środa, 30 listopada 2022

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - "I'm Your Mind Fuzz"

Okładka albumu "I'm Your Mind Fuzz" zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard

Przy okazji ostatniej recenzji King Gizzard and the Lizard Wizard pisałem, że Australijczycy za mocno skupiają się na ilości wydawanych albumów, zamiast lepiej selekcjonować materiał i na przykład zamiast dwóch albumów, wydać jeden. W przypadku piątego albumu grupy także nie udało się nagrać równego przez całą długość materiału na wysokim poziomie.

Muzycy nie do końca poradzili sobie z początkiem albumu gdy postawili na serię czterech nawiązujących do siebie muzycznie (a w przypadku trzech - także tytułowo) psychodelicznych numerów, które osobno wypadają całkiem nieźle, a w przypadku dwóch pierwszych utworów na płycie - nawet bardzo dobrze dzięki połączeniu orientalizmów z jakby bardziej kosmicznymi dźwiękami. Tyle, że to za dużo bardzo podobnej muzyki narazz przez co trzeci już nie porywa, a czwarty zaczyna denerwować.

Jakaś odmiana przychodzi wraz ze spokojniejszym "Empty", a znowu mocno ciekawie robi się za sprawą "Hot Water". Potem jednak poziom spada za sprawą niezbyt pasującego siedmiominutowego "Am I in Heaven" z początkiem jakby w stylu ... country. Jednak poza tym utworem, tylko w "Satan speeds up" ponownie jest słabiej. "Slow Jam" i przede wszystkim "Her & I (Slow Jam II)" to już udane kompozycje. Ten drugi posiada hipnotyzujące partie instrumentalne oraz wprowadzający w trans wokal. Wbrew tytułowi jednak nie jest zbyt wolny i nie do końca ma jamową strukturę.

Mimo, że to już piąty album grupy, ta wciąż nie pokazała pełni swoich możliwości. Czuć, że muzycy mają pomysły, ale jeszcze nie do końca udanie wprowadzają je w życie, bądź też nie zawsze są one trafne. To już kolejna solidna pozycja w katalogu zespołu, którą można sprawdzić, ale w zasadzie poza słuchaczami ciekawymi całej twórczości Australijczyków, bądź naprawdę wielkimi fanami rocka psychodelicznego, wątpię żeby album ten zrobił na kimś większe wrażenie. Najbardziej polecam zapoznać się z dwoma pierwszymi, szóstym i ostatnim utworem na płycie. Te cztery kawałki już mogą się spodobać niejednemu słuchaczowi.

6/10

Lista utworów:

  1. I'm in Your Mind
  2. I'm not in Your Mind
  3. Cellophane
  4. I'm in Your Mind Fuzz
  5. Empty
  6. Hot Water
  7. Am I in Heaven
  8. Slow Jam
  9. Satan speeds up
  10. Her & I (Slow Jam II)

wtorek, 29 listopada 2022

Recenzja: Matt Eliott - "Falling Songs"

Okładka albumu "Falling Songs" Matta Eliotta

Trzeci album Matta Eliotta nie przynosi takiej rewolucji w twórczości muzyka jak "Drinkng Songs". Można powiedzieć, że jest to wręcz powtórka z rozrywki. Nie jest to może autoplagiat, ale wiele cech drugi album oraz "The Falling Songs" mają wspólnych. W obydwu przypadkach utwory bronią się osobno, ale jako całość jest nieco za monotonnie, obydwa albumy posiadają ponury, depresyjny wręcz klimat i w obydwu przypadkach głos Elliota potrafi wyciszyć słuchacza i wprowadzić w trans.

Sporą część tekstu z recenzji poprzedniego krążka artysty mógłbym w zasadzie powtórzyć tutaj. "Our Weight in Oil", "The Seanse", "Lone Gunman Required", "Good Pawn" czy "Gone" mogłyby być zamienione z przypadkowymi utworami z "Drinking songs" i nie odczułoby się większej różnicy. Odrobinę zróżnicowania przynoszą utwór tytułowy, który nieźle brzmi mimo staroświeckiej aranżacji, nieco żywszy w partiach gitarowych "Broken Bones", "Desemparado" z partią skrzypiec i jakby mniej ponury instrumental "The Ghost of Maria Callas".

Najmniej ciekawie z całości prezentuje się "Compassion Fatique". Chyba najciekawiej z całego albumu -tak jak na poprzedniku - prezentuje się finał. "Planting Seeds" jednak bardzo daleko tu do "The Maid We Messed", a jedyną cechą na plus jest znacznie krótszy czas trwania. "Planting Seeds" przez jakiś czas jest kolejnym melancholijnym utworem, ale z czasem w tle pojawia się coraz bardziej intensywna perkusja, która urozmaica całość utworu, jak i albumu.

Kiedy ktoś słuchał "Drinkng Songs" to nie będąc większym fanem takiej stylistyki, może pominąć trzeci album Matta Eliotta. Fakt, jest to album miły do słuchania, ale po jakimś czasie mocno męczy swoją jednostajnością. Jeśli ktoś nie słuchał żadnego z tych dwóch albumów, to lepszym wyborem będzie krążek numer dwa, który ma o wiele ciekawszy finał.

6/10

Lista utworów:

  1. Our Weight in Oil
  2. The Seanse
  3. The Falling Songs
  4. Broken Bones
  5. Desemparado
  6. Lone Gunman Required
  7. Good Pawn
  8. Compassion Fatique
  9. The Ghost of Maria Callas
  10. Gone
  11. Planting Seeds

poniedziałek, 28 listopada 2022

Recenzja: Alice in Chains - "Sap"

Sap


W twórczości każdego zespołu oczywiście najważniejsze są pełnoprawne albumy, zarówno studyjne, jak i koncertowe. Jednak są wykonawcy, w przypadku których warto zapoznać się także z różnorakimi kompilacjami, które dostarczają niewydany wcześniej materiał czy EP-kami. Jeśli chodzi o te drugie, to na pewno są interesującą częścią dyskografii jednego ze członków "Wielkiej czwórki Seattle", a konkretnie chodzi o Alice in Chains.
Takie "uzupełnienie" dyskografii tej właśnie grupy jest dodatkowo o tyle interesujące, że muzycy prezentują na nich zupełnie inną muzykę niż na zwykłych krążkach. Tak jak "Facelift" prezentowało muzykę zbliżoną momentami do Black Sabbath, tyle że brzmiącą czasami jeszcze ciężej, tak "Sap" to dzieło w głównej mierze akustyczne. Co prawda pojawia się tu gitara elektryczna, bo w melodyjnym "Brother" z wokalnym udziałem Ann Wilson słychać solo zagrane właśnie na elektryku, a w "Got Me Wrong" instrument ten pełni już znacznie większą rolę. Jest to zresztą najmniej przekonywujący mnie fragment EP-ki (nie licząc bonusowego "Love Song", które warto przemilczeć") i zarazem jedyny, w którym Staleya nie wspierają wokalnie inni muzycy. Wspomniana już Ann Wilson występuje również w bardzo ładnym "Am I Inside", a, w także klimatycznym, "Right Turn" możemy usłyszeć głosy Marka Arma i Chrissa Cornella. 

"Sap" to na pewno będzie ciekawy dodatek dla fanów zespołu czy nawet fanów bardziej akustycznego grania niekoniecznie przekonanych do zwykłych albumów zespołu. Całość trwa zaledwie kilkanaście minut, q kompozycje są całkiem udane. Daleko tu do ideału, ale żaden utwór (nawet "Got Me Wrong") nie spada poniżej dobrego poziomu.

