 9 grudnia 2022

Recenzja: Tim Buckley - "Sefronia"

Okładka albumu "Sefronia" Tima Buckleya


Ostatnie albumy zrealizowane jeszcze za życia Tima Buckleya nie należą do zbyt wyróżniających się. Już na "Greetings From L.A." muzyk odszedł zarówno od folkowych korzeni, jak i bardziej ambitnego i eksperymentalnego grania na rzecz przyzwoitego, ale mało oryginalnego połączenia rocka i soulu z domieszką muzyki funk. Tamten album trzymał naprawdę dobry poziom. Na kolejnej płycie, poziom ten spada.

Oczywiście usłyszymy tu parę przyzwoitych numerów w rodzaju żywiołowego "Honey Man" z zadziornym wokalem, "Because of You", wzbogacony o ciekawe partie saksofonu "Penaut Man", lekko psychodeliczny "Quicksand" czy funkowy "Stone in Love". Niestety znajdziemy tu też utwory które nie są pozbawione wad. Przeróbka utworu Toma Waitsa pt. "Martha" i "I Know I'd Recognize Your Face" to ładne ballady z dużym udziałem pianina, ale jednocześnie brzmią naiwnie, a "Martha" wręcz archaicznie. "Dolphins" za to, mimo że bardzo melodyjny, to jest to zwykła, banalna piosenka. Końcówka albumu, wliczając w to dwie części utworu tytułowego to także raczej średnie kompozycje.

Szkoda, że Tim Buckley trochę dłużej nie trzymał się eksperymentalnego stylu grania. Zrozumiałe jest, że takie granie nie przynosiło muzykowi popularności, jednak Buckley niekoniecznie odnajduje się w bardziej rockowych klimatach. O ile wcześniejszy album się udał, tak tutaj i na kolejnym albumie artysta niestety się nie spisał. Jeśli ktoś lubi grupy typu the Animals czy Rolling Stones, oczywiście może posłuchać i tych dzieł, ale chyba lepszym wyborem będą dzieła wspomnianych Stonesów albo the Yardbirds, The Byrds czy po prostu wrócić do wcześniejszych dokonań Buckleya.

6/10

Lista utworów:
  1. Dolphins
  2. Honey Man
  3. Because of You
  4. Penaut Man
  5. Martha
  6. Quicksand
  7. I Know I'd Recognize Your Face
  8. Stone in Love
  9. Sefronia: After Asklepiades, After Kafka
  10. Sefronia: The King's Chain
  11. Sally Go 'Round The Roses

czwartek, 8 grudnia 2022

Recenzja: Genesis - "A Trick Of The Tail"

Okładka albumu "A Trick Of The Tail" zespołu Genesis


Po odejściu Petera Gabriela z Genesis, pozostali muzycy nie mieli łatwego zadania. Po pierwsze odszedł najbardziej charakterystyczny do tamtej pory członek zespołu, świetny wokalista i do tego najbardziej kreatywny muzyk w grupie. Po przesłuchaniu jednak kilkuset kandydatów na miejsce Gabriela, Banks, Collins, Hackett i Rutcherford wciąż nie mogli znaleźć odpowiedniego następcy. Tymczasem nadszedł moment gdy trzeba było wejść do studia by zarejestrować nowy materiał. Gdy przyszło do nagrywania ścieżek wokalnych, rolę wokalisty przejął Phil Collins, a od tego czasu w studiu Collins pełnił zarówno rolę wokalisty, jak i perkusisty, za to na koncertach zaproszono do współpracy Billa Bruforda oraz Chestera Thompsona.
Muzycznie jednak nie słychać wielkich zmian. Nie dość, że wokal Collinsa brzmi na tym albumie dość podobnie do wokalu Gabriela, to jeszcze muzycy wyraźnie nawiązują do swoich wcześniejszych dzieł, z tym że niekoniecznie udanie. Największą zmianę czuć w melodiach, które są jakby jeszcze bardziej chwytliwe niż za czasów poprzedniego wokalisty. Wciąż jednak słychać ten baśniowo bajkowy klimat.

