sobota, 30 kwietnia 2022

Joy Division- "Unknown pleasures"

Okładka albumu "Unknown Pleasures" zespołu Joy Division


Joy Division, to kolejny po the Velvet Underground, zespół, który należyte uznanie zyskał dopiero jakiś czas po rozpadzie grupy, jednak w zupełnie innych okolicznościach. The Velvet Underground zaistniało w świadomości słuchaczy przede wszystkim za sprawą wpływu jaki wywarł na zespoły punkowe i (przede wszystkim) post punkowe (m.in. na opisywane Joy Division), za to Joy Division stało się popularne przez... śmierć lidera i wokalisty zespołu Iana Curtisa. Dobrze, że w ogóle się doczekali (chociaż szkoda, że w tak tragicznych okolicznościach), bo muzycy mimo braku wirtuozerskich zdolności, zachwycają oryginalnością i klimatem swoich nagrań. Szczególnie klimat utworów powala, nawet już na debiutanckim "Unknown Pleasures". 

O ile otwierający album "Disorders" to jeszcze całkiem przebojowy kawałek o fajnej, typowo post punkowej partii gitary, to większość pozostałych poraża swoim posępnym, mrocznym i depresyjnym klimatem. Już kolejny na liście "Day of the Lords" ukazuje zespół od swojej "mroczniejszej" strony. Jest to jednak wciąż całkiem chwytliwe nagranie będące swoistym pomostem między przebojowym otwieraczem a kolejnym na liście powolnym i depresyjnym "Candidate" będącym jednym z moich faworytów na albumie. We wszystkich tych trzech nagraniach- a także w pozostałych- nie sposób przejść obojętnie obok wspaniałych partii basisty Petera Hooka oraz genialnego wokalu Curtisa mocno kojarzącym się chociażby z Jimem Morrisonem z the Doors za sprawą ciepłego barytonu. 

Zespół dba o drobne smaczki w swoich kompozycjach. Jak chociażby wydobywane prawdopodobnie za pomocą instrumentów klawiszowych odgłosy kojarzące się czymś w stylu laserowych miotaczy z filmów science-fiction w "Insight" charakteryzującym się kolejną typowo nowofalową partią gitary albo odgłosami tłuczonych butelek w finałowym "I remember nothing" będącym najbardziej posępnym i depresyjnym, a zarazem najdłuższym utworem na płycie. Utwór którego zdecydowanie powinny unikać osoby zmagające się z depresją...

Jednak ten album to nie tylko przygnębiający klimat, ale także chwytliwe, momentami przebojowe melodię. Jak chociażby w "New dawn fades" z ekspresyjnym śpiewem lidera, "She's lost Control" czy chyba najbardziej bujającym na całym krążku "Wilderness" ze sporą jak na ten zespół rolą gitary.

Najwięcej do "roboty" gitarzysta grupy, Bernard Summer, ma jednak w bardziej energicznym "Shadowplay", które mimo dużej dawki energii posiada także dominujący na albumie mroczny klimat i nie odstaje od reszty w przeciwieństwie do "Interzone". Mimo, że jest to nagranie wcale nie najgorsze, to zespół mógł je zostawić na singiel chociażby, bo tak, mocno zakłóca odbiór albumu, mimo krótkiego czasu trwania.

"Unknown Pleasures" to obok "Pornography" the Cure oraz kolejnego albumu grupy, "Closer" mój ulubiony album należący do tego mroczniejszgo i depresyjnego odłamu post punku i zarazem jeden z ulubionych krążków w ogóle. Mimo dość prostej gry instrumentalistów (szczególnie perkusisty) muzyka hipnotyzuje i wciąga. Szczególnie"wchodzi" gdy słońce już znika za horyzontem lub w jesienne/zimowe wieczory. Niewiele artystów potrafi wykreować tak wciągający klimat nie popadając w kicz, Joy Division zdecydowanie potrafi.

10/10

Lista utworów:

  1. Disorder
  2. Day of the lords
  3. Candidate
  4. Insight
  5. New dawn fades
  6. She's lost Control
  7. Shadowplay
  8. Wilderness
  9. Interzone
  10. I remember nothing

Black Sabbath- "Master of Reality"

Okładka albumu "Master of Reality" zespołu Black Sabbath


Trzeci album Black Sabbath znacząco odstaje popularnością od swoich poprzedników, jednak wśród fanów zespołu, cieszy się prawdziwym kultem, niejednokrotnie uznawany za najlepszy album grupy...a ja jestem jednym z tych fanów stawiających "Master of Reality" na szczycie podium wszystkich osiągnięć zespołu.

Pisząc o tym albumie, tak naprawdę nie wiem które utwory wyróżnić. Po prostu krążek jest na tak równym, wysokim poziomie, że ciężko mi znaleźć faworyta.

...No dobra jest jeden utwór, który u mnie cieszy się wyjątkowymi względami. Jest to "Children of the Grave"- genialna kompozycja oparta na wyśmienitym riffie Iommiego. Na prawdę dziwię się, że to "Paranoid" stał się największym hitem grupy, kiedy w całej dyskografii pojawiają się takie perełki jak ten utwór. Zdecydowanie jeden z moich ulubionych kawałków z całego katalogu Black Sabbath. Mimo braku popularności wśród osób, które rocka znają głównie z radia czy stacji muzycznych w telewizji, wiem że wśród fanów grupy ten kawałek także cieszy się wielkim kultem- całkowicie zasłużenie.

Pisząc o "Children of the Grave" nie sposób nie wspomnieć o poprzedzającej go miniaturze "Embryo". Nie jest to fragment wybitny, mało tego, brzmi to jak utwór, który bez problemu zagra większość gitarzystów mających za sobą parę tygodni gry na instrumencie, jednak bez niej "to nie to samo"- bardzo dobrze pasuje do następującego po niej klasyka.

Pozostała część albumu to przede wszystkim kawałki bazujące na genialnych riffach, do których zdążył nas już przyzwyczaić gitarzysta grupy- Tony Iommi- uzupełniane perfekcyjną jak zwykle sekcją rytmiczną za którą odpowiadają Geezer Butler i Bill Ward. Jednak żadna z kompozycji nie jest autoplagiatem innej. Mimo, że niemal każda to typowy riffowiec, każda znacząco się od siebie różni.

Najbardziej chwytliwe wydają się dwa pierwsze utwory- rozpoczynający się kaszlem zakstuszonego skrętem Iomiego "Sweat leaf", który jest prawdziwym hymnem na cześć narkotyków oraz nieco bujający- szczególnie na początku- "After forever".

Dwa inne utwory to także świetne riffowce, jednak już nie tak przebojowe; mimo to świetne. Oba kawałki- "Lord of this world" oraz "into the void" charakteryzują się ciężkim klimatem, a przy tym niezłą melodią, chociaż nie tak chwytliwą jak dwa otwierające album numery. Nieco mniej melodyjny jest finałowy "Into..." , Ale mimo to utwór na długo zostaje w pamięci.

Album uzupełniają jeszcze dwa fragmenty. Akustyczna miniaturka "Orchid" ukazuje gitarzystę grupy od innej, bardziej subtelnej, nieco folkowej strony. Ciekaw jestem jakby zespół wypadł w nieco dłuższej formie w tym stylu.

Jeśli tutaj Tony pokazuje się z łagodniejszej strony, to co dopiero w "Solitude" w przepięknej balladzie, w której nawet Ozzy śpiewa ładnie! Mimo tego, że w utworze dzieje się mało, to naprawdę ciężko oderwać się od tego cudownego nagrania.

"Master of reality" to kolejny przykład na to, że album nie musi być popularny aby być wybitny i w pewnych kręgach kultowy. Nie mamy tu hitów na miarę "Paranoid" czy "Iron Man" a mimo to ogromna część fanów grupy uznaje album za numer jeden. To też idealny przykład na to, aby nie sugerować się listami przebojów czy rankingami tworzonymi przez różne magazyny i portale, bo może nas ominąć wiele, wiele dobrego.

10/10

Lista utworów:

  1. Sweat leaf
  2. After forever
  3. Embryo
  4. Children of the Grave
  5. Orchid
  6. Lords of this world
  7. Solitude
  8. Into the void

piątek, 15 kwietnia 2022

King Crimson - "In the Wake of Poseidon"

Okładka albumu "In the Wake of Poseidon" zespołu King Crimson


Drugi album gigantów z King Crimson jest płytą bardzo niedocenianą w katalogu zespołu. Moim zdaniem niezbyt słusznie, gdyż zawarte tu kompozycje stoją na naprawdę wysokim poziomie. Dziwi to tym bardziej, że stylistycznie "In the Wake of Poseidon" nie odbiega mocno od cieszącego się ogromnym uznaniem debiutu, ale też nie mamy tutaj do czynienia z autoplagiatem, bo kompozycje znacząco się od siebie różnią.

Faktycznie"Pictures of a city" kojarzyć się może z "21th century..." otwierającym poprzedni krążek, ale jedynie za sprawą energii i wykorzystania saksofonu. Poza tym utwory mocno się różnią. Dla porównania Grek Lake śpiewa tu czysto, bez żadnych efektów mających zmodyfikować jego głos, a i cześć instrumentalna zbudowana jest inaczej. Tutaj mamy np bardzo interesujące zwolnienie w jej trakcie.

Podobne skojarzenia z "odpowiednikami" z debiutu może budzić kolejny "Cadence and Cascade". To, podobnie jak "I talk to the wind" utwór bardzo łagodny z subtelnym śpiewem Gordona Haskella. Nowy wokalista naprawdę nieźle tu wypada i sam Grek Lake nie zaśpiewał by tego dużo lepiej. Pięknie wypada tutaj partia pianina, a uroku dodaje także flet. Piękne nagranie.