7/10

Lista utworów:
  1. Brother
  2. Got Me Wrong
  3. Right Turn
  4. Am I Inside 

niedziela, 27 listopada 2022

Recenzja: King Crimson - "Discipline"

Okładka albumu "Discipline" zespołu King Crimson

Dość nieoczekiwany musiał być rozpad King Crimson po wydaniu "Red". Grupa cieszyła się  wtedy ogromną popularnością, na jej koncerty przychodziły tłumy, a albumy rozchodziły się w niemałych nakładach. Tymczasem gitarzysta i lider zespołu, Robert Fripp przestraszył się, że w związku z rosnącą popularnością King Crimson, jego projekt zacznie być ograniczany przez wytwórnię. Fripp po rozpadzie swojego zespołu jednak zdecydowanie się nie nudził. Gitarzysta rozpoczął karierę solową, sporo pracował wraz z Brianem Eno czy wspomagał takich artystów jak David Bowie czy zespół Talking Heads. Nadszedł jednak moment, gdy lider nieistniejącego już wówczas zespołu wznowił współpracę z Billem Brufordem i wraz z Adrianem Belew oraz Tonym Levinem założyli zespół Discipline. 

Trochę kontrowersyjnie jednak muzycy zdecydowali się na zmianę szyldu na ten już bardzo dobrze znany, czyli King Crimson. A czemu kontrowersyjnie, skoro połowa składu tworzyła już ten zespół? Czysto muzycznie to już zdecydowanie nie ten baśniowy klimat z elementami jazzu jak w pierwszym okresie działalności grupy. Fripp nigdy nie miał skrupułów, żeby z albumu na album oprócz składu zmienić też stylistykę, w jakiej jego grupa ma tworzyć, jednak do tamtej pory kolejne grupy progowej legendy miały ze sobą jakieś punkty styczne. Tymczasem nazwany od pierwotnej nazwy nowego projektu "Discipline" to już ogromną rewolucja w muzyce grupy. Trzeba też pamiętać, że Robert Fripp nie pozostawał obojętny na to co aktualnie dzieje się w muzyce, a od 1974 roku do 1981 zmieniło się sporo. Po punkowej rewolucji rock progresywny grany przez "wielką szóstkę" nie był już tak rozchytywany, za to gdy w mainstreamie królował pop i pudel metal, to gdzieś obok niemałą popularność zdobywały niektóre zespoły post punkowe, jak choćby wspomniany Talking Heads. I to właśnie do post punku można zaliczyć pierwsze dzieło odrodzonego King Crimson.

Wyobrażam sobie jaki szok musieli przeżyć fani starego wcielenia King Crimson po uruchomieniu gramofonu z nowym krążkiem grupy. "Elephant Talk" to typowo post punkowy numer z nowofalową gitarą i gęstą, momentami nieprzewidywalną grą Bruforda oraz nietypowym - dla ogółu muzyki ale już nie tak zaskakującym jeśli chodzi o post punk - wokalem Adriana Belew. Do tego kompozycja ta niesamowicie wpada ucho i "buja" swoim funkowym zacięciem. "Frame by Frame" może już tak nie buja, ale wciąż wpada w ucho, a wokal w tym utworze może kojarzyć się z ... Laynem Staleyem i Chrissem Cornellem, którzy zaczną tworzyć dopiero kilka lat później.

Uspokojenie nadchodzi wraz z "Matte Kudasai". Jest to jeden z najładniejszych momentów albumu, tak samo jak hipnotyzujący utwór instrumentalny "The Sheltering Sky". "Indiscipline", "Thela Hun Ginjeet" z podwójną linią wokalną a także nabierający z czasem coraz większej intensywności utwór tytułowy są już bliższe dwóm pierwszym kompozycjom, jednak - jak to u King Crimson - ciężko je ze sobą pomylić i każdy jest ciekawy i udany. 

"Discipline" na pewno bardzo mocno odstaje stylistycznie od każdego z poprzednich wydawnictw grupy, jednak fani zespołu powinni być przyzwyczajeni do zmian stylistyki z albumu na album, toteż z pewnością przemówi do nich, że Fripp i spółka postanowili się rozwijać zamiast powtarzać, to co nagrali już wcześniej.

10/10

Lista utworów:

  1. Elephant Talk
  2. Frame by Frame
  3. Matte Kudasai
  4. Indiscipline
  5. Thela Hun Ginjeet
  6. The Sheltering Sky
  7. Discipline

sobota, 26 listopada 2022

Recenzja: Björk - "Fossora"

Okładka albumu "Fossora" Björk

Bardzo dużo wskazuje na to, że bieżący rok nie będzie wiele odstawał od poprzedniego pod względem ciekawych muzycznych premier. Sam jeszcze nie zapoznałem się ze sporą częścią tego co z góry wydało mi się ciekawą pozycją, jednak wiele płyt, które zdążyłem przesłuchać, stoi na wysokim poziomie. Jednym z takich albumów jest najnowsza propozycja Björk.

Islandka już od dłuższego czasu konsekwentnie skupia się na swoich artystycznych ambicjach kosztem popularności jaką przyniosły jej pierwsze albumy. Dla wielu słuchaczy może wydawać się, że Björk od kilkunastu lat "zamula". A jednak ona po prostu świetnie buduje czarujący, melancholijny klimat, praktycznie z albumu na album zmieniając środki za których pomocą śpiewaczka go osiąga.

Oczywiście na prawie każdym albumie znalazła się kompozycja, która faktycznie mnie nudziła, ale na albumie nazwanym "Fossora" takiego nie  słyszę. Do fanów dwóch pierwszych płyt Björk najbardziej prawdopodobnie przemówi "Atopos". Utwór ten posiada całkiem zgrabną, przebojową melodię, jednak sama kompozycja jest dość eksperymentalna i opiera się na lekko jazzowym podkładzie instrumentów dętych na tle elektroniki. 

Reszta utworów to już kawałki znacznie bardziej klimatyczne. Raz posiadają dużo czarującego klimatu jak baśniowe "Allow", ciekawsze "Fungal Time" czy "Her Mother's House". Raz są wręcz mroczne i wywołujące ciarki - "Victimhood" i "Trölla-Gabba". A innym razem wyraźnie czuć bardziej zimowy klimat w "Ancestress", w którym połączenie smyczków i dzwonków na pewno będzie pasować do tego co już powoli zaczyna się dziać za naszymi oknami.

Świetnej atmosfery nie można odmówić też stonowanemu "Ovule", "Sorrowful Soil" z udziałem chóru i "Freefall". Praktycznie każdy z wymienionych kawałków jest od siebie różny, a mimo to album zachowuje spójność. I spójności tej nie zaburza także będąca bardziej miniaturą niż "zwykłym" utworem, hipnotyzująca "Mycelia" czy genialny utwór tytułowy, w którym po pierwszej, bardziej jazzowej części słychać bardziej agresywną elektronikę.

"Fossora" jest kolejną udaną propozycją Björk i myślę, że nie ostatnią. Zwykle trzeba czekać kilka lat na kolejne wydawnictwa Islandki i zapewne na kolejny album jeszcze poczekamy, ale biorąc pod uwagę solidny poziom kolejnych krążków, jestem spokojny o wartość kolejnej propozycji.