Prawie każdy utwór na albumie opiera się na podobnym patencie, najpierw całkiem przebojowa lub spokojniesza część, a na koniec część instrumentalna, często udana, tyle że prawie w każdym przypadku sztucznie przedłużana. Do tych energicznych i chwytliwych numerów zaliczają się "Squonk" i "Robbery, Assault and Battery". Za to do tych nawiązujących do wcześniejszych dokonań grupy za sprawą bajkowych klimatów należą bardzo ładny "Entangled", "Mad Man Moon" i "Ripples". Gdzieś pomiędzy tymi dwoma grupami leży bardzo fajny "Dance on a Volcano". Większość z tych utworów z resztą byłaby bardziej udana gdyby nie wydłużano ich na siłę w częściach instrumentalnych, w których nie dzieje się wiele ciekawego. Od całego schematu odchodzą dwa ostatnie utwory. Tytułowy to całkiem fajny, przebojowy i zwarty kawałek, za to finałowy, instrumentalny "Los Endos" ma swoje momenty, ale nie uważam, że stało by się coś złego, gdyby go zabrakło.

Pierwszy album Genesis po odejściu Petera Gabriela to krążek wywołujący we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony część zawartego tu materiału to dość niezłe kawałki w częściach "właściwych", ale jednak brzmią one w większości jak powtórka z rozrywki, a do tego gorsza. Na plus, że melodie stały się bardziej przebojowe. Wszystko jednak zepsuto na siłę wciskając długie popisy, które wcale nie są ciekawe.

6/10

Lista utworów:
  1. Dance on a Volcano
  2. Entangled
  3. Squonk
  4. Mad Man Moon
  5. Robbery, Assault and Battery
  6. Ripples
  7. A Trick of the Tail
  8. Los Endos 

środa, 7 grudnia 2022

Recenzja: Alice in Chains - "Dirt"

Okładka albumu "Dirt" Alice in Chains

W 1992 roku grunge był już zjawiskiem popularnym na całym świecie. Do czasu wydania drugiego długograja Alice in Chains, muzyczny świat zachwycał się już "Ten" Pearl jam, "Batmorfinger" Soundgarden, "Apple" Mother Love Bone czy przede wszystkim "Nevermind" Nirvany. A nie bez echa przeszły także wcześniejsze wydawnictwa właśnie opisywanego zespołu, wspomnianych Soundgarden i Nirvany czy debiut The Smashing Pupkins. Biorąc pod uwagę popularność nowego podgatunku, "Dirt" był skazany na sukces. I faktycznie go osiągnął, i to całkowicie zasłużenie, bo muzyka tu zawarta to jedna z najlepszych rzeczy jakie powstały w latach 90.

Album zaczyna się od dwóch mocnych, przebojowych uderzeń. Zarówno "Them Bones" jak i bardziej rozpędzony "Dam That River" to świetne, łączące ciężar ze świetnymi melodiami utwory, w których błyszczą zarówno instrumentaliści, jak i wokalista grupy. A potem jest już (prawie) tylko lepiej. Najpierw otrzymujemy jeden z najciekawszych utworów w twórczości grupy, mroczny "Rain When I Die", który jeszcze bardziej niż utwory z debiutu przywodzą ma myśl Black Sabbath, a później słyszymy jeden z największych hitów "Alicji", spokojniejszy ale zawierający zaostrzenia w refrenie "Down in a Hole".

Potem słyszymy dość porąbany "Sickman" z partią Staleya kojarzącą się z człowiekiem chorym psychicznie, wręcz obłąkanym, jednak potem poziom nieco na moment spada, bo "Rooster" mimo niezłego klimatu, szybko się nudzi, a trwa dosyć długo. Wciąż jednak jest to jeden a najbardziej znanych utworów zespołu. Później znowu wskakujemy na wysoki poziom za sprawą sabbathowego "Junkhead" oraz utrzymanego w średnim tempie utworu tytułowego z ciężkim ale melodyjnym riffem.