Najbardziej na porównaniach z debiutanckim albumem traci chyba tytułowy utwór. Przez swój monumentalny charakter i podniosły śpiew wokalisty, kompozycja uznawana się za gorszą wersje słynnego "Epitaph". Rzeczywiście trudno było zespołowi nagrać kolejne tak wielkie arcydzieło, jednak "In the Wake of Poseidon" wcale nie ustępuje mocno kultowej balladzie.

Te trzy utwory faktycznie mogą się nieco kojarzyć z pierwszą płytą grupy, jednak pozostałe kawałki, to już znaczące rozszerzenie stylistyki. Jak na ten styl, dość przebojowo wypada singlowy "Cat food". Jednak zespół znacząco utwór "ubarwił" jazzowymi zagrywkami. Ciężko oderwać się od prawie finałowego "the Devils triangle" o niesamowicie mrocznym klimacie. Kompozycja opiera się na utworze "Mars" Gustava Holsta, ale zespół nadał jej własnego charakteru. Całości dopełniają trzy miniaturki: śpiewana w całości a capella rozpoczynająca album "Peace- a beggining", rozpoczynająca się także śpiewem a cappella "Peace- an end" w której jednak słychać później gitarę akustyczną oraz wypadająca między utworem tytułowym a "Cat food" urocza "Peace- a theme" z partią Frippa na gitarze akustycznej.

Już ma drugim albumie King Crimson, grupa pokazała że ma zamiar wciąż się rozwijać, mimo powszechnej opinii o wtórności wobec debiutu. Nawet jeśli podobieństwa między trzema utworami a kilkoma kawałkami z debiutu są słyszalne, to muzycy nie plagiatowali tu samych siebie, lecz rozwinęli stare pomysły, dodając do nich coś nowego i świeżego. Ostatnio nawet chętniej słucham w całości ten album niż j go legendarnego poprzednika, że względu na to, że tutaj nie mamy tak "trudnego" utworu jak "Moonchild".

10/10

Lista utworów"

  1. Peace- a beggining
  2. Pictures of a City
  3. Cadence and Cascade
  4. In the Wake of Poseidon
  5. Peace- a theme
  6. Cat food
  7. Devils triangle
  8. Peace- an end 

czwartek, 14 kwietnia 2022

The Velvet Underground -"The Velvet Underground & Nico"

Okładka albumu "The Velvet Underground & Nico" zespołu The Velvet Underground


 The Velvet Underground to zespół, który dziś uważany jest za jedną z najbardziej wpływowych i kultowych grup rockowych jakie kiedykolwiek powstały. Szczególnym kultem darzony jest debiut grypy że słynnym bananem na okładce, na którym zespół wspomagała piosenkarka i modelka Nico. No dobra, ale co jest takiego wpływowego na tym krążku?... wszystko. Mamy tutaj teksty, które wywołały szok u ówczesnych słuchaczy. Mamy muzykę, która mocno wpłynęła na wybuch punkowej rewolucji kilka lat później. I mamy nawet charakterystyczne piski i zgrzyty gitary, czyli coś co będzie modne ponad 20 lat później!

Utwory w zasadzie można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to ładne, proste, melodyjne piosenki, w których śpiewa Nico. Natomiast druga grupa, to już bardziej energiczne granie, chociaż też melodyjne, a przy tym bardziej eksperymentalne, chociaż i w utworach z wokalem Nico zdarza się dodać grupie coś ciekawego. Za warstwę wokalną w tej drugiej grupie odpowiada śpiewający gitarzysta Lou Red.

Jakoś bardziej podobają mi się utwory z męskim wokalem, chociaż te ze śpiewem Nico także mają swój urok. "Sunday morning" to chyba najbardziej radiowe nagranie z całej płyty. Na początku sprawia wrażenie dosyć banalnej piosenki, ale zanim utwór się kończy, to wrażenie znika. Choć i tak jest to jedno z tych mniej lubianych kawałków. Z kawałków Nico najlepiej wypada "All tomorrow's parties" ze świetnym klimatem i zgrzytliwymi partiami gitary. Nie najgorzej słucha się także "I'll be your mirror "-ballada o fajnej melodii- i "Famme fatale"- jeszcze fajniejsze nagranie wzbogacone chórkami w refrenie.

Jednak mimo chwytliwości kawałków ozdobionych śpiewem niemieckiej wokalistki, to w utworach zaśpiewanych przez Lou Reda dzieje się najwięcej. Nawet tak prosty kawałek jak "I'm waiting for a Man" zachwyca energią i chwytliwą melodią. Podobnie wypada "Run run run". Także na swój sposób przebojowe nagranie, zwierające dodatkowo piskliwe dźwięki gitary w "solówce". Nieco słabiej natomiast wypada "There she goes again". Także niezłe nagranie ale niczym szczególnym się nie wyróżniające.

Najbardziej zachwycają mnie natomiast te najbardziej eksperymentalne utwory, jak kojarzący mi się z muzyką afrykańską "Venus in furs" zawierający bardziej melorecytację niż śpiew oraz dźwięki skrzypiec, zmieniające co chwilę tempo "Heroin" z kolejną zgrzytliwą partią gitary na koniec czy wzbogacone chórkami ale zawierające pełno pisków i zgrzytów "the Black angels death song". Zresztą ten ostatni utwór jest najtrudniejszy w odbiorze nie licząc jedynie mocno porąbanego finału, "European son", w którym zespół improwizuje na całego. Dla kogoś kto pierwszy raz styka się z taką muzyką może to być kompletny hałas i chaos, ale warto dać temu hałasowi szansę.

Debiut the Velvet Underground początkowo przeszedł bez większego echa, ale po pewnym czasie znacząco wpłynął na zespoły punkowe, które zobaczyły, że piosenki można pisać za sprawą kilku akordów na krzyż, ale przede wszystkim na muzykę post punkową, która rozwijała chęć eksperymentowania. Dzisiaj jest jeden z najbardziej znanych albumów proto-punkowych i żaden słuchacz muzyki rockowej czy eksperymentalnej nie powinien odpuścić sobie zapoznania się z krążkiem.

8,5/10

Lista utworów:

  1. Sunday morning
  2. I'm waiting for a Man
  3. Femme fatale
  4. Venus in furs
  5. Run run run
  6. All tomorrow's parties
  7. Heroin
  8. There she goes again
  9. I'll be your mirror
  10. Black angels death song
  11. European son


środa, 13 kwietnia 2022

Metallica- "Master of Puppets"

Okładka albumu "Master of Puppets" zespołu Metallica


Trzeci album zespołu Metallica to w powszechnej opinii krążek uważany za największe dzieło zespołu, a nawet całego gatunku. Nie wiem czy najlepsze w całym, szeroko pojętym metalu, ale na pewno jest to najściślejsza czołówka płyt w gatunku. Zespół mimo że powiela pomysły z poprzedniego "Ride the lighting", to wciąż się rozwija.

Za tezą o powielaniu pomysłów z poprzednika może świadczyć chociażby układ albumu, czyli niezwykle ciężki otwieracz poprzedzony akustycznym wstępem, utwór tytułowy jako drugi w kolejności, "pół ballada" na pozycji nr cztery a także obecność utworu instrumentalnego. Jednak każdy z tych utworów mocno różni się od swoich odpowiedników z drugiej płyty zespołu, zwykle nawet je przewyższając, chociaż nieznacznie.

Album rozpoczyna i kończy dwoma najcięższymi numerami na płycie, dla kontrastu rozpoczynające się łagodnymi wstępami. Zarówno otwierający "Battery" jak i jeszcze bardziej agresywny "Damage inc" to bardzo dobre w swojej stylistyce kompozycje, którym mimo ciężaru nie brakuje też melodii. A i tak nie należą do tej lepszej połowy albumu, bo tam poprzeczka postawiona jest naprawdę wysoko.

Największym uznaniem fanów cieszą się szczególnie dwa nagrania. Tytułowy "Master..." to wielowątkowe dzieło ze świetnymi riffami i bardzo dobrym zwolnieniem w środku utworu, w czasie którego słyszymy genialną gitarową solówkę. Drugim z uwielbianych przez fanów utworów jest instrumentalny "Orion" będący w głównej mierze popisem basisty zespołu, Cliffa Burtona, który gra tutaj nawet niczego sobie solo.

Popularnością tym dwóm kompozycjom niewiele ustępuje ballada "Welcome home (sanitarium)" o mrocznym, niepokojącym klimacie. Kolejna perełka w dyskografii grupy.

Do tej lepszej połowy albumu dodalbym także świetny, choć nie tak doceniany "the thing that should not be" z kolejnymi świetnymi partiami basu, ale też dobrym wokalem Hetfielda, który od czasu poprzednika jeszcze bardziej rozwinął swoje umiejętności.

Najgorzej na krążku (co jednak nie znaczy że jakoś bardzo źle) wypadają "Disposable Heroes" i "Lepper Messiah". Pierwszy ma fajną linie wokalną w refrenie, ale poza tym nie ma tu wiele więcej ciekawego. Poza tym jest jednak przydługi jak na tak nieciekawe nagranie. Trochę bardziej lubię drugi z wymienianych kawałków, przy którym ciężko powstrzymać się kiwania głową czy wykrzyczenia refrenu razem z Jamesem. Jednak na tle pozostałych kawałków, nawet lubiane przez mnie "Lepper Messiah" wypada dosyć blado.