8/10

Lista utworów:

  1. Atopos
  2. Ovule
  3. Mycelia
  4. Sorrowful Soil
  5. Ancestress
  6. Victimhood
  7. Allow
  8. Fungal Time
  9. Trölla-Gabba
  10. Freefall
  11. Fossora
  12. Her Mother's House 

czwartek, 24 listopada 2022

Recenzja: The Birthday Party - "Junkyard"

Okładka albumu "Junkyard" zespołu The Birthday Party

Na swoim kolejnym dziele, muzycy The Birthday Party kontynuują obrany na "Prayers on Fire" bardziej hałaśliwy kierunek. W porównaniu do poprzednika jednak jeszcze mocniej swoją obecność zdaje się zaznaczać sekcja rytmiczna, którą tworzy Tracy Pew oraz Phill Calvert. Po raz kolejny jednak najbardziej rozpoznawalnym elementem jest wokal Nicka Cave'a, który ponownie śpiewa na różne dziwne sposoby.

Wszystkie te elementy słuchać w "Blast Off", w którym Cave śpiewa w agresywny, "szczekający" sposób. Sama kompozycja jednak nie powala i jest średnia. Znacznie lepiej wypada chłodny "She's Hit" z płaczliwym wokalem, bardziej energiczny "Dead Joe" z genialnym basem czy jeden z najbardziej zapamiętywalnych na albumie "The Dim Locator". Ten ostatni ma jedną z najbardziej wpadających w ucho melodii, a jednak przez kolejną nietypową linie wokalną i hałaśliwą gitarę, daleko mu do typowego, radiowego rockowego kawałka.

Po serii tych udanych utworów słyszymy już dwa zupełnie przeciwne sobie kompozycje. "Hamlet (Pow Pow Pow)" to jedna z najbardziej porąbanych kompozycji w katalogu zespołu. Cave brzmi tu jak człowiek chory psychicznie, a mrocznie jest też w warstwie instrumentalnej. Za to następujący po nim "Several Sins" posiada chyba najnormalniejszą partię wokalną lidera. Za to po tym już jakby normalniejszym utworze słyszymy znacznie bardziej chaotyczny "Big Jezus Trash Can". Jest to jednak pozycja mało porywająca, ale dobrze wypada kakofoniczna końcówka.

Do mniej wyróżniających się kawałków należy też "Kewbie Doll" oraz "6" Gold Blade", a nieco lepiej wypada "Kiss Me Black". Nic nowego nie wnosi też druga wersja "Dead Joe" różniącą się od pierwszej przede wszystkim brzmieniem. Utwór tytułowy za to mimo powtarzalności wciąga na całą długość kawałka. Niedosyt za to pozostawia finał albumu w postaci "Relase The Beats", który jest tylko średni, a z taką genialną grą Pew i Calverta można było wydobyć z tego utworu więcej.

"Junkyard" nie serwuje nam rewolucji w muzyce, ani nawet w twórczości zespołu, bo to przede wszystkim kontynuacja drogi obranej już wcześniej. Mimo to album cieszy się sporym uznaniem. No i faktycznie nie jest to kopia poprzednika, bo nie ma tu oczywistych nawiązań, a samą muzykę słucha się całkiem dobrze. Jest to jednak ostatnio album zespołu. Później dwaj najbardziej rozpoznawalni członkowie grupy czyli wokalista Nick Cave oraz gitarzysta Mick Harvey założyli zespół Nick Cave and The Bad Seeds, który odniósł już znacznie większe sukcesy.

7/10

Lista utworów:

  1. Blast Off
  2. She's Hit
  3. Dead Joe
  4. The Dim Locator
  5. Hamlet (Pow Pow Pow)
  6. Several Sins
  7. Big Jezus Trash Can
  8. Kiss Me Black
  9. 6"Gold Blade
  10. Kewbie Doll
  11. Junkyard
  12. Dead Joe -2nd version
  13. Relase The Beats

środa, 23 listopada 2022

Recenzja: Iron Maiden - "The X Factor"

Okładka albumu "The X Factor" zespołu Iron Maiden

Dziesiąty studyjny album Iron Maiden to jedna z najbardziej kontrowersyjnych oraz wywołujących najbardziej skrajne emocje płyt zespołu. Po opuszczeniu grupy przez uwielbianego przez fanów Bruce'a Dickinsona, reszta członków musiała znaleźć kogoś na jego miejsce. Wybór padł na nieznanego Blaze'a Bayleya. I wybór ten był bardzo kontrowersyjny, bo ten dysponował zupełnie innym głosem niż Dickinson i nie mógł za bardzo poradzić sobie z częścią nagranych z poprzednim wokalistą utworów. Zupełnie inna jest też sama muzyka. Daleko jej do czegokolwiek co Iron Maiden nagrało do tamtej pory, a mrok i depresja głównego kompozytora, Steve'a Harrisa, wylewa się z albumu na każdym kroku.

Pierwsze dźwięki "Sign Of The Cross" sugerują, że będzie to płyta zupełnie inna niż do tej pory. Bo kto spodziewał się, że Iron Maiden otworzy album kilkunastominutową kompozycją i to w dodatku rozpoczynającą się niepokojącym, jakby obrzędowym wstępem? Dopiero po minucie pojawiają się pierwsze dźwięki instrumentów, a następnie wokal Bayleya, który w pierwszych sekundach brzmi całkiem udanie. Dopiero gdy muzycy przyspieszają, na wierzch wychodzą braki w technice nowego wokalisty, ale nie jest też tak tragicznie jak często się sugeruje. A co do samej kompozycji to ta jest bardzo udana mimo bardzo długiego czasu trwania. Jak zwykle świetnie wypada tutaj bas Harrisa, a chemia między Murrayem, a Geersem wyraźnie się zwiększyła.

Następnie muzycy serwują nam dwa najszybsze i najbardziej "Maidenowe" utwory. W obydwu kompozycjach czuć jednak obecny na całym albumie mrok i chłód. Zarówno "Lord Of The Flies" jak i "Man on the Edge" mają całkiem udane melodię, jednak brzmienie szkodzi szczególnie temu drugiemu. Za to w pierwszym nieźle wypada Bayley. 

Później jednak ponownie dostajemy serię bardziej klimatycznych i ponurych kawałków. W "Fortunes of War" słyszymy udane solówki gitarowe, które tutaj pasują znacznie bardziej niż w epickim otwieraczu, a takie "Look for the Truth" to jedna z najlepszych kompozycji na albumie. Początkowo ponury i powolny, z czasem nabiera mocy i chwytliwości serwując nam jedną z najbardziej zapamiętywalnych melodii na całym albumie. Udanie wypada także "The Aftermath" z ponownie nawet udaną partią wokalną i solami gitarzystów, za to wyraźnie słabiej wypada najgorszy na albumie, radosny "Judgement of Heaven" oraz "Blood on the World's Hands" z banalnym refrenem. Do słabszych należy też finałowy, mniej ponury "The Unbeliever", w którym mnogość motywów mocno zaburza spójność. Za to "2 AM" z emocjonującymi solówkami i szczególnie "The Edge of Darkness" to już kompozycje zdecydowanie bardziej udane.

"The X Factor" na pewno nie jest najrówniejszą płytą zespołu, ale spójność tę zakłócają przede wszystkim trzy utwory. Reszta zarówno pod względem klimatu jak i poziomu tworzy dosyć zgrabną całość. Pewnie o wiele większą popularność album ten zyskał by z Dickinsonem za mikrofonem lub innym topowym wokalistą. Bayley wprawdzie tak jak wspomniałem nie wypada tu bardzo źle, ale na pewno daleko mu do poprzednika. Słychać też wyraźnie jak często męczy się śpiewając niektóre utwory. Mimo jednak tych wad, dziesiąty krążek żelaznej dziewicy należy do czołówki moich ulubionych albumów grupy.