Nawet najprostszy na całym krążku "God Smack" nie odstaje zanadto poziomem od reszty. Sam utwór posiada zresztą fajną linię basową, a tuż po nim, często na tej samej ścieżce możemy usłyszeć niezatytułowaną miniaturę z udziałem Toma Arayi ze Slayera. Końcówka albumu to także udany materiał z jedną prawdziwą bombą. "Hate to Feel" to wolno kroczacy utwór z jakby zrezygnowanym wokalem Staleya, a  "Angry Chain" aż kipi mrokiem w zwrotkach, żeby w refrenie zmienić się w przebojowy numer. Pod względem przebojowości nic jednak nie przebija genialnego finału albumu w postaci "Would?". Kawałek ten słusznie cieszy się największą popularnością w katalogu grupy, a także jest jednym z najbardziej znanych utworów w całym gatunku. Dzięki świetnej basowej linii, bardzo udanej partii wokalnej oraz przebojowemu refrenowi, numer ten jest bliski ideału.

"Would?" bliskie jest doskonałości, ale cały album to dzieło niesamowicie spójne, stojące prawie przez całą długość na bardzo wysokim poziomie. Jest to absolutny klasyk w całym podgatunku, ale tak naprawdę można nazwać go klasykiem całej, jakże szerokiej muzyki rockowej. 

10/10

Lista utworów:

  1. Them Bones
  2. Dam That River
  3. Rain When I Die
  4. Down In a Hole
  5. Sickman
  6. Rooster
  7. Junkhead
  8. Dirt
  9. God Smack
  10. Hate To Feel
  11. Angry Chain
  12. Would?

wtorek, 6 grudnia 2022

Recenzja: Robert Plant - "Shakin 'N' Stirred"

Okładka albumu "Shaken 'N' Stirred" Roberta Planta

Szoku dla fanów Led Zeppelin ciąg dalszy. Idol tysięcy słuchaczy cięższej muzyki, ikona rocka i jeden z najbardziej wpływowych wokalistów w historii hard rocka, na swoim trzecim albumie jeszcze mocniej niż na dwóch poprzednich LP spycha gitarę na dalszy plan kosztem mocno wyeksponowanych syntezatorów i popowych melodii. Czyli Robert Plant się sprzedał? Nie do końca.

Fakt, Robert Plant podążył zdecydowanie za aktualną w tamtym czasie modą na cukierkowe, bardziej banalne aranżacje, ale same utwory nie są takie złe. Ale myślę, że lepiej brzmiałyby bez tych wszystkich syntezatorowych brzmień, żeby wymienić choćby "Hip to Hoo", "Easily Lead" czy nieco mniej równy "Too Loud". Brzmienie nie przeszkadza za to w jednym z najlepszych "Little by Little", a w "Kallalou Kallalou" większą rolę pełni gitara. Reszta utworów to już niezbyt się wyróżniające ale przyjemne utwory. Wyjątek - na korzyść- stanowi wolniejszy "Sixes and Sevens"

Trzeci album solowy Planta to chyba najbardziej szokujące jego dzieło, jednak podoba mi się w jego twórczości to, że nie boi się zaskakiwać i nagrywać tego co akurat w duszy mu gra. Dzięki temu wielu słuchaczy może znaleźć w jego dyskografii coś dla siebie. Może nie jest to płyta wybitna, bo dla mnie "tylko" przyzwoita, ale można się z nią zapoznać choćby żeby zaspokoić ciekawość jak brzmi Robert Plant w utworach bliskich Tiny Turner na przykład.

6/10

Lista utworów:

  1. Hip to Hoo
  2. Kallalou Kallalou
  3. Too Loud
  4. Trouble Your Money
  5. Pink and Black
  6. Little by Little
  7. Doo Doo a Do Do
  8. Easily Lead
  9. Sixes and Sevens 

poniedziałek, 5 grudnia 2022

Recenzja: The Stooges - "Funhouse"

Okładka albumu "Fun House" zespołu The Stooges

Przełom lat 60. i 70. był niesamowicie dynamicznym z muzyce. Działo się wtedy tyle, że aby utrzymać popularność, artysta musiał się rozwijać i nawet nie próbować dwa razy nagrać czegoś zbyt do siebie podobnego. Stąd też coraz to nowe elementy z albumu na album dodawało Led Zeppelin, Black Sabbath, Jimi Hendrix, Frank Zappa, Pink Floyd, King Crimson i wielu innych. Wśród tych innych znajdowało się The Stooges, które także mocno się rozwinęło przez rok między wydaniem debiutu, a drugiego krążka.