"Master of puppets" to jeden z tych albumów, których popularność, a nawet wręcz kult jakim jest obdarzony, jest całkiem zrozumiały. Grupa z Bay Arena wspina się tutaj na swoje wyżyny, prezentując nam bardzo dobre działo, mające jednak mały"dołek" w postaci utworów nr 5 i 6, ale nie jest to też przepaść. Sam z całej dyskografii grupy, wyżej stawiam tylko poprzedni "Light the light.

9/10

Lista utworów:

  1. Battery
  2. Master of puppets
  3. The thing that should not be
  4. Welcome home (sanitarium)
  5. Disposable Heroes
  6. Lepper Messiah
  7. Orion
  8. Damage inc


The Doors- "Strange days"

Okładka albumu "Strange days" zespołu The Doors


Drugi album zespołu The Doors został wydany zaledwie kilka miesięcy po kultowym debiucie. Grupa miała wtedy talent do pisania zgrabnych, chwytliwych piosenek, więc postanowili kuć żelazo póki gorące, szczególnie że mieli już kilka gotowych nagrań z czasów przed debiutem. Nie znaczy to jednak że na "Strange days" mamy pełno odrzutów. Cały album prezentuje równy, bardzo wysoki poziom, być może przebijając nawet wybitny debiut.

Już po raz drugi z rzędu, grupa najlepsze zostawiła na koniec. "When the Music's Over" to finał ma miarę kultowego "the End". Mimo że to zupełnie inne (nie licząc długości) nagranie. Tym razem nie jest to transowy, klimatyczny utwór, lecz energiczne, pełne zmian motywów czy nastrojów arcydzieło.

Ale żaden z wcześniejszych utworów poziomem nie odstaje znacząco. Zachwyca nas tytułowy otwieracz z przetworzonym wolałem Morrisona i świetnymi (do czego powinniśmy się przyzwyczaić) klawiszowymi partiami Manzarka. Ciężko przejść obok prostej, ale świetnej piosenki "People are strange" o genialnej melodii czy "Moonlight drive " na którym z bardzo dobrej strony pokazuje się gitarzysta grupy Robby Krieger.

Dosyć oryginalnym urozmaiceniem na płycie jest "Horses lattidues", czyli półtora minutowa recytacja własnego wiersza przez Morrisona na tle eksperymentów grupy z taśmą czy pianinem, które brzmią jak odgłosy miasta,  z odgłosami paniki na samym końcu. Nie wiem czy było to potrzebne, ale też że względu na czas trwania, nie przeszkadza tak bardzo.

Bardzo dobrze wypadają natomiast pozostałe 5 kawałków, piosenkowa "you are lost little girl" ze świetną, niebanalna melodią i ładną linią wokalną, bluesowy "Love me two times", energiczne i krótkie "Unhappy girl", hipnotyczny utwór "I can't ser your face on my mind" z wieloma zmianami motywu mimo krótkiego czasu trwania oraz najbardziej czadowy na całym krążku "My eyes have seen you".

Na swoim drugim albumie, grupa the Doors zdążyła sporo się rozwinąć, mimo własnego, dojrzałego stylu już ma debiucie i krótkiego czasu trwania między nimi. Ciężko znaleźć tu ewidentną wpadkę, jedyne zastrzeżenie możemy mieć do przerywnika "Horses lattidues", ale i on znacząco nie obniża poziomu tego albumu, wg mnie najlepszego z całej dyskografii.

10/10

Lista utworów:

  1. Strange days
  2. You are lost little girl
  3. Love me two times
  4. Unhappy girl
  5. Horses lattidues
  6. Moonlight drive
  7. People are strange
  8. My eyes have seen you
  9. I can't see your face on my mind
  10. When the music's over 

wtorek, 12 kwietnia 2022

Kult- "Posłuchaj to do Ciebie"

Okładka albumu "Posłuchaj, to do Ciebie" zespołu Kult


W ciągu zaledwie kilku miesięcy od wydania swojej debiutanckiej płyty, zespół Kult wydał swój drugi album, "Posłuchaj to do Ciebie". Nazywany po utworze z debiutu album znany jednak jest w wersji z 1992 roku, gdzie umieszczono kilka utworów nagranych jeszcze przed debiutem, które znacząco podnoszą poziom krążka. Bez nich album dalej byłby niezły, ale raczej na poziomie debiutu. A dzięki nim drugi krążek grupy poziomem ustępuje jedynie kolejnemu "Spokojnie".

Każdy z 6 "dodatkowych" utworów znajduje się na samym początku reedycji (nie licząc innej wersji "wódki", która znajduje się na samym końcu) i doliczając do nich 3 pierwsze utwory "właściwego" albumu, są to najlepsze kompozycje na płycie.

Nowsza wersja albumu zaczyna się znanym wcześniej z kompilacji różnych wykonawców przebojowa "Piosenka młodych wioślarzy" z rapowaną warstwą wokalną Kazika. Sam kawałek świetnie buja i mimo skojarzenia z muzyką disco za którą niezbyt przepadam, to ten kawałek bardzo lubię, m.in. za sprawą świetnych partii instrumentów dętych, z których słynie grupa. Kolejne dwa kawałki to obecne na singlach "Piloci" , z kolejnymi ciekawymi deciakami które świetnie uzupełniają się z gitarą basową, oraz "Do Ani", czyli kolejna piosenka poświęcona przyszłej żonie wokalisty, bardzo fajna, chociaż przez większość utworu nie dzieje się tu wiele. Genialnie wg mnie wypada jednak zaostrzenie na koniec utworu.

Mimo, że te trzy utwory cieszą się dużym powodzeniem wśród fanów, to kolejna na liście "Polska" jest jednym z największych szlagierów zespołu. I nic dziwnego. Kompozycja charakteryzuje się wyrazistym basen, nośną melodią, szczególnie w refrenie oraz zaangażowanym tekstem lidera, który w niektórych momentach, niestety wciąż jest aktualny.

Ostatnie z dodanych utworów nie są tak znane, ale także zasługują na uwagę że względu na swój klimat. Szczególnie klimatyczny jest "Taniec wielki" z ciekawymi dźwiękami gitary w tle. Ale i "Babilon" zachwyca świetną partią basu i kolejnymi smaczkami gitary w tle, w które trzeba się nieco bardziej wsłuchać aby wychwycić pośród sekcji rytmicznej.

We "właściwej" części albumu, szczególnie zachwyca jego początek, a konkretnie pierwsze trzy utwory. "Wódka" i "Hej czy nie wiecie" to obok "Polski" najsłynniejsze fragmenty albumu. Pierwszy z nich to kolejne przebojowe nagranie o chwytliwej melodii, bujających partiach instrumentów dętych i porywającej do śpiewania lini wokalnej. Natomiast drugi z utworów swoją popularność zawdzięcza przede wszystkim zaangażowanemu tekstowi, ale i sama muzyka świetnie się broni dzięki partii klawiszy i nieco emocjonalnie zaśpiewanemu refrenowi. Wcale tym dwóm kawałkom nie ustępuje klimatyczny ale też przebojowy "Post"- kolejna perełka zespołu która nie zasługuje na tak małą popularność jaką się "cieszy".

W dalszej części albumu niestety nie jest już tak genialnie. Ciężko też szukać w niej kolejnych koncertowych szlagierów w rodzaju "Polski", "wódki" czy przynajmniej "Do Ani". W większości nie jest to jednak taki zły materiał, ale bliżej mu do poziomu tych niezłych fragmentów z poprzedniej płyty niż pierwszych dziewięciu na tym krążku. Całkiem nieźle prezentują się "Umarł mój wróg" i "Rozmyślania wychowanka" czy już spokojniejsze "Spokojnie". Nie najgorzej wypada również także spokojniejszy "Kult", chociaż nie jest to wybitne nagranie. 

Nie przekonują mnie natomiast pozostałe kawałki, brzmiące momentami wręcz jakby zespół sobie zażartował ze słuchaczy. O ile często taki pojedynczy wygłup na płycie nadaje albumowi różnorodności i luzu, tak tutaj tego nie kupuję. Jest tego za dużo, bo to aż cztery utwory, a i poziomem nie powalają. 

Nowsza wersja drugiego albumu Kultu to kawał naprawdę świetnego post punkowego grania. Na żadnym innym albumie tego legendarnego zespołu nie znajdziemy aż tylu uwielbianych przez fanów kawałków. Ani na świetnym debiucie, ani na niemal doskonałym "spokojnie" ani na także cenionych przez fanów "Muj wydafca", "Tata Kazika" czy "Ostateczny krach systemu korporacji". Byłbym bardzo skłonny dać temu krążkowi nawet "dziewiątkę" i to z plusem, ale cztery ewidentne wpadki i cztery kolejne mimo wszystko odstające poziomem od reszty, każą mi nieco obniżyć notę. Nie mniej jest to drugi z moich ulubionych krążków zespołu i obowiązkowa pozycja na półce fanów polskiego rocka czy post punku- niekoniecznie tylko naszego "krajowego".

8/10

Lista utworów:

  1. Piosenka młodych wioślarzy
  2. Piloci
  3. Do Ani
  4. Polska
  5. Babilon
  6. Taniec wielki
  7. Wódka
  8. Hej czy nie wiecie
  9. Post
  10. Kult
  11. Totalna stabilizacja
  12. Narodzeni na nowo
  13. Umarł mój wróg 
  14. Elektryczne nożyce
  15. Spokojnie
  16. Rozmyślania wychowanka
  17. Gdziekolwiek idę, z tobą chcę iść
  18. Wódka (inna wersja)

Jethro Tull- "This was"

Okładka albumu "This was" zespołu Jethro Tull


Jethro Tull, to zespół, którego obecność w tzw. Wielkiej szóstce prog- rocka wywołuje największe kontrowersje. Fakt, muzyka zespołu kompletnie niepodobna jest do muzyki Yes, ELP, King Crimson, Genesis i Pink Floyd, czyli pozostałych członków "Wielkiej szóstki", ale znaczącą poszerza stylistykę rockową, za sprawą wpływów folkowych oraz dawnej muzyki. Jako ciekawostkę można dodać że sam lider,  wokalista i flecista, Ian Anderson nie przepada (delikatnie mówiąc) za nazywaniem muzyki jego zespołu rockiem progresywnym.