8/10

Lista utworów:

  1. Sign Of The Cross
  2. Lord of the Flies
  3. Man on the Edge
  4. Fortunes of War
  5. Look for the Truth
  6. The Aftermath
  7. Judgement of Heaven
  8. Blood on the World's Hands
  9. The Edge of Darkness
  10. 2 AM
  11. The Unbeliever 

wtorek, 22 listopada 2022

Recenzja: Deep Purple - "Stormbringer"

Okładka albumu "Stormbringer" zespołu Deep Purple

Po bardzo udanym "Burn" w obozie Deep Purple znowu coś zaczęło się psuć. Gitarzysta zespołu zaproponował reszcie muzyków nagranie przeróbek cudzych kompozycji, co tamci odrzucili. Obrażony Blackmore odsunął się więc od wspólnego tworzenia materiału, a sytuację tę wykorzystał Glenn Hughes wprowadzając ponownie w muzykę zespołu wpływy funkowe. To z kolei jeszcze bardziej zirytowało Blackmore'a.

W takiej atmosferze istniało duże ryzyko stworzenia słabego, nijakiego albumu. Aż tak źle nie jest, ale czuć regres w porównaniu do pierwszego albumu MK3. Do jednoznacznie słabych utworów należy właściwie jedynie "Hold On". "Love don't Mean a Thing" i "Holy Man" także nie stoją na najwyższym poziomie, ale słucha się ich bez większych negatywnych emocji. Lepiej wypada bardziej energiczny "Lady Double Dealer".

Do tej lepszej części albumu należy już także obdarzony dużą energią utwór tytułowy, najbardziej funkowy na albumie "You can't do It Right" czy ballada "Soldiers Of Fortune" z genialną partią wokalną Davida Coverdale'a. Słabiej, ale wciąż bardzo bardzo dobrze wypadają bujający "High Ball Shooter" i "The Gypsy" z bardzo fajnym riffem i współpracą wokalną Coverdale'a i Hughesa.

"Stormbringer" to może i nie jest czołówka najlepszych płyt w obszernej dyskografii Deep Purple, ale i tak wyróżniająca się na tle całości twórczości. 1/3 umieszczonych tu kompozycji to świetne utwory, a kolejna jedną trzecia to także solidny materiał. Niestety pozostałe trzy utwory, a szczególnie jeden z nich niestety już mocno odstaje i obniża poziom całości. Mimo to, warto poznać ten album jeśli jest się fanem hard, lub funk rocka.

7/10

Lista utworów:

  1. Stormbringer
  2. Love don't Mean a Thing
  3. Holy Man
  4. Hold On
  5. Lady Double Dealer
  6. You Can't Do It Right 
  7. High Ball Shooter
  8. The Gypsy
  9. Soldiers Of Fortune

poniedziałek, 21 listopada 2022

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - "Oddments"

Okładka albumu "Oddments" King Gizzard and the Lizard Wizard

King Gizzard and the Lizard Wizard już na początku swojej kariery dali się poznać jako bardzo pracowity zespół. Pierwszy album długogrający grupa wydała w 2012 roku, a swój czwarty krążek wypuścili do sprzedaży już w 2014. Dodam, wyprzedzając fakty, że nie był to ostatni wydany przez zespół album w tamtym roku. A co nowego młodzi muzycy mogli zaprezentować na czwartym krążku wydanym w tak krótkim czasie? W sumie to całkiem sporo, choć dużo tutaj też cech znanych z trzech poprzednich dzieł Australijczyków. Niestety ale nie wszystkie pomysły były trafione.

W album udanie wprowadza hard rockowo- psychodeliczny "Alluda majaka" z hałaśliwym wstępem i właśnie w tym kawałku występuje oczywiste nawiązanie do albumu numer dwa w karierze zespołu, a mianowicie odgłosy jakby kowbojskiej strzelaniny i rżenie koni. Swoją drogą nie wiem czy te elementy były potrzebne i mam pewne wątpliwości czy w ogóle tu pasują. Do debiutu natomiast najbardziej nawiązuje bardziej garażowy, wesołkowaty "Vegemite", który jednak jest średni.

Reszta utworów to już bardziej rozwijanie stylistyki trzeciego albumu, jednak bez oczywistych nawiązań czy autoplagiatów. W "Stressin'" muzycy ciekawie urozmaicili kompozycje fajnym solo na gitarze basowej, a sam utwór to niezły, spokojniejszy psychodeliczny numer. Zakorzeniony w bluesie "It's got Old" wyróżnia się natomiast udziałem fletu, który mimo, że kojarzyć się może bardziej z folkiem niż psychodelią, to właśnie świetnie ten psychodeliczny nastrój potęguje. Także mocno na plus wyróżnia się subtelniejszy "Work This Time" z perkusyjnym początkiem, a nieźle wypada również bardziej beatlesowski "Sleepwalker", który mógłby być lepszy gdyby nie nieprzekonujące mnie harmonię wokalne kojarzące się właśnie z czwórką z Liverpoolu. Troszkę gorzej wypada utrzymany w podobnym klimacie "Crying" oraz "Hot Wax". W tym ostatnim jednak występuje bardzo fajny basowy motyw. Do lepszych momentów albumu należy też prawie finałowy folkowy "Homeless Man in Adidas" z urzekającą melodią. Nie widzę jednak sensu w umieszczeniu żadnej z trzech miniatur występujących na krążku.

Warte uznania jest w jakim tempie muzycy King Gizzard and the Lizard Wizard tworzą i wydają mowy materiał, jednak "Oddments" to koleiny album w miarę udany, ale ciężko doszukać się w nim czegoś więcej. Gdyby Australijczycy dłużej popracowali nad materiałem z poprzedniego albumu, mogliby wyselekcjonować co lepsze momenty z tamtych sesji, z tymi powstałymi kilka miesięcy później i wydanymi na "Oddments", szczególnie że stylistycznie te dwie płyty nie odbiegają na tyle, żeby po zgrabnej selekcji powstało dzieło niezbyt spójne. Gdyby artyści nie szło w ilość ale w jakość to taki album mógłby być już naprawdę bardzo interesującym dziełem, a tak, niestety ale na prawdziwą bombę w wykonaniu tej grupy trzeba było jeszcze trochę poczekać.

6/10

Lista utworów:

  1. Alluda majaka
  2. Stressin'
  3. Vegemite
  4. It's got Old
  5. Work This Time
  6. ABABCD
  7. Sleepwalker
  8. Hot Wax
  9. Crying
  10. Pipe-dream
  11. Homeless Man in Adidas
  12. Oddments

niedziela, 20 listopada 2022

Recenzja: Pink Floyd - "Meddle"

Okładka albumu "Meddle" zespołu Pink Floyd

Po serii bardziej eksperymentalnych albumów Pink Floyd, grupa zaczęła stopniowo zmierzać w kierunku bardziej przystępnej stylistyki, chociaż wciąż bardzo interesującej, zawierającej w sobie elementy mniej typowe. I w ten sposób "Meddle" to już krążek zawierający utwory bliższe "zwykłego" rocka, wzbogacone o ciekawsze pomysły.

I tak "One of These Days" chociażby zawiera podwójną linie basu, bo obok Watersa, na instrumencie tym zagrał także David Gilmour. Obie ścieżki znajdują się na osobnych kanałach, co dodatkowo wywołuje bardzo ciekawy, transowy efekt. Później utwór zaostrza się, ale mimo odejścia od hipnotyzującego klimatu, kompozycja ta wciąż stoi na bardzo wysokim poziomie dzięki świetnym gitarowym partiom Gilmoura. "San Tropez" z kolei mimo bujającej melodii wzbogacony jest o jazzowe partie klawiszowca zespołu, Richarda Wrighta, a bluesowy "Seamus" o ... szczekanie psa. Tyle że ten ostatni to utwór bardzo słaby i niepotrzebny.