Wciąż jest to w większości muzyka prosta i energiczna jak w "Down on The street", "Loose" i "T.V. Eye". Każdy z nich mimo swej prostoty to bardzo udany kawałek, a najbardziej z nich lubię niesamowicie energiczny "Loose" z bardzo fajną grą na gitarze. W podobnym stylu utrzymany jest "1970", ale tu pod koniec pojawia się świetne jazzowe solo na saksofonie. W kolejnym "Fun House" instrument ten pełni już znacznie większą rolę, równą gitarze czy wokalowi, a sam utwór posiada świetny improwizacyjny charakter. Jeszcze dalej muzycy idą w finałowym "L.A. Blues" który jest już czysto awangardowym utworem z pewnością niełatwym w odbiorze dla przypadkowego słuchacza. Całości dopełnia wolniejszy "Dirt" z bluesową gitarą, który także jest udaną kompozycją.

Duży postęp poczynił zespół Iggy'ego Popa przez ten dosyć krótki czas. Już debiut stał ma wysokim poziomie, ale drugą płytą grupa ustawiła poprzeczkę niezwykle wysoko. Nie mieli jednak okazji jej przeskoczyć, bo już niedługo zespół nie istniał. Może, szkoda, ale dzięki temu The Stooges nie nagrało słabego albumu, a Iggy Pop solo także tworzył niezłe płyty.

9/10

Lista utworów:

  1. Down on The street
  2. Loose
  3. T.V. Eye
  4. Dirt
  5. 1970
  6. Fun House
  7. L.A. Blues

niedziela, 4 grudnia 2022

Recenzja: Squid - "Bright Green Field"

Okładka albumu "Bright Green Field" zespołu Squid

Było już u mnie o black midi, było o Black Country, New Road, przyszła więc pora na grupę, która z dwiema wspomnianymi jest powiązana stylistycznie, jak i środowiskowo. Chodzi o Squid. Podobnie jak oba wymienione na początku zespoły, tak i Squid nagrywa szeroko rozumiany post punk z wpływami innych gatunków, jak jazz, funk czy elektronika. To co łączy wszystkie trzy zespoły to także obecność charyzmatycznego wokalisty o bardziej specyficznym sposobie śpiewania, chociaż w post punku "dziwny" wokal to nic nadzwyczajnego.

Album rozpoczyna miniatura pod tytułem "Resolution Square". Nie nazwał bym jej odpowiednim wstępem do albumu, bo jest to tylko seria elektronicznych dźwięków przez niecałą minutę. I choć elektronika na debiucie Squid jest obecna i momentami daje mocno o sobie znać, to ktoś po wysłuchaniu tych kilkudziesięciu sekund otwieracza może być zdziwiony, gdy usłyszy kolejny "G.S.K.", który z intrem nie ma nic wspólnego. Drugi utwór na płycie jest równie gęsty i dynamiczny jak choćby utwory Talking Heads albo King Crimson w swoim post punkowym okresie.

Podobnie ma się sprawa z kolejnym "Narrator". Ten jednak dodatkowo świetnie buja, a także wyróżnia się udziałem kobiecego wokalu - przez większość utworu są tu tylko mówione wersy, później jednak ciarki wywołują dzikie wrzaski.

W kolejnych "Boy Racers" i "Padding" już mocniej daje o sobie znać elektronika. Ten pierwszy mimo podzielenia wyraźnie na dwie części - nowofalową i elektroniczną - jest jednym z moich ulubionych utworów na płycie. Ale i "Padding" posiada świetny klimat, choć występują w nim bardziej żywiołowe momenty.

Wraz z "2010" pojawia się chwila zastanowienia czy grupie nie zaczęły kończyć się pomysły, bo przypomina nieco inne wolniejsze momenty do tej pory. Później jednak pojawia się niezwykle ciężki, metalowy niemal fragment, jednak znacznie bardziej złożony niż mogłaby zagrać większość przedstawicieli tego bardzo obszernego gatunku. "The Flyover" to tylko niepotrzebna miniatura, ale następujący po nim "Peel St." to już bardzo fajne, energiczne i bujające nagranie z niezłym zwolnieniem w dalszej części. Ostatnie dwa utwory na albumie za to już ciężko porównać do innych. "Global Groove" to chyba najbardziej klimatyczne nagranie na albumie, które wciąga nawet w bardziej żywiołowych momentach. Finałowy "Pamphlets" za to oprócz wielu zmian motywów wyróżnia się... normalnym sposobem śpiewu Olliego Judge'a.