Za rock progresywny na pewno nie należy brać muzyki obecnej na debiucie brytyjskiego zespołu. Przede wszystkim dominuje tu stylistyka blues-rockowa, z pojawiającym się tu i ówdzie wpływem folku, obecnego przede wszystkim za sprawą charakterystycznych partii Andersona na flecie. 

Blues rock dominuje tu w takich nagraniach jak przyjemny otwieracz "My sunday feeling", w którym "zaznajamiamy się" z dwoma najbardziej w twórczości Jethro Tull znanymi elementami: charakterystycznym głosem Andersona i wspomnianymi już kilkukrotnie partiami fletu.z Jeszcze więcej bluesa czujemy w kolejnym na płycie "Someday the sun won't shine for you", w którym flet zastępuje harmonijka. Nie jest to bardzo ciekawe nagranie; mało ciekawie wypada tutaj linia wokalna, a sam utwór też jest zbyt niecharakterystyczny.

O wiele ciekawiej robi się w trzecim na liście"Baggar's farm"- bardzo żywiołowym, pełnym energii kawałku posiadającym świetny riff, "bujającą" sekcje rytmiczną, kapitalną solówkę o bluesowym feelingu oraz interesujące zaostrzenie zawierające w sobie solówkę Andersona na flecie. Jedno z najlepszych nagrań na debiucie i jedna z moich ulubionych kompozycji "wczesnego" Jethro Tull.

Mimo że bardzo sobie cenię wokal Andersona, to na tym krążku, obok "Baggar's farm", najciekawiej wypadają utwory instrumentalne, a jest ich na płycie w sumie 4. Najlepszym z nich jest wg mnie znany m.in z wykonania Cream "Cat's squirrel" posiadający wiele energii, momentami brzmiąc wręcz hard rockowo. To tutaj na wyżyny wspina się gitarzysta grupy, Mick Abrahams. Trochę słabiej wypada "Dharma for one", którego główną częścią jest solówka perkusisty Clive'a Bunkera (która o dziwo całkiem mi się podoba mimo że nie przepadam za solówkami perkusyjnymi), ale nie brakuje tu świetnych momentów "zespołowych". "Serenade to a cuckoo" natomiast zwraca uwagę kolejnymi popisami Andersona na flecie, ale też niezłą solówką Abrahamsa, mimo że początkowo zapowiadała się nijako. Ostatnim z instrumentali i równocześnie ostatnim utworem na płycie jest króciutki, minutowy "Round", który szkoda że zespół jakoś nie rozwinął bo ta miniatura miała swój potencjał.

Całości dopełniają jeszcze dwa całkiem dobre nagrania ("A song for Jeffrey" będący jednym z kilku utworów napisanych przez lidera dla swojego znajomego i zarazem jedno z najbardziej znanych utworów z krążka oraz bluesowy "It's breaking me out") i jeden słaby, czyli kojarzący mi się trochę z muzyką kabaretową "Move on Alone", w którym w roli wokalisty słyszymy wyjątkowo Abrahamsa. Gitarzysta jednak z roli wywiązał się dość nijako.

Warto także zapoznać się z bonusowym materiałem znajdującym się na kompaktowych reedycjach albumu. Są to instrumentalny ale pozostawiający wiele do życzenia ale też nie taki zły "one for John Gee", oparty na chwytliwych partiach gitary "Love story" oraz bardzo fajny "Christmas song" już z wyraźnymi wpływami folkowymi.

Debiut Jethro Tull zupełnie nie przypomina tego z czego zespół zasłynie na kolejnych albumach na których stylistyka grupa będzie zgrabnie łączyła elementy hard rockowe z wpływami muzyki dawnej oraz folku, ale już tą płyta jest całkiem przyjemna w słuchaniu i mimo, że poziomem mocno ustępuje chociażby najsłynniejszym "Aqualung" oraz "Thick as a Brick", to polecam zapoznać się debiutem aby przekonać się od czego ta świetna grupa zaczynała.

7/10

Lista utworów:

  1. My sunday feeling
  2. Someday the sun won't shine for you
  3. Baggar's farm
  4. Move on Alone
  5. Serenade to a cuckoo
  6. Dharma for one
  7. It's breaking me out
  8. Cat's squirrel
  9. Song for Jeffrey
  10. Round

poniedziałek, 11 kwietnia 2022

Deep purple- "Shades of Deep purple"

Okładka albumu "Shades of Deep purple" zespołu Deep purple


Deep purple, to zespół, który razem z Black Sabbath i Led Zeppelin uważany jest za przedstawiciela tak zwanej Wielkiej Trójki Hard Rocka. Jednak tak znaczący wpływ zaczął wywierać dopiero na swoim czwartym studyjnym krążku, i pierwszym nagranym w składzie znanym jako MkII (Blackmore, Lord, Paice, Glover i Gillan). Przed zmianą wokalisty i basisty (Ian Gillan zastąpił Roda Evansa a Roger Glover Nicka Simpera) zespół prezentował całkiem niezły rock psychodeliczny, bardzo popularny w tamtym okresie. Już na debiucie ten słynny zespół zdobył calkiem sporą popularność, jednak głównie za oceanem. W Europie zespół "zaistniał" dopiero na wspomnianym czwartym krążku, "In rock".
Z debiutanckiego albumu pochodzi dość duży przebój grupy, "Hush", czyli przeróbka przeboju Billy'ego Joe Royala, z ciekawymi popisami gitarzysty, Ritchiego Blackmore'a oraz klawiszowca Jona Lorda, a także z dobrą partią wokalną Evansa (moim zdaniem obdarzonego naprawdę fajną barwą głosu i niemałymi umiejętnościami. Szkoda że jest to tak niedoceniany wokalista).
Nie jest to bynajmniej jedyny cover na tym albumie. Przeróbki cudzych kompozycji stanowią dokładnie połowę utworów na płycie. Poza "Hush" są to "Help" Beatlesów (z dynamicznego kawałka, zespół zrobił zgrabną balladę, całkiem ładną ale nieco za długą, przez co pod koniec nużącą), "Hey Joe" the Leaves, ale znane przede wszystkim z wykonania Jimiego Hendrixa (moim zdaniem nawet wspomniane wykonanie przebijające za sprawą "El sombrero de tres picos" Manuela de Fallicytowanego cytowanego na początku utworu) oraz poprzedzonego "Prelude: Happiness" "i'm so glad" spopularyzowanego przez innego z pionierów hard rocka, grupę Cream (ze świetnymi instrumentalnymi fragmentami, mój ulubiony utwór z całego albumu).
Jeśli chodzi o kawałki autorskie, tu już poziom jednak spada, chociaż wciąż jest nie najgorzej.
Bardzo dobry jest niezwykle energetyczny "And the address" otwierający album. Jest to utwór instrumentalny, który niejako pokazuje że ten skład bardzo dobrze się spisuje w bardziej hard rockowej estetyce, z której przecież za kilka lat będzie słynąć. Drugim z tych lepszych autorskich utworów jest "Mindrake root", ponownie niezwykle energetyczny, ze świetnymi popisami Lorda, orientalnymi partiami Blackmore'a, oraz świetną grą perkusisty, Iana Paice'a.
Na niższym poziomie są kojarzący się z wczesnymi Beatlesami i ogólnie muzyką wczesnych lat 60. "Love help me" oraz "One more rainy day". Obie piosenki (bo tym właśnie są, pop-rockowymi piosenkami) są całkiem niezłe, choć nieco banalne, ale jednak pozbawione "tego czegoś". Jednak dla fanów takiego dawnego, archaicznego wprawdzie, poprocka, będą to miłe fragmenty albumu.
Debiut legendarnego Deep purple pokazuje, że grupa wcale nie "zaczęła się" na "In rock". Wtedy jedynie zmieniła swoją stylistykę, chociaż o tutaj widzimy zapowiedzi tych cięższych albumów grupy. Już tutaj możemy także podziwiać wysokie umiejętności instrumentalistów, co zresztą nie dziwi biorąc pod uwagę że niemal każdy z członków zespołu miał już doświadczenie w innych grupach lub jako muzycy sesyjni. Nie jest to krążek pozbawiony wad, jednak prezentuje całkiem wysoki poziom, nawet ma tle późniejszych, bardziej cenionych dokonań.

7/10

Lista utworów:
  1. And the Address
  2. Hush
  3. One more rainy day
  4. Prelude: Happiness/ I'm so Glad
  5. Mandrake root
  6. Help!
  7. Love help me
  8. Hej, Joe

Led Zeppelin- "Led Zeppelin II"

 
Okładka albumu "Led Zeppelin II" zespołu Led Zeppelin

W ciągu niespełna roku od swojego wybitnego debiutu, chłopaki z Led Zeppelin, dość mocno zmienili stylistykę swojej muzyki. Na drugim albumie grupy nie dominuje już ciężko zagrany blues-rock, lecz muzyka bardziej pasująca do stylistyki hard-rockowej. Na tamten moment był to zresztą najostrzej zagrany album na świecie, popularnością przebijający nawet „jedynkę”.