Na "Meddle" znajdziemy również dwa jeszcze bardziej zwyczajne, spokojne, bardziej folkowe utwory. "A Pillow of Winds" czaruje piękną melodią i linią wokalną gitarzysty, natomiast "Fearless" momentami jest bardziej żywe i nie aż tak udane, choć niezłe. Niepotrzebnie natomiast muzycy zamieścili na końcu tego utworu śpiewany przez kibiców Liverpoolu hymn ich ukochanej drużyny - "You'll Never Walk Alone". Najlepszym i najważniejszym utworem na płycie jest jednak 23 minutowa suita "Echoes". Artyści stworzyli tu świetny, nieco niepokojący klimat na początku utworu i jeszcze bardziej rozwinęli ten pomysł w innych częściach suity. Nie brakuje tu jednak po prostu udanych melodii, czarujących partii instrumentalnych Gilmoura i Wrighta oraz świetnej współpracy wokalnej tej dwójki. To jeden z najlepszych, a może nawet najlepszych utworów nagranych przez zespół do tamtej pory, a na pewno jeden z lepszych jakie nagrali w całej swojej twórczości.

"Meddle" pozostaje co prawda w cieniu późniejszych dokonań zespołu, jednak zupełnie niesłusznie. Album ten bardzo nieznacznie ustępuje "Dark Side of the Moon" czy "Wish You Were Here", a "Animals" nawet nieco przebija, tak samo jak "The Wall". Kolejna świetna pozycja w dyskografii grupy i dowód na to, że Pink Floyd zdecydowanie zasługuje na kultowy status jakim jest otaczany na całym świecie, chociaż dawniej poza kilkoma utworami uważałem ten zespół za nudny.

9/10

Lista utworów:
  1. One of These Days
  2. A Pillow of Winds
  3. Fearless
  4. Seamus
  5. Echoes

piątek, 18 listopada 2022

Recenzja: Tim Buckley - "Greetings From L.A."

Okładka albumu "Greetings From L.A." Tima Buckleya

Ciężko dopasować Tima Buckleya do konkretnej stylistyki. Gdy ten odszedł już całkowicie od konwencjonalnego grania na ostatnich albumach, nagle zdecydował się na ponowny zwrot w bardziej przystępne rejony. Nie jest to jednak folkowa płyta, jakie artysta serwował nam na początku kariery, lecz bardziej rockowa. A właściwie funk-rockowa.

Otwieracz "Move With Me" funkowego charakteru nabiera z czasem. W pierwszej chwili kojarzy się bardziej z zespołami brytyjskiej inwazji, ale gdy pojawiają się żeńskie chórki, a później również dęciaki, kawałek ten coraz mocniej kojarzy się z muzyką funkową. Kolejny "Get on Top" to już typowy funk rockowy numer z genialnym bujającym basem oraz świetną grą perkusisty. O wokalu Buckleya właściwie nie trzeba wspominać, bo brzmi jak zwykle bardzo dobrze. Jeśli już mowa o wokalu, to lider tak jak na swoich poprzednich krążkach, tak i tu zdecydował się na wygłupy mające urozmaicić całość. Tutaj ten eksperyment zastosował w "Devil Eyes", który już czysto muzycznie jest kolejnym bardzo bujającym numerem. Bardzo lubię także bardziej gitarowy "Hong Kong Bar", a nieźle wypada najprostszy na albumie "Nighthawkin'".

Muzycy postanowili jednak urozmaicić nieco album i umieścili dwa utwory bardziej się wyróżniające. Pierwszy to bardziej spokojny "Sweet Surrender", który z czasem nabiera intensywności. A kolejny to finałowy "Make It Right". Ten drugi wyróżnia się wpływami muzyki latynoskiej i wypada chyba najbardziej przebojowo na - i tak niezwykle chwytliwym - albumie. Można się przyczepić do smyczków psujących nieco tą kompozycje, ale i tak jest bardzo udana.

Tim Buckley to artysta, którego im więcej twórczości poznaję, tym bardziej jestem pod wrażeniem jego muzyki. Co prawda w tamtym czasie wieku było artystów, którzy tworzyli w różnych stylistykach, jednak Buckley to muzyk, który zarówno w folku, bardziej eksperymentalnej muzycy czy teraz w muzyce funkowej, odnalazł się równie dobrze.

8/10

Lista utworów:

  1. Move With Me
  2. Get on Top
  3. Sweet Surrender
  4. Nighthawkin'
  5. Devil Eyes
  6. Hong Kong Bar
  7. Make It Right 

czwartek, 17 listopada 2022

Recenzja: The Stooges - "The Stooges"

Okładka albumu "The Stooges" zespołu The Stooges

The Stooges to, podobnie jak The Velvet Underground, zespół nie do końca doceniany w czasie aktywności grupy, ale okazujący się niezwykle wpływowy po latach. Obie grupy zresztą sporo łączy. Obie są kwalifikowane jako zespoły proto-punkowe, obie posiadały natychmiast rozpoznawalnych wokalistów i obydwa wpłynęły na twórczość choćby Davida Bowie, który inspirowany twórczością tych grup stworzył swoje najlepsze albumy, a także wydostał liderów obydwu grup z artystycznej stagnacji po rozpadzie macierzystego zespołu. Warto nadmienić, że z The Stooges współpracował były muzyk the Velvet Underground, John Cale.

Mimo wszystko twórczość zespołu charyzmatycznego Iggy'ego Popa, a przynajmniej jego debiut, wydaje się bardziej przystępny. A jednak podobnie jak w utworach The Velvet Underground, tak i tutaj, gitarzysta Ron Ascheton często gra mocno eksperymentalne, zgiełkliwe partie. Te można usłyszeć na większości materiału, np surowym "1969", wpadającym w ucho, ale mało wybitnym "No Fun" czy zadziornym "Not Right". Ascheton świetną robotę wykonuje również w "Real Cool Time" i "Little Doll". Każdy w wyżej wymienionych utworów jest co najmniej solidny, ale muzycy umieścili tu kilka lepszych nagrań. Takim jest choćby bardzo udany "I wanna be Your Dog" i łagodny "Ann" z ładną partią wokalną Popa. Jednak najlepsze co grupa tu umieściła, to 10 minutowy, psychodeliczny "We Will Fall". Muzycy stworzyli tu niesamowity, mistyczny klimat, a sam utwór niezwykle wciąga słuchacza.

"The Stooges" to album, który bezpośrednio zainspirował setki wykonawców, jednak pośrednio wpłynął na twórczość tysięcy grup na całym świecie. Być może gdyby nie ten album, dzisiejsza muzyka rockowa i metalowa wyglądała by tak jak wygląda. Niby byli inni proto punkowi wykonawcy, ale ciężko przejść obok słów wielu uznanych muzyków o wpływie jaki wywarł na nich Iggy Pop i spółka.

7/10

Lista utworów:

  1. 1969
  2. I wanna be Your Dog
  3. We Will Fall
  4. No Fun
  5. Real Cool Time
  6. Ann
  7. Not Right
  8. Little Doll 

środa, 16 listopada 2022

Recenzja: The Cure - "Three Imaginary Boys"

Okładka albumu "Three Imaginary Boys" zespołu The Cure

The Cure to zespół w pierwszej chwili kojarzący się mało wesołymi, gotyckimi utworami o raz bardziej, raz mniej depresyjnym nastroju. Jest to jeden z najbardziej wpływowych zespołów lat 80.. A jednak grupa zaczęła dosyć niepozornie, bo debiut Roberta Smitha i kolegów, to raczej mało się wyróżniający choć udany nowofalowy album będący zbiorem krótkich, melodyjnych i prostych kompozycji.