Naprawdę ciężko mi określić który z trzech powiązanych ze sobą zespołów polubiłem najbardziej. Każdy z nich ma w sobie to "Coś" i każdy w zeszłym roku nagrał świetne, wciągające albumy. Zresztą, z całej trójki, tylko Squid nie wydał równie ciekawego albumu we właśnie się kończącym roku. Mimo to nie wolno skreślać tej grupy z listy potencjalnych "zbawicieli rocka" jakich często na siłę szuka się w ostatnich latach. Chociaż ciężko znaleźć właśnie te zespoły w rockowych czasopismach czy innych mediach tematycznych, a zamiast nich wyróżnia się takie zespoły jak Maneskin czy Greta van Fleet.

10/10

Lista utworów:

  1. Resolution Square
  2. G.S.K.
  3. Narrator
  4. Boy Racers
  5. Padding
  6. Documentary Filmmaker 
  7. 2010
  8. The Flyover
  9. Peel St.
  10. Global Groove
  11. Pamphlets

piątek, 2 grudnia 2022

Recenzja: Gojira - "From Mars to Sirius"

Okładka albumu "From Mars to Sirius" zespołu Gojira

Trzeci album Francuskiego zespołu był sporym przełomem w twórczości Gojiry. Krążek ten na pewno przyniósł grupie większą rozpoznawalność, jednak przełom ten widoczny jest też w muzyce. Członkowie Gojiry już od pierwszego albumu zdradzali ambicje by nie nagrywać zwykłej, ciężkiej, metalowej nawalanki, lecz tworzyć w miarę możliwości coś bardziej ambitnego. O ile na dwóch pierwszych krążkach jeszcze nie zawsze to wychodziło, tak na trzeciej płycie Francuzów słychać już znaczny progres, a sam album można określić mianem koncepcyjnego.

Koncept ten słyszalny jest przede wszystkim w warstwie tekstowej, jednak i muzycznie jest bardzo spójnie, a jedynym zdecydowanie nie pasującym tu utworem  jest "World to Come" bardziej nawiązujący do retro rocka za sprawą gitarowego riffu. Brzmi to w miarę ciekawie ale w pewnym momencie utwór się nudzi. 

Reszta kompozycji to już typowe ciężkie, ale niepozbawione świetnych, interesujących riffów, udanych melodii i zmian motywów utworów w rodzaju "Ocean Planet", "Blackbone", "Where Dragons Dwell", "The Heaviest Matter of the Universe" czy "In the Wilderness" albo "To Sirius". Niestety nie wszystkie z tych utworów trzymają równie wysoki poziom co rewelacyjny "Flying Wales" łączący agresję ze świetną techniką muzyków i zapamiętywalną melodią. I tu jednak nie jest idealnie, bo klimatyczny wstęp z odgłosami waleni jest stanowczo za długi.

Na szczęście żeby nie było zbyt jednorodnie, członkowie zespołu zadbali o to aby kilka nagrań wyróżniało się czymś na tle agresywnych kompozycji. "Unicorn" to chociażby wyciszający, dwuminutowy utwór instrumentalny, "From Mars" wyróżnia się czystym śpiewem Joe Duplantier, a w "The Warning" główny riff bardziej przypomina heavy niż death metal.

"From Mars to Sirius" to dowód na to, że Gojira starała się rozwijać. Oczywiście wciąż nie jest to dzieło idealne, a słuchaczom nieprzyzwyczajonym do ciężkiego grania może przeszkadzać agresja z jaką zagrane są te utwory. Jednak nie bez przyczyny zespół ten nazywany jest jednym z najważniejszych we współczesnym metalu, a także jednym z  najbardziej nowatorskich.