Najpopularniejszym momentem albumu i zarazem najpopularniejszym w katalogu całej grupy zaraz po legendarnym „Stairway to Heaven” jest otwierający krążek „Whole lotta love” rozpoznawalny przede wszystkim dzięki słynnemu riffowi, zapadającemu w pamięć refrenowi oraz mocno eksperymentalnej części, brzmiącej wręcz nieco awangardowo.

Na świetnych riffach bazują także, bardzo popularny wśród słuchaczy „the lemon song” oraz „Heartbreaker”. Oba są wpadającymi w pamięć kawałkami nie pozbawionymi ciężaru, nośnej melodii i kilku zmian tempa czy motywu. Te trzy utwory stanowią zresztą moje ulubione kompozycje z całego krążka.

Łagodnie, już wcale nie hard rockowo wypadają dwa kawałki wypadające pomiędzy tymi energetycznymi utworami. „What is and what should never be” to przyjemny, żonglujący kilkoma fajnymi motywami kawałek, który jak już wejdzie do głowy ciężko go z niej wyrzucić. „Thank you” natomiast to najspokojniejsza na całym albumie ballada o pięknej melodii z udziałem gitary akustycznej.

Ostatnie cztery numery na drugim albumie „Zeppów” nie zachwycają mnie tak mocno, ale wciąż są to solidne rockowe kawałki. „LIving loving Maid (she’s just a Woman)” to przebojowy, nieco hard-rokowy kawałek z chwytliwą partią wokalną Planta. „Ramble on” to kolejny łagodniejszy fragment płyty, tak jak „Thank you” zawierający ładną partie na akustyku. Najgorzej z całej płyty wypada moim zdaniem przedostatni „Moby dick”, będący przede wszystkim solówką perkusyjną Johna Bonhama. Nie jestem fanem takich nagrań, co pisałem już w recenzji „Paranoid” Black Sabbath w czasie opisywania „Rat Salad”. Przyznać muszą jednak, że bardzo dobrze wypada początek i koniec utworu, gdy oprócz perkusji słyszymy grę Page’a i Jonesa.

Kolejny kontrowersyjny niesmak pozostawia finał albumu. „Bring it at home” to w dużej mierze plagiat tak samo nazwanej kompozycji Williego Dixona. To już nie pierwszy raz, gdy zespół wykorzystuje twórczość tego słynnego bluesmana do niecnych celów, bo przecież zrobili to już na debiucie. Także „Whole lotta love” mocno opiera się na „You need love” tegoż artysty. Po raz kolejny zespół mocno oparł się na muzyce Howlin’ Wolfa. Tym wykorzystano „Killing Floor” jako inspiracje do „the Lemon Song”. Po raz kolejny trzeba jednak oddać rockmanom, że zrobili z tymi utworami coś, czego na pewno nie zrobiliby autorzy. Więc kontrowersje kontrowersjami, ale nie można odmówić Led Zeppelin wykonawczego kunsztu.

Ciężko mi czasami stwierdzić który z albumów tego brytyjskiego kwartetu jest moim ulubionym, ale „II” jest w mojej najściślejszej czołówce i myślę, że razem z fantastycznym debiutem razem stoi na najwyższym stopniu podium.

10/10

Lista utworów:

  1. Whole Lotta love
  2. What is and what should never be
  3. Lemon song
  4. Thank you
  5. Heartbreaker
  6. Living loving maid (she's just a woman)
  7. Ramble on
  8. Moby dick
  9. Bring it at home

niedziela, 10 kwietnia 2022

Iron maiden- "Killers"

 
Okładka albumu "Killers" zespołu Iron Maiden

Drugi album Iron Maiden na pewno nie należy do tych najpopularniejszych i najbardziej wielbionych przez fanów grupy. Sam, mimo posiadania CD na półce, częściej umieszczałem w odtwarzaczu debiut oraz późniejsze dokonania grupy. „Killers”, jak nazwał zespół swój drugi krążek, odsłuchałem na potrzeby recenzji pierwszy raz od dosyć dawna. I żałuje, że nie robiłem tego częściej. Fakt, płyta nie przyniosła takich klasyków jak „Remember tomorrow”, „Iron maiden” czy „Phantom in the opera” z poprzednika, ale mamy tu kilka kawałków na bardzo wysokim poziomie. Znacznej poprawie uległa także produkcja, już nie tak surowa jak na debiucie, ale ze świetnie wyważonymi proporcjami miedzy instrumentami oraz głębszym brzmieniem. Nic dziwnego, w końcu zespół zgłosił się do legendarnego Martina Bircha, znanego np. ze współpracy z Deep Purple, Black Sabbath czy Rainbow. Drugą, oprócz zmiany producenta, wielką zmianą, było zastąpienie gitarzysty Strattona Adrianem Smithem, który razem z Davem Murrayem stworzył jeden z najsłynniejszych duetów gitarowych w historii.

Pierwszym mocnym i jednocześnie najbardziej chyba znanym fragmentem albumu jest, poprzedzony intrumentalnym „the Ides of March” (nieco ponad minutowe, nie wnoszące w zasadzie nic konkretnego nagranie będące wprowadzeniem w album), „Wratchild”. Ten, zawierający świetną linie basu utwór, zespół nagrał jeszcze przed wydaniem debiutu. Nie umieścił go tam jednak ze względu na jego obecność na składance różnych wykonawców „Metal for Muthas”. Niewiele (zarówno popularnością jak i poziomem) ustępuje mu kolejny na liście „Murders in a Rue Morgue” rozpoczynający się balladowym wstępem i tekstem zainspirowanym opowiadaniem Edgara Alana Poe (które polecam fanom Sherlocka Holmesa) .

Kolejnymi bardzo dobrymi utworami są na pewno tytułowy, chyba najbardziej agresywny na płycie, „Killers” ze świetnymi partiami duetu gitarzystów oraz natychmiast rozpoznawalnym „galopującym” basem, singlowy, przebojowy „Purgatory” i świetna ballada „Prodigal son”, która nie ustępuje wcale dwóm balladom z poprzedniego krążka. W ostatnim ze wspomnianych utworów, po raz kolejny świetną partie nagrywa wokalista grupy Paul Di’Anno.

Lubię też rozpoczynający się perkusyjnym wstępem energiczny „Another life” oraz instrumentalny „Genghis Khan”, który wcale wg mnie nie wypada słabiej od swojego odpowiednika z debiutu. Nie przekonuje mnie natomiast „Innocent Exile” pozbawiony czegoś charakterystycznego czy zapamiętywalnego. Podobny zarzut mam do ostatniego na liście "Drifter"

„Killers” to album nie do końca słusznie pozostający w cieniu debiutu i kolejnych krążków nagranych już z nowym wokalistą, Brucem Dickinsonem. A szkoda, bo są tu utwory, które kompozycjom z poprzednika niewiele ustępują. Nie do końca wiem czemu takie „Killers” czy „Prodigal son” nie cieszą się kultem który mają np. „iron Maiden” czy „Strange World”, nie mniej album warty polecenia, bo nie licząc dwóch wpadek, jest on na wysokim równym poziomie.

8/10

Lista utworów:

  1. The ides of match
  2. Wratchild
  3. The murders in a Rue Morgue
  4. Another life
  5. Genghis Khan
  6. Innocent Exile
  7. Killers
  8. Prodigal son
  9. Purgatory
  10. Drifter

Black Sabbath- "Paranoid"

 

Okładka albumu "Paranoid" zespołu Black Sabbath

Kilka miesięcy po nagraniu słynnego debiutu, zespół Black Sabbath zabrał się za nagrywanie kolejnego krążka. Efektem sesji jest najbardziej znany album kwartetu i jeden z najbardziej znanych w historii hard-rocka, „Paranoid”. Czym właściwie ta sława jest spowodowana? Po pierwsze drugi album grupy poziomem niewiele ustępuje wielkiemu poprzednikowi. Po drugie, to właśnie na tej płycie znalazły się dwa najbardziej rozpoznawalne utwory zespołu.

Tytułowy „Paraoid” będąc tym nr jeden jeśli chodzi o sławę, to proste, krótkie i przebojowe nagranie, skomponowane ponoć w kilkanaście minut na żądanie wytwórni, która oczekiwała materiału na singiel. Sukces został osiągnięty z nawiązką, ale nie jest to wybitny kawałek.

Co innego drugi z najbardziej znanych fragmentów albumu. Monumentalny „Iron man” to świetna kompozycja oparta na genialnym, „kroczącym” riffie, którego zna każdy wielbiciel rocka czy metalu. Nie można zapomnieć o świetnej grze sekcji rytmicznej złożonej z Geezera Butlera i Billa Warda oraz solówce, będącą jedną z moich ulubionych w dorobku gitarzysty Tony’ego Iommi.

Wśród fanów grupy szczególnym statusem cieszą się jeszcze dwie kompozycje. Świetny otwieracz „War pigs” to kolejna kompozycja którą zwykle kojarzą rockowi słuchacze. Ciężko zapomnieć o słynnym „dialogu” wokalu Ozzy’ego z gitarą, czyli najbardziej rozpoznawalne fragmenty utworu. Po raz kolejny od samego początku albumu możemy też zachwycać się świetną sekcją rytmiczną oraz genialną produkcją, za którą po raz kolejny zabrał się Rodger Bain.

Mniej znany, ale dla fanów równie kultowy jest finał zespołu „Faires wear boots”. Mniejsza popularność jest zdecydowanie niezasłużona. Pozostałym, sławniejszym fragmentom utwór nie ustępuje, a w przypadku tytułowego singla-nawet przewyższa.