Przede wszystkim The Cure występuje tu jako trio, a na gitarze gra wokalista zespołu, Smith, który dostosowuje swoje partie do swoich dosyć przeciętnych zdolności instrumentalnych. I właśnie dzięki nie porywaniu się udawanie lepszego gitarzysty, album ten ma swój urok. Dzięki temu też w produkcji doceniona została sekcja rytmiczna, która gra już bardzo przyzwoicie.

Fanom bardziej przystępnej odmiany post punku na pewno przypadną do gustu takie chwytliwe piosenki jak mający w sobie nieco chłodu "10:15 Saturday Night", zachwycające świetnym basem "Grinding Halt", bardziej energiczny "Object" czy "Meat Hook" z momentami mniej typową linią wokalną Smitha.

Cały album prezentuje zresztą równy wysoki poziom i jedynie dwa utwory odstają od reszty na minus. Pierwszy to oparty co prawda na chwytliwym motywie, ale i tak jeden z mniej ciekawych "Subway Song". Drugi natomiast, to całkowicie zbędny, niespełna minutowy ukryty utwór "Subway Song".

Z tych wyróżniających się z kolei na plus należy wymienić spokojniejszy i jakby bardziej złożony "Another Day", bardzo fajne "Fire in Cairo", ponownie ponury utwór tytułowy i punkowe "It's not You" które może nie prezentuje niczego wybitnego ale mam słabość do tego energicznego i chwytliwego kawałka. "Accuracy" i "So What", a także przeróbka utworu Jimiego Hendrixa, "Foxy Lady" to też niezłe utwory ale nie dorównujące tym czterem wymienionym przed momentem kompozycjom.

Tak jak wspomniałem, debiut The Cure nie należy do najbardziej oryginalnych wydawnictw w tamtym okresie. Dopiero na kolejnych albumach grupa zaprezentuje swój inspirujący, ponury, gotycki styl, ale dla fanów grupy czy nowej fali albo pop rocka, krążek ten może być miłym albumem do posłuchania co jakiś czas.
Warto wspomnieć też, że poza Europą album ten ukazał się z inną okładką, nieco inną tracklistą oraz pod tytułem "Boys don't Cry". Z tą wersją także polecam się zapoznać, bo nie istnieje jeszcze wydanie zbierające utwory z obydwu edycji.

7/10

Lista utworów:
  1. 10:15 Saturday Night
  2. Accuracy
  3. Grinding Halt
  4. Another Day
  5. Object
  6. Subway Song
  7. Foxy Lady
  8. Meat Hook
  9. So What
  10. Fire in Cairo
  11. It's not You
  12. Three Imaginary Boys
  13. The Weedy Burton 

wtorek, 15 listopada 2022

Recenzja: Robert Plant - "The Principle of Moments"

Okładka albumu "The Principle of Moments" Roberta Planta

Robert Plant to jeden z takich muzyków, którzy jeśli już angażują się w inny projekt niż ten pierwotny, to faktycznie prezentują zupełnie inne podejście do tworzonej muzyki. Jeszcze na debiucie solowym wokalisty można było usłyszeć jakieś Zeppelinowskie naleciałości, za to na albumie numer dwa, te są już niesłyszalne. "The Principle of Moments" to już typowo album pop rockowy. I to bardzo udany.

Utwory takie jak "Other Arms" czy "Horizontal Departure" posiadają świetne, wpadające w ucho melodie. Szczególnie ten pierwszy jest bardzo udany i posiada fajne gitarowe partie. Najlepiej w całym zestawie jednak prezentuje się orientalizujące "Wreckless Love". Można przyczepić się do Planta, że stara się ponownie nagrać coś nawiązującego do kultowego "Kashmiru", ale mimo podobnego klimatu kawałki te mocno się od siebie różnią. Poza tym to naprawdę świetny kawałek.

Na "The Principle of Moments" nie brakuje jednak kompozycji spokojniejszych. Najbardziej znaną jest "Big Log" z kolejną fajną gitarową grą, czarującym śpiewem Planta i zwyczajnie ładną, nie banalną melodią. Dobrze prezentuje się także "In the Mood" i "Stranger Here... Than over There". W tym pierwszym jednak mało korzystnie wypadają syntezatory. Natomiast "Thru'With the Two Step" to już kompozycja bardzo nijaka, a aranżacja jest wręcz koszmarna. Nie najlepiej prezentuje się też nawiązujący w zwrotkach do muzyki reggae "Messin'With the Mekon".

Drugi album Roberta Planta to kolejna udana pozycja w jego karierze. Nie jest to może najbardziej równy album jaki nagrał, ale słucha się go z niemałą przyjemnością, a co najmniej trzy utwory z płyty prezentują wyższy poziom niż niektóre kompozycje z późniejszych albumów Led Zeppelin. No niestety ale przydarzyła się tutaj też jedna spora wpadka oraz jeden koszmarek. Mimo to album uważam za udany.

7/10

Lista utworów:

  1. Other Arms
  2. In the Mood
  3. Messin' With the Mekon
  4. Wreckless Love
  5. Thru' With the Two Step 
  6. Horizontal Departure
  7. Stranger Here... Than over There
  8. Big Log 

poniedziałek, 14 listopada 2022

Recenzja: Metallica - "Death Magnetic"

Okładka albumu "Death Magnetic" zespołu Metallica

"Death Magnetic" to kolejny już po "loudach" i "St Anger" wywołujący bardzo skrajne emocje album kalifornijskiej czwórki. Po fatalnym przyjęciu tego ostatniego zespół zdał sobie sprawę, że wciąż eksperymentując nie uzyskają przychylności fanów. Hetfield, Hammet i Urlich wraz z nowym basistą, Robem Trujillo, podjęli decyzję o powrocie do swojego najlepszego w karierze okresu, czyli gdy nagrali "Ride the Lightning", "Master of Puppets" i "...and Justice for All".

Tyle, że sam album nie jest tak udany jak trzy powyższe. Zespół po raz kolejny poszedł bardziej w ilość niż w jakość. Krążek trwa ponad godzinę, średni czas trwania każdego z 10 utworów wynosi około 7 minut, a motywy w nich zawarte - pomimo, że często bardzo fajne - pozlepiane są momentami bez żadnego ładu. Sama budowa albumu sugeruje także, że muzycy mocno wzorowali się na płytach ze swojego najlepszego okresu i tak jak "Fight fire With Fire", "Battery" i "Blackened", tak "That was Just Your Life" to rozpędzony, thrashowy otwieracz z łagodniejszym wstępem. Jako czwarta występuje półballada "The Day That Never Comes" mocno jednak ustępująca "Fade to Black", "One" i "Welcome Home (Sanitarium)". A mówiąc wprost jest po prostu nijaka, choć początek był w miarę obiecujący. Innym oczywistym nawiązaniem jest długi instrumental "Suicide & Redemption" mający swoje dobre momenty ale nie dorównujący pierwowzorom. Także końcówka albumu jest podobna do finału trzeciego i czwartego albumu, bo zespół serwuje nam najbardziej agresywny na płycie "My Apocalypse". Nie jest to może najlepszy moment albumu ale wypada nieźle.

Na tle całości wyróżniają się przede wszystkim dwa utwory: łączący duży ciężar ze świetną melodią i udanymi partiami nowego basisty "Cyanide", a także klimatycznie się rozpoczynający "All Nightmare Long" ze świetnym, chyba najbardziej zapadającym w pamięci refrenem. Oba te kawałki cieszą się zresztą największą popularnością na koncertach Metalliki. Nieźle brzmią też posiadający fajne riffy "The End of the Line" oraz ciężki ale melodyjny "Broken, Beat & Scarred". Ten ostatni jednak jest zanadto rozwleczony. Blado wypada za to "Unforgiven III" ze wstępem na pianinie oraz "The Judas Kiss". Ten ostatni jest szczególnie słaby.