7/10

Lista utworów:

  1. Ocean Planet
  2. Blackbone
  3. From the Sky
  4. Unicorn
  5. Where Dragons Dwell
  6. The Heaviest Matter of the Universe
  7. Flying Wales
  8. In the Wilderness
  9. World to Come
  10. From Mars
  11. To Sirius
  12. Global Warning 

czwartek, 1 grudnia 2022

Recenzja: Rainbow - "Ritchie Blackmore's Rainbow


Okładka albumu "Ritchie Blackmore's Rainbow" zespołu Rainbow

Gdy w czasie nagrywania "Stormbringer" odrzucone zostały pomysły gitarzysty Deep Purple, Ritchiego Blackmore'a, ten ograniczył swój udział w tworzeniu tamtego albumu. Jeszcze bardziej zdenerwował go kierunek w jakim jego zespół podążył za sprawą Glenna Hughesa. W rezultacie gitarzysta podjął decyzję o założeniu własnej grupy mającej docelowo wrócić do hard rocka i namówić do dołączenia do siebie Davida Coverdale'a.

 Jak okazało się później ani jedno ani drugie nie wypaliło. Ówczesny wokalista Deep Purple nie miał zamiaru przyłączyć się do projektu, a zamiast jego do Blackmore'a dołączył wokalista grającej wówczas z Deep Purple grupy Elf, Ronnie James Dio. A właściwie to bardziej Blackmore dołączył do Elf, bo pierwszy skład Rainbow od ówczesnego Elf różnił się jedynie właśnie gitarzystą.

Jeśli już chodzi o samą muzykę, to może i byłaby bliższa "In Rock", "Fireball" czy "Machine Head" gdyby nie mocno wygładzone brzmienie. Na tym najbardziej ucierpiały chyba dwa kawałki: "Man on the Silver Mountain", który mimo to jest udany i stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów zespołu dzięki natychmiast zapadającemu w pamięci riffowi, a także "Sixteenth Century Greensleeves", który może nie jest tak udany, ale także jest mocnym punktem albumu.

Jeszcze lepiej niż te dwa utwory prezentują się dwie ballady zamieszczone na debiucie Rainbow. Pierwsza to bardzo delikatne i piękne "Catch the Rainbow, w którym świetnie spisuje się Dio, który obok założyciela grupy jest najważniejszą postacią w zespole. Amerykański wokalista jeszcze lepiej, a właściwie najlepiej na całej płycie wypada w drugiej z ballad, już mającym więcej zadziorności "Temple of the King" z fajnymi mającymi więcej pazura fragmentami w wykonaniu śpiewaka. 

Z pozostałych pięciu kawałków nieźle wypada pop rockowy "Self Portrait", chwytliwy "Snake Charmer" i przeróbka utworu the Yardbirds, "Still I'm Sad". Ten ostatni jednak znacząco się różni od pierwowzoru i co by nie kłamać, wypada o wiele gorzej nie posiadając nawet ułamka klimatu oryginału. Ale Blackmore z kolegami zrobili z tego miły dla ucha instrumental. Kiedyś lubiłem też inną przeróbkę - "Black Sheep Of The Family" Quatermass. Dziś jednak razi mnie banał jakim ocieka ten kawałek, szczególnie w chórkach. Podobnie kiepsko wypada "If You Don't Like Rock N Roll". 

Jak na plan powrotu do brzmienia znanego z dwóch kluczowych dla ukształtowania się hard rocka albumów, "Ritchie Blackmore's  Rainbow" brzmi zaskakująco popowo. Zdecydowanie daleko debiutowi nowej grupy gitarzysty do "In Rock" i "Machine Head", choć są tu mocne momenty. Przede wszystkim dwie ballady i riffowy otwieracz. Może wielkiej rewolucji ta płyta nie przyniosła, ale przynajmniej dzięki niej na szerokie wody wypłynął jeden z najbardziej cenionych na świecie rockowo-metalowych wokalistów, Ronnie James Dio.

6/10

Lista utworów:

  1. Man on the Silver Mountain
  2. Self Portrait
  3. Black Sheep Of The Family
  4. Catch the Rainbow
  5. Snake Charmer
  6. Temple of the King
  7. If You Don't Like Rock N Roll
  8. Sixteenth Century Greensleeves
  9. Still I'm Sad