Stylistycznie do reszty albumu nawiązują posiadający posępny riff „Electric Funeral” oraz następujący po nim „Hand of doom”. Utwory dobre, ale nie tak genialne jak słynniejsze kompozycje.

Najbardziej od stylistyki reszty albumu odstaje klimatyczna ballada „Planet caravan”. Bardzo ładna, przyjemnie się jej słucha, miło też słyszeć gitarzystę w takiej delikatnej, subtelnej wręcz stylistyce. Tym co najbardziej zwraca tu jednak uwagę, to przetworzony przez różne efekty śpiew Ozzborne’a…nie wiem czy do końca udany. Mi osobiście podoba się to średnio, ale przynajmniej panowie z Birmingham mieli odwagę nieco poeksperymentować, czego w późniejszej, w tym dzisiejszej muzyce, bardzo często brakuje.

Za eksperyment można też uznać „Rat salat” będący  w głównej mierze perkusyjną solówką tylko na początku i końcu zawierający partie pozostałych instrumentalistów, czyli coś co w tamtym czasie było dosyć modne u rockowych wykonawców, żeby wspomnieć chociażby „toad” tria Cream czy „Moby dick” Led Zeppelin, czyli najsłynniejsze tego typu nagrania. Mnie osobiście nie zachwyca. Z całej trójki, jedynie solówka Bakera jako tako mi się podoba, ale „Rat salat” przynajmniej nie jest zbyt długie.

„Paranoid” to na pewno ścisła czołówka hard-rocka, z całą pewnością zasługująca na wielką popularność. Nie nazywał bym jednak tego albumu najwybitniejszym krążkiem zespołu. O wiele lepiej moim zdaniem wypada ich poprzedni oraz kolejny krążek, nie mniej często wracam do drugiej płyty zespołu, ponieważ nawet słabsze fragmenty albumu stoją na całkiem wysokim poziomie o jakim wielu wykonawców może tylko pomarzyć. Zastanawiałem się całkiem długo nad oceną maksymalną, jednak ze względu na kilka słabszych fragmentów muszę wystawić ocenę o oczko niższej.

9/10

Lista utworów:

  1. War pigs
  2. Paranoid
  3. Planet Caravan
  4. Iron Man
  5. Electric funeral
  6. Hand of doom
  7. Rat sałat
  8. Faires wear boots

sobota, 9 kwietnia 2022

Metallica- "Ride the lighting"

Okładka albumu "Ride the lighting" zespołu Metallica


Drugi album zespołu Metallica pokazuje jak duży progres może zrobić młody zespół w zaledwie rok po wydaniu debiutu i to na każdym polu. Instrumentaliści znacznie poprawili swoje umiejętności, lepiej wypada także wokal Jamesa Hetfielda, o wiele ciekawsze i bardziej zróżnicowane są kompozycje oraz wielkie postępy zrobił wokalista zespołu jako tekściarz. Nie są to już gówniarskie teksty, mające pokazać „patrzcie jacy jesteśmy groźni”, ale już całkiem ciekawe liryki, w przypadku akurat tej płyty, dotyczące w głównej mierze śmierci. Może i powiedzenie, że Metallica skończyła się na debiucie jest już niemal równie legendarne jak sam zespół, ale ta czwórka z Bay Arena pokazała, że oni tam dopiero się zaczęli, a potem niesamowicie się rozwinęli.

Pierwsza lampka ostrzegawcza powinna się zapalić ortodoksyjnym fanom po usłyszeniu akustycznego wstępu do otwierającego płytę "Fight fire with fire". Ale delikatne pierwsze takty utworu, to tylko zmyłka przed tym co się dzieje później, bo stylistycznie jest to utwór chyba najbliższy debiutowi i byłby na pewno bardzo mocnym punktem poprzednika. Jednak mimo, że kawałek całkiem udany, to należy do tej słabszej (co w tym przypadku wcale nie znaczy złej) części krążka.

Porównywalnie ciężko jak w otwieraczu jest w następującym po nim utworze tytułowym. Genialny riff na początku "Ride the lightning" zostaje w pamięci na długo po wyjęciu płyty z odtwarzacza i należy do najlepszych jakie kiedykolwiek powstały w ciężkiej muzyce. Kompozycja też jest jakby następcą znajdującego się na tym samym miejscu na płycie The four horseman z poprzednika, czyli rozwiniętą, składającą się z wielu motywów i melodii kompozycją nie pozbawioną ciężaru. Szczególnie tutaj słychać jak dobrze jako gitarzysta solowy rozwinął się Kirk Hammet, który nie serwuje nam już szybkich, ale pozbawionych tego „czegoś” solówek, ale potrafi swoją gitarą słuchacza porwać. Szkoda, że utwór nie jest tak popularny wśród słuchaczy jak na to zasługuje.

Słynny jest za to wybrzmiewający po nim rozpoczynający się od bicia dzwonów genialny ,"For whom the bell tools", zawierający wszystko co fan cięższego gitarowego grania może sobie wymarzyć: ciężar, nośne melodie, dobrze wyeksponowany bas, świetną współprace gitarzystów i świetną linie wokalną. Do dziś ciężko znaleźć się na koncercie grupy gdzie nie usłyszy się tego wspaniałego kawałka.

O ile gitara akustyczna na samym początku płyty mogła wśród fanów metalowej łupanki spowodować zmarszczenie brwi, to znajdujące się na czwartej pozycji "Fade to black", mogło niektórych słuchaczy przyprawić o lekki atak serca. Bo kto od Metalliki, zespołu, który wyznaczył granice rozwijającemu się nowemu podgatunkowi metalu, polegającego na szybkiej i agresywnej łupance, spodziewał się ballady? To właśnie ta kompozycja sprawiła, że wśród słuchaczy zaczął krążyć nudny już tekst gdzie się Metallica skończyła. Ja sam zespołu będę tu bronił, bo nie jest to rzewna pościelówka, tylko świetnie skomponowany utwór, zawierający świetne partie gitarowe, chwytliwą, ale nie banalną melodie i dobrze wpasowane w całość zaostrzenia. Biorąc pod uwagę długą, ostrzejszą część instrumentalną, to ta ballada przez większość czasu balladą nie jest, co czyni tezy o sprzedaniu się na tym albumie jeszcze bardziej bezpodstawne.

Poziom podobnie jak na debiucie spada w drugiej połowie płyty, lecz tym razem na dosyć krótko. Średnio wypada piąty na liście szybki ale mało porywający "Trapped under ice". Nieco lepsze wrażenie zostawia kolejny "Escape" zawierający w refrenie chyba najbardziej melodyjny wokal na albumie i kilka prób lekkiego urozmaicenia swoich partii przez perkusistę Larsa Urlicha, ale koniec końców i tak jest do jeden z dwóch najsłabszych na płycie numerów.

Znowu na wysoki i to bardzo wysoki poziom wskakujemy na przedostatnim "Creeping Death", największego, nie licząc "for whom the bell tools," koncertowego klasyka. Utwór agresją i siła nie ustępuje poprzednim numerom, a do tego posiada świetną melodie, nie tak bardzo sztampową jak w "Escape".

Tym razem zespół serwuje nam o wiele lepszy finał niż na "Kill em all". Monumentalny intrumentalny "The call of Ktulu" to hołd złożony wybitnemu amerykańskiemu pisarzowi, jednemu z pionierów literatury grozy, H.P. Lovecraftowi, którym w tamtym czasie zachwycał się basista zespołu Cliff Burton. I faktycznie początek utworu i część „ozdobników” miały potencjał, żeby kompozycja stała się świetnym podkładem muzycznym w czasie czytania opowiadań Amerykanina. Szkoda, że zespól nie poszedł tutaj w nieco innym kierunku, żeby taką ideę wprowadzić w życie, ale nie ma sensu ich za to winić, bo sam utwór jest świetny, chociaż nieco przydługi, a nie ich wina, że akurat w moim mniemaniu "the call of Ktulu" nie stanowi ilustracji do czytanej prozy. Z takiego zadania wyjść obronną ręką mógłby chyba tylko zespół łączący ciężki klimat tytułowej kompozycji z debiutu Black Sabbath i epigonów tejże kapeli, i „kosmiczne” odjazdy Hawkwind, może z dodatkiem folku spod znaku Jethro Tull.

Drugi album kalifornijskiej kapeli to znaczny krok naprzód w porównaniu do pierwszej płyty i zarazem jeden z najlepszych nagranych zarówno przez ten zespół, jak i w całej muzyce metalowej. Amerykański kwartet umieścił tu dwa kawałki, które powinien znać każdy metalowiec, jedno niedoceniane arcydzieło, świetną „pół-balladę” i instrumental, jakiego większość prezentujących taką stylistykę wykonawców nie potrafiła by nagrać, uzupełniając całość trzema co najmniej niezłymi kawałkami, które też nie przeszkadzają w odsłuchu, a w przypadku otwieracza utrzymują wysoką ocenę. Zdecydowanie mój faworyt w dyskografii zespołu.

9/10 

Lista utworów:

  1. Fight fire with fire
  2. Ride the lighting
  3. For whom the Bell tools
  4. Fade to Black
  5. Trapped under ice
  6. Escape
  7. Creeping death
  8. The call of Ktulu

Led Zeppelin- "Led Zeppelin"

 

Okładka albumu "Led Zeppelin" zespołu Led Zeppelin

Druga połowa lat sześćdziesiątych i pierwsza połowa lat siedemdziesiątych to okres największego rozkwitu muzyki rockowej. Jednym z najbardziej wpływowych, a także najlepszych albumów tego czasu był wydany w 1969 roku, niezatytułowany debiut brytyjskiej grupy Led Zeppelin. Stylistycznie to niby popularny w tamtych czasach blues-rock, ale do tej pory nikt nie grał z taką energią i ciężarem jak ten wpływowy kwartet.