"Death Magnetic" to z jednej strony dla wielu fanów powrót do najbardziej przez nich lubianej stylistyki ukochanego zespołu, ale z drugiej to tylko zbiór solidnych, ale mało wyróżniających się utworów. To co Metallica zagrała na tym albumie, było już wykonane lepiej 20 lat wcześniej. Do tego na koniec przyczepić się muszę do członka, do którego zawsze najwięcej jest pretensji, czyli do Larsa Urlicha. O ile w przeszłości jego partie wcale nie były takie tragiczne jak się mówi, tak tutaj jego gra jest banalnie prosta, a to że perkusja tak mocno wybija się tu na wierzch pogarsza słuchanie albumu.

6/10

Lista utworów:

  1. That was Just Your Life
  2. The End of the Line
  3. Broken, Beat & Scarred 
  4. The Day That Never Comes
  5. All Nightmare Long
  6. Cyanide
  7. Unforgiven III
  8. The Judas Kiss
  9. Suicide & Redemption 
  10. My Apocalypse 

niedziela, 13 listopada 2022

Recenzja: Blood Ceremony - "The Eldritch Dark"


Na trzecim albumie studyjnym Blood Ceremony, Kanadyjczycy starali się nieco wyjść ze swojej strefy komfortu. Oczywiście wciąż bardzo wyraźnie słychać w muzyce zespołu wpływy Black Sabbath i Jethro Tull z dodatkiem innych rockowych legend, jednak stopniowo muzyka zaczyna nabierać także innych wpływów. Brzmi to oczywiście zachęcająco, ale jednak kompozycje zawarte na "The Eldritch Dark" nie są aż tak zapadające w pamięci jak te z dwóch pierwszych krążków. Co nie znaczy bynajmniej, że to album słaby. Przeciwnie, to kolejna udana propozycja grupy.

Od pierwszych dźwięków znając wcześniejszą twórczość zespołu można się zastanawiać czy to na pewno Blood Ceremony. A to dlatego, że wstęp do "Witchwood" nie ma w sobie ani grama Black Sabbath, a nawet niezbyt kojarzy się z muzyką lat 70. do której muzycy wyraźnie nawiązują. Później jednak następuje najpierw organowy fragment, a następnie już bardziej sabbathowa część właściwa. Jednak utwór ten zdaje się bardziej radiowy niż kompozycje z poprzednich albumów. Ale przez dużą ilość motywów, raczej nie zaistniałby w stacjach radiowych.

Praktycznie cały album trzyma ten wysoki poziom, bo także rockowe "Ballad of the Weird Sisters" czy rozpoczęty purplowskimi organami utwór tytułowy to także świetne utwory. Trudno mi też przejść obojętnie obok rozpoczętego grą na flecie "Goodbye Gemini" i skocznego "The Magician". Na wstępie pisałem o próbach urozmaicenia albumu i za takie należy uznać przede wszystkim trzy utwory. Pierwszy to folkowy "Lord Summerisle", w którym co prawda słychać głos Allii O'Brien, jednak głównym wokalistą w tym utworze jest basista Lucas Gadke. Kolejny taki kawałek to "Drawing Down the Moon", w którym organy pełnią nawet większą rolę niż gitara, a ostatni to instrumentalny "Faunus", w którym wbrew zwyczajom podkład instrumentalny nie jest łagodny, lecz typowo rockowy.

"The Eldritch Dark" to może nie tak udane dzieło jak drugi album grupy, ale za to bardziej zróżnicowany niż debiut. Wspomniałem, że kompozycje może nie są aż tak wyraziste jak na poprzednikach, ale dzięki większemu eklektyzmowi niż na debiucie stawiam te dwa albumy mniej więcej na równi.

7/10

Lista utworów:

  1. Witchwood
  2. Goodbye Gemini
  3. Lord Summerisle
  4. Ballad of the Weird Sisters
  5. The Eldritch Dark 
  6. Drawing Down the Moon
  7. Faunus
  8. The Magician 

piątek, 11 listopada 2022

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - "Float Along - Fill Your Lungs"

Okładka albumu "Float Along - Fill Your Lungs" zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard

Trzecie dzieło studyjne Australijczyków z King Gizzard and the Lizard Wizard to zarazem kolejna już zmiana kierunku w muzyce prezentowanej przez zespół. Po bardziej garażowo punkowym ale czerpiącym z psychodelii debiucie oraz westernowym "Eyes Like the Sky" przyszła pora na jeszcze bardziej psychodeliczny krążek numer trzy.

Szczególnie otwieracz i finał albumu opierają się na psychodelicznych patentach. O ile finałowy utwór tytułowy wypada fajnie, ale mało wybitnie, tak rozpoczynający całość "Head On/Pill" to już wciągający od początku do końca świetny utwór oparty momentami na bardziej jamowej strukturze. Naprawdę przez te 16 minut dzieje się bardzo dużo, a brzmiące orientalnie fragmenty nadają jeszcze bardziej psychodelicznego charakteru.

Jednak to co pomiędzy tymi kawałkami to już formy bardziej piosenkowe i nie zawsze udane. "I Am Not a Man Unless I Have a Woman" wyróżnia się jedynie tym, że wokal kojarzy się z Robertem Plantem, poza tym jest to kawałek słaby i nijaki. Odrobinę lepiej w żywszej części wypada "God is Calling Me Back Home", ale i on nie porywa. Podobnie sprawa ma się z "30 past 7". I on wypada lepiej niż dwa poprzednie ale także nic wybitnego nie prezentuje. "Pop in my step" posiada jakąś chwytliwą melodię ale także jest raczej średni. Znacznie lepiej wypadają dwa inne kawałki. W "Mystery Jack" podoba mi się brudne brzmienie, za to "Let Me Mend the Past" ma niezłą popową melodię.

Trzeci album studyjny King Gizzard and Lizard Wizard to krążek niezbyt równy. Są tu momenty naprawdę świetne (przede wszystkim pierwszy utwór), ale są też utwory zwyczajnie słabe (większość z tych krótszych form). Biorąc więc uwagę całokształt wychodzi nam album mniej więcej na poziomie debiutu lub może minimalnie lepszy. Słychać jednak, że muzycy mają jakiś dryg do interesującej muzyki. Tyle, że jeszcze nie do końca ten potencjał wykorzystali.

6/10

Lista utworów:

  1. Head On/Pill
  2. I Am Not a Man Unless I Have a Woman
  3. God is Calling Me Back Home
  4. 30 past 7
  5. Let Me Mend the Past
  6. Mystery Jack
  7. Pop in my step
  8. Float Along - Fill Your Lungs

czwartek, 10 listopada 2022

Recenzja: Alice in Chains - "Facelift"

Okładka albumu "Facelift" zespołu Alice in Chains

Alice in Chains to jeden z przedstawicieli tak zwanej Wielkiej Czwórki Seattle. I zarazem prawdopodobnie ten najmniej znany, a mimo to niezwykle interesujący. Muzycy znacząco odcinali się od nadanej im łatki "grunge", ale prawda jest taka, że muzyka, którą tworzyli idealnie pasuje do definicji tego gatunku. A jednak grupa wypracowała swój rozpoznawalny styl oparty na ponurych, ciężkich riffach Jerrego Cantrella, charakterystycznym wokalu Layne'a Staleya oraz współpracy wokalnej tych dwóch panów.