Genialna produkcja zwraca na siebie uwagę już w otwierającym album energetycznym „Good times, bad Times”. Produkujący płytę, gitarzysta grupy Jimi Page, nadał brzmieniu każdego instrumentu niezwykły ciężar, szczególnie mocarnie brzmią tu perkusyjne partie Johna „Bonzo” Bonhama. Mimo świetnego początku, dalej jest już tylko lepiej.

Na drugim na liście „Babe, I’m gonna leave you” zespół udanie łączy folkowe, akustyczne fragmenty z prawdziwie hard-rockowymi zaostrzeniami. O ile w poprzednim kawałku wokalista Robert Plant spisał się nieźle, tak tutaj jego śpiew jest genialny. Niestety z utworem wiąże się pewna kontrowersja. Zespół nieświadomy autorstwa folkowej artystki Anne Bredon, podpisał go jako „tradycyjny”. Autorka o przeróbce Anglików dowiedziała się ponoć od swojego syna wiele lat później, gdy ten zapytał się matki dlaczego wykonuje utwór Led Zeppelin na koncertach.

Jeszcze większe kontrowersje zbudziło przywłaszczenie sobie autorstwa „Dazed and confuzed”, świetnego, klimatycznego utworu pełnego niesamowitych popisów każdego z instrumentalistów, a i Plant prezentuje tu świetne partie wokalne. W oryginale skomponowany przez Jake’a Holmesa utwór w wykonaniu Led Zeppelin nabiera zupełnie nowego kształtu, więc mimo nieładnego zachowania zespołu, zdecydowanie warto zaznajomić się z tą wersją.

Między dwoma „kontrowersyjnymi” utworami znajduje się kolejna przeróbka, tym razem grane przez Williego Dixona „You shock me”, znane też w wykonaniu m.in. Jeff Beck group z wydanego rok wcześniej „Truth”. Tym razem panowie serwują nam kawał świetnego, ciężkiego bluesa, po raz kolejny zachwycającego genialnymi partiami każdego z muzyków.

Miłymi urozmaiceniami są znajdujące się kolejno na pozycji nr 5 i 6 „Your time is gonna come” i „Black Mountain side”. Pierwszy z nich opiera się przede wszystkim na klawiszowych partiach nagranych przez basistę Johna Paula Jonesa. Drugi natomiast, to płynnie przechodzący z poprzedniego utworu, genialny popis gitarowy Page’a, wspieranego przez hinduskiego muzyka Visama Jasani.

Po tych dwóch utworach następuje najszybszy, najbardziej energiczny „Communication Breakdown” opartego na bardzo dobrym riffie oraz udanej grze sekcji rytmicznej. Jest to swego rodzaju zapowiedź zespołów pokroju Thin Lizzy, a w dalszej perspektywie nurtu NWOBHM.

Ostatnie dwa utwory to kolejne przeróbki cudzych utworów. „I can’t quit you baby” to jeszcze jeden cover słynnego Williego Dixona, po raz kolejny nagrany ze znacznie większym ciężarem. Finałowy „How Many more Times” natomiast to jakby połączenie utworu „the Hunter” Alberta Kinga oraz „How many more Times” kolejnego słynnego bluesmana, Howlin’ Wolfa. Szczególnie finał albumu zachwycił mnie kolejnymi popisami muzyków. Warto też dodać, że Jimi Page, podobnie jak w „Dazed and confused” gra na gitarze…smyczkiem.

Mimo wszystkich, pozostawiających niesmak, kontrowersji dotyczących autorstwa niektórych kompozycji, pierwsza płyta Led Zeppelin, to jeden z moich ulubionych krążków jakie kiedykolwiek słyszałem. Po ponad 50-ciu latach, album wciąż brzmi świeżo, a do dzisiaj nagrano niewiele płyt brzmiących tak wyśmienicie, a przy tym zawierających tak wiele równego i genialnego materiału.

10/10

Lista utworów:

  1. Good times bad times
  2. Babe, I'm gonna leave you
  3. You shock me
  4. Dazed and confused
  5. Your time is gonna come
  6. Black mountain side
  7. Communication Breakdown
  8. I can't quit you babe
  9. How many more times

piątek, 8 kwietnia 2022

Black Sabbath- "Black Sabbath"

Okładka albumu "Black Sabbath" zespołu Black Sabbath

Wydany 13 lutego 1970 roku debiut Black Sabbath to jedna z najbardziej kultowych i wpływowych płyt w historii fonografii.  Uważane za wyjątkowo ciężkie do tego czasu Cream, Jimi Hendrix Experience i przede wszystkim Led Zeppelin, nie grali z aż takim ciężarem jak brytyjski kwartet na swoim debiutanckim krążku, uważanym (mocno na wyrost) za pierwszy album metalowy w historii. Takie brzmienie zespołu jest też dziełem bardzo nieszczęśliwego wypadku. Wypadek w pracy gitarzysty Tony’ego Iommi, który stracił w nim opuszki palców, zmusił go do skontruowania specjalnych nakładek na palce oraz do obniżenia stroju gitary aby nie odczuwać bólu w czasie gry. Ale i bez tego jego styl polegający na genialnych riffach z pewnością byłby rozpoznawalny; a i reszta muzyków mu nie ustępuje. Zarówno utalentowany basista jak i perkusista Bill Ward posiadający bluesowo-jazzowe korzenie, nadają muzyce wyrazistości. Ciężko pominąć także jeden z najbardziej charakterystycznych wokali w historii, należącego do Ozzy’ego Osborne’a, pozbawionego wybitnych umiejętności ale idealnie pasującego do tej muzyki.

Faktycznie otwierający całość niezwykle mroczny utwór tytułowy zaczynający się od odgłosów burzy i bijących dzwonów i oparty na powolnym ale niezwykle ciężko brzmiącym riffie oraz emocjonalnym śpiewie Osborne’a, robi ogromne wrażenie nawet dzisiaj. Ponad 50 lat po wydaniu nagrania! Genialną robotę, zarówno w tym nagraniu jak i na całym albumie zrobił producent Rodger Bain, który świetnie wyważył proporcje między instrumentami i dzięki temu na całym albumie świetnie słyszalne są bardzo dobre partie basisty Geezera Butlera, który nie ogranicza się do prostych podkładów ale niejednokrotnie gra na albumie „pierwsze skrzypce”. Sam utwór zresztą powodował największe kontrowersje wśród ówczesnej ludności, ze względu, zarówno na niezwykle ponury, ciężki klimat, jak i, przede wszystkim, tekst uważany za satanistyczny. Co jest kompletną bzdurą, bo przecież w pewnym momencie podmiot liryczny prosi Boga aby ocalił go przed tajemniczą postacią w czerni.

Na pozostałej części albumu może nie jest już tak mrocznie i ciężko, ale dalej poziom jest niezwykle wysoki. Jak np. na kolejnym na płycie bluesowym „the Wizard” urozmaiconym partiami na harmonijce na której zagrał Ozzy oraz zawierającym genialne zagrywki perkusisty.

Także blues-rockowo brzmi „Behind the wall sleep”, może nie tak charakterystyczny jak dwa poprzednie utwory ale trzymający ten niezwykle wysoki poziom narzucony płycie już na pierwszych nagraniach.

Nic dziwnego, że poprzedni numer zostaje nieco w cieniu, bo nie tylko występuje po dwóch tak rozpoznawalnych i doskonałych kompozycjach, ale także zaraz po nim słyszymy jeden z najsłynniejszych klasyków zespołu i hard rocka w ogóle. „N.I.B” rozpoczyna się słynnym basowym intro Butlera, a zaraz po nim wchodzi riff równie kultowy jak z rozpoczynającego całość „Black Sabbath”. Po raz kolejny Iommi pokazuje także, że nie jest tylko mistrzem riffów ale i solówkami potrafi zachwycić. Jest to zarazem jedno z najbardziej chwytliwych i przebojowych nagrań w całej dyskografii zespołu.

Jeszcze bardziej przebojowy, chociaż nie tak genialny jest cover grupy Crow, „Evil Woman”. Przeróbka bardzo dobra i mająca największe szansę na stanie się radiowym przebojem, ale mimo to nie odniosła zbyt wielkiego sukcesu.

Jako kolejne słyszymy „Sleeping Village” początkowo mający potencjał na nagranie klimatem dorównujący otwieraczowi, szybko niestety zespół niejako marnuje szanse na kolejny kultowy numer w ostrzejszej części instrumentalnej. Nie ma tragedii, dalej przyjemnie się tego słucha, ale mam niedosyt.

Na oryginalnym wydaniu, jako finał słyszymy najbardziej rozbudowany, zawierający świetne popisy instrumentalistów, 10-ciominutowy „Warning”. Utwór niestety nie jest zbyt znany wśród przeciętnych fanów rocka zasłuchanych zwykle w kilku(nastu) utworach parunastu, najbardziej popularnych wykonawców, ale niechcącymi zapoznać się z twórczością mniej znanych, ale ciekawych artystów. A szkoda, bo to tutaj Iommi szczególnie pokazuje na co go stać. Genialny finał genialnego albumu.

Warto wspomnieć też o obecnym na niektórych wydaniach „Wicked world”, raz zastępującego „evil woman”, a raz występujący jako ostatnia, ósma kompozycja. Podobnie jak „zła kobieta”, którą kawałek zastępuje na niektórych wydaniach, jest chwytliwym numerem ale nie tak dobrym. Całkiem fajny jest jednak otwierający riff.

Kiedy słuchamy tego doskonałego debiutu, ciężko sobie wyobrazić, że został on nagrany w zaledwie jedną dobę przez chłopaków, którzy niewiele wcześniej kończyli 20 lat. Ciężko też sobie wyobrazić dalszy rozwój rocka oraz powstanie metalu gdyby nie ten niesamowity album.

10/10

Lista utworów:

  1. Black Sabbath
  2. the Wizard
  3. Behinf the Wall Sleep
  4. N.I.B.
  5. Evil Woman
  6. Sleeping Village
  7. Warning
  • Wicked world

the Doors- "the Doors"

 

Okładka albumu "The Doors" zespołu The Doors

The Doors to jeden z najbardziej znanych zespołów najciekawszego dla rozwoju rocka okresu stanowiącego drugą połowę lat 60. I pierwszą lat 70. Pod koniec szóstej dekady XX wieku, panowie z Kalifornii sławą wcale nie ustępowali zespołom tzw. „brytyjskiej inwazji” (np. the Beatles, the Rolling Stones, the Who czy Animals). W przypadku tych muzyków ich popularność bynajmniej nie jest nieuzasadniona. Zespół tworzył świetne, chwytliwe kawałki zawierające ciekawe, typowe dla rocka psychodelicznego rozwiązania, oraz dysponował utalentowanymi instrumentalistami oraz wokalistą o charakterystycznym niskim głosie i niesamowitej charyzmie.

Debiut przyniósł grupie dwie kultowe kompozycje. Co ciekawe, są to dwa najdłuższe na albumie nagrania, co zdarza się raczej rzadko. Pierwszym z wielkich przebojów jest niezwykle melodyjny „Light my fire” posiadający genialne popisy Raya Manzarka na klawiszach oraz Robbiego Kriegera na gitarze. W przypadku tego drugiego, szkoda, że nie ma on więcej szans na pokazanie pełni swojego talentu, bo jego solówka nagrana jest tu z niezwykłym feelingiem. Drugim z najbardziej znanych fragmentów płyty jest ponad 11minutowy finał albumu ”the End”, który swoją sławę zawdzięcza raczej kontrowersyjnemu tekstowi, niż muzyce, mimo że ta jest prawdziwym, hipnotyzującym arcydziełem o orientalnym klimacie.

Reszta albumu także stoi na bardzo wysokim poziomie. Zachwyca energiczny otwieracz „Break on Through(to the other Side)” z ekspresyjną partią wokalną Jima Morrisona. Nie ustępuje mu nieco mniej dynamiczny „Soul kitchen”, spokojna ballada „the Crystal Ship” czy „Twentieth Century Fox” przy którym nie da się powstrzymać głowy od kołysania nią do rytmu czy dupania nóżką.

Słabo wypada następująca po nich kabaretowa pioseneczka „Alabama song (Whiskey Bar)”, do której mimo wielu prób nie potrafię się przekonać. Nie zachwyca mnie także „End of the night” może i nastrojowa, ale dla mnie ten kawałek mógłby być na albumie nieobecny.

Dobrze słucha się natomiast pozostałych ”I looked at you”, zagranego z dużą energią „Take it as It Comes” czy bluesowego kawałka wykonywanego przez Howlin’ Wolfa „Back door man”. Nie są to może utwory takiego kalibru jak cztery pierwsze kawałki, nie mówiąc już o „the End” i „Light my fire”, ale to wciąż kawał solidnego rockowego grania.

Nazwany tak samo jak zespół debiut the Doors to jeden z najbardziej znanych albumów końcówki lat 60. oraz całego rocka psychodelicznego, cieszący się kultem jak najbardziej zasłużonym, mimo, kilku wad. Nie są to jednak wady na tyle duże ani nie ma ich tak dużo, żeby mocno zakłócać odbiór albumu. Krążek, który musi znać każdy miłośnik starego klasycznego rocka.

9/10

Lista utworów:

  1. Break on Through(to the other Side)
  2. Soul Kitchen
  3. the Crystal Ship
  4. Twetieth Century Fox
  5. Alabama song (Whiskey Bar)
  6. Light my fire
  7. Back Door Man
  8. I Looked at You
  9. End of the Night
  10. Take It as It Comes
  11. the End

Kult- "Kult"

 

Okładka albumu "Kult" zespołu Kult

Zespół Kult to jeden z najbardziej znanych polskich zespołów rockowych i zdecydowanie jeden z tych, którzy na tę popularność zasługują. Długie, ponad dwugodzinne występy na scenie, oryginalne, (zazwyczaj) ciekawe i często kontrowersyjne teksty utworów pisane przez lidera, Kazika Staszewskiego; ale przede wszystkim ambicje i pomysł na siebie, sprawiają, że ciężko przejść obok tego kolektywu obojętnie. Nazwany tak samo jak zespół debiut warszawskiego bandu to dopiero zapowiedź tego na co tych panów stać, ale już tutaj słychać w jakim kierunku ich muzyka będzie zmierzać. Mimo, że stylistyka post-punkowa mogła się wydawać nieco podstarzała pod koniec lat 80., to zespół nadał jej nowe życie wprowadzając do swoich kompozycji elementy jazzu, funku czy w niektórych przypadkach nawet wpływy orientalne.

Album rozpoczyna się jednym z koncertowych klasyków zespołu. "Wspaniała nowina" oparta jest przede wszystkim na chwytliwych partiach dęciaków, a sam utwór nieźle "buja" za sprawą funkowej sekcji rytmicznej. Nieźle wypada także wokal Kazika pozbawionego w prawdzie wybitnej techniki, ale posiadającego charakterystyczną i całkiem ciekawą barwę głosu. Cały album zresztą pod względem linii wokalnych jest dosyć zróżnicowany.

Następujący po bardzo udanym, energicznym otwarciu "Zabierz mu wszystko", to z kolei przyjemny ale raczej nie zapadający szczególnie w pamięci wypełniacz. Nie jest to też utwór chętnie wykonywany na koncertach.

Zaraz po nim słyszymy prawdziwy klasyk, najbardziej znaną z debiutu "Krew Boga", charakteryzującą się typowo post-punkową partią gitary oraz podwójną linią wokalną. Ciężko wyobrazić też sobie jakikolwiek występ tego kultowego zespołu bez tego kawałka.

Nagraniem w zupełnie innym stylu, ale jakościowo niewiele, albo i wcale, poprzedniemu na liście utworowi, nie ustępują "Mędracy", powolny, posiadający świetny klimat utwór, to zdecydowanie jeden z mocniejszych fragmentów krążka, nie cieszący się niestety takim uwielbieniem publiczności jak nagranie nr 1 i 3 na płycie.

Raczej niedocenianym, a moim zdaniem jeszcze lepszym utworem od poprzednika jest "Religia wielkiego Babilonu". Także utwór powolny, znowu posiadający wciągający klimat, lecz tym razem osiągnięty innymi środkami: zdradzającymi zainteresowanie członków zespołu muzyką ze wschodu, dęciakami oraz partiami na klawiszach oraz interesującą linią wokalną lidera. Ośmielę się nawet powiedzieć, że to jedna z najciekawszych partii wokalnych Staszewskiego w całej jego karierze.

Po trzech perełkach poziom niestety spada, za sprawą nieciekawego "Posłuchaj to do Ciebie" i kojarzącego się z kawiarnianym jazzem, lekko nudnawym "1932-Berlin", choć ten drugi nie jest też takim złym utworem dla ludzi lubującymi się w takiej, może klimatycznej, ale raczej mało zróżnicowanej muzyce.

Potem zespół serwuje nam przejażdżkę na rollercosterze, bo poziom na przemian wnosi się do góry i mocno opada. I tak po ciekawym i energicznym "Konsumencie" następuje słabe "Odnawianie restauracji", żeby za chwile zachwycić nas świetną, typowo post-punkową "Udaną transakcją". Niezły jest też finał albumu, jeden z dwóch utworów zespołu napisanych dla przyszłej żony wokalisty, "O Ani", posiadający ciekawie wyeksponowany bas oraz kolejne wciągające partie dęciaków.

Debiut legendarnego polskiego zespołu nie jest pozbawiony wad, ale słychać, że już tutaj styl zespołu mocno okrzepł, że nie jest to szukanie pomysłu na siebie i próbujący łapać się każdego możliwego rodzaju muzyki skład. Jest to dzieło spójne, mimo, że utwory są od siebie bardzo mocno zróżnicowane oraz, co wyjątkowo rzadkie na polskiej scenie muzycznej, oryginalne nawet w porównaniu z zachodem. A mogło być jeszcze lepiej, gdyby zamiast skrytykowanych przeze mnie utworów, na płycie znalazły się utwory, które nie przeszły w tamtym czasie cenzury, jak "Polska", albo pominięte z jakiegoś powodu "Do Ani", czyli drugi, bardziej znany utwór dotyczący ukochanej lidera. Nie były to zresztą jedyne pominięte utwory. Na debiucie nie usłyszymy także "Babilonu", "Taniec wielki", "Pilotów" czy "Piosenki młodych wioślarzy". Każdy z tych utworów pojawi się na późniejszej edycji kolejnego albumu grupy.

7/10

Lista utworów:

  1. Wspaniała nowina
  2. Zabierz mu wszystko
  3. Krew Boga
  4. Mędracy
  5. Religia wielkiego Babilonu
  6. Posłuchaj to do Ciebie
  7. 1932-Berlin
  8. Konsument
  9. Odnawianie restauracji
  10. Udana transakcja
  11. O Ani