Mimo ciężaru i ponurego charakteru kompozycji, Staley i spółka nie zapominali aby nadać swoim utworom bardziej przebojowego charakteru. Pierwsze dwa kawałki ma albumie czyli "We Die Young" i "Man in the Box" posiadają świetne zapadające w pamięci melodię, szczególnie w refrenach. Oba oparte są na świetnych, ciężkich ale melodyjnych riffach i zawierają genialne partie wokalne Staleya.  Także bardzo chwytliwe, choć nie tak udane są "It Ain't Like That" oraz "Put You Down".

Sporo przebojowego charakteru, choć połączonego z bardziej depresyjnym, dusznym klimatem posiadają "Sea of Sorrow", "Bleed it Freak" i "Can't Remember". Pod względem klimatu nic jednak nie przebija genialnego"Love Hate Love" z jedną z najlepszych partii wokalnych Layne'a w karierze. Niezły klimat początkowo miało też "Real Thing", ale gdy utwór przyspiesza, traci to "coś". Fajna jest też ballada "Confusion" oraz czerpiący z funku "I Know Somethin (Bout You)". Najgorzej natomiast z całego albumu wypada wg mnie "Sunshine".

"Facelift" to dowód na to, że muzycy Alice in Chains od samego początku mieli głowę do świetnych melodii, a także, że potrafią swoje inspiracje przebić na swój własny charakterystyczny styl. Debiut grupy wypadł bardzo dobrze, ale to dopiero przedsmak przed tym co muzycy zaprezentują w przyszłości.

8/10

Lista utworów:

  1. We die Young
  2. Man in the Box
  3. Sea of Sorrow
  4. Bleed the Freak
  5. I can't Remember
  6. Love Hate Love
  7. It Ain't Like That
  8. Sunshine
  9. Put You Down
  10. Confusion 
  11. I Know Somethin (Bout You)
  12. Real Thing

środa, 9 listopada 2022

Recenzja: Matt Eliott - "Drinking songs"

Okładka albumu "Drinkng Songs" Matta Eliotta

Nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać po drugim albumie Matta Eliotta. Gdy poznawałem tego artystę przypiąłem mu łatkę folkowego śpiewaka. Tymczasem gdy zachęcony pierwszym bardzo dobrym wrażeniem po "Only Myocardial Infarction Can Break Your Heart" sięgnąłem po debiutancki album muzyka byłem w niemałym szoku stylistyką jaką obrał i ogromnym użyciem elektroniki. Gdy sięgnąłem po "Drinking Songs" nie wiedziałem któremu z tych albumów drugi krążek w karierze solowej Elliota będzie mu bliżej, a może będzie zupełnie od nich odmienny. Okazało się, że to coś pomiędzy. 

Jeśli chodzi o stylistykę to zdecydowanie przeważa tutaj to co poznałem na "Only Myocardial...", natomiast niemal każdy z obecnych tu utworów jest równie ponury, mroczny i depresyjny jak kompozycje z "The Mess We Made". Jednak o ile ma debiucie nastrój ten budowany był w dużej mierze elektroniką, tak na drugim dziele artysta buduje go tradycyjnymi instrumentami. Tak jak ponuro zaczyna się 10-cio minutowy "C.F. Bundy" tak jest przez cały czas trwania krążka. To dobrze, że album zachowuje spójność, jednak muzyk wpadł w pułapkę chcąc zapełnić jak najbardziej płytę CD. i tak o ile otwieracz mimo długiego czasu trwania jest naprawdę bardzo udany, tak następujący po nim "Trying to Explain" jest do niego tak podobny, że można nie zauważyć, że kończy się jeden utwór a zaczął kolejny.

Na dobre tory muzycy wracają w "The Guilty Party", w którym po raz pierwszy na albumie wokal odgrywa naprawdę istotną rolę. I właśnie tu można zauważyć jak głos Matta Eliotta przypomina głos legendarnego Leonarda Cohena. Mimo bardzo melancholijnego, ponurego nastroju, utwór jest bardzo ładny i wciągający. Nieznacznie poziom spada ponownie w "What's Wrong". Wciąż jest to jednak niezły utwór. 

Zadatki na naprawdę świetną kompozycje miało prawie 12 minutowe "The Kursk". Po początkowych odgłosach kojarzących się jakby z atakiem militarnym następuje prosta ale chwytająca za serce partią gitary akustycznej. Jednak w przeciwieństwie do "C.F. Bundy", tutaj Elliot niepotrzebnie powtarza za długo te same motywy. Jednak dalej jest to ciekawa kompozycja. Niezłe mogłoby być "What the Fuck Am I doing on this Battlefield" gdyby nie to, że za bardzo przypomina wcześniejsze utwory. Najbardziej na tle całości wyróżniają się dwie kompozycje. Pierwsza z nich, "A Waste of Blood" jest jakby mniej depresyjny, lecz jednocześnie znacznie bardziej nijaki. Natomiast finałowy, trwający ponad 20 minut "The Maid We Messed" jako jedyny na całym krążku zawiera elektronikę. Ta co prawda pojawia się dopiero po paru minutach, jednak znacznie wzbogaca tego kolosa, który i tak był interesujący jeszcze przed pojawieniem się elektronicznych partii. Te w pewnym momencie stają się agresywne i stopniowo coraz bardziej zagłuszają tradycyjne instrumenty. Dobrze, że Elliot zdecydował się na taki krok, bo w album coraz bardziej wkradała się monotonia. Ale mimo tych wszystkich zalet tej kompozycji, powinna być ona krótsza - tak jak cały album.

Na drugim swoim albumie Matt Eliott utrzymał swój wysoki poziom, mimo obrania innej stylistyki. Największą wadą tego krążka jest jego długość, bo same kompozycję bronią się osobno (poza jednym wyjątkiem), i gdyby ograniczyć powtarzanie za długo tych samych patentów, a także zrezygnować z "A Waste of Blood", to "Drinkng Songs" dostało by ode mnie z pewnością wyższą ocenę.

7/10

Lista utworów:

  1. C.F. Bundy
  2. Trying to Explain
  3. The Guilty Party
  4. What's Wrong
  5. The Kursk
  6. A Waste of Blood
  7. What the Fuck Am I doing on this Battlefield
  8. The Maid We Messed 

wtorek, 8 listopada 2022

Recenzja: Jethro Tull - "Minstrel in the Gallery"

Okładka albumu "Minstrel in the Gallery" zespołu Jethro Tull

Po serii udanych albumów, w muzyce Jethro Tull nastąpił kryzys. Już i tak udany, lecz kontrowersyjny "A Passion Play" był sporym zjazdem w dół w porównaniu do poprzednich albumów. Potem jednak nastąpiła duża wpadka. Mający ambicje nagrać album i stworzyć do niego film Anderson mocno przeliczył się z ambicjami. Film ostatecznie nie powstał, ale została muzyka wydana na albumie "War Child". O tym w zasadzie tylko wspomnę, że sklada się z krótkszych, melodyjnych ale szybko wypadających z głowy numerów. O wiele lepiej jest na kolejnym albumie zespołu. 

"Minstrel in the Gallery" to jakby powrót do stylu z "Aqualung" i wcześniejszych albumów grupy. Anderson i spółka już nie silą sie na nagrywanie suit na cały krążek, lecz proponują kilka krótszych utworów i jednego kilkunasto minutowego kolosa. Pierwsza strona winylowego nagrania to naprawdę solidny materiał. Podzielony na spokojniejszą, akustyczną część i bardziej hard rockową utwór tytułowy to mój ulubiony utwór z albumu. Łączy się tu sporo udanych melodii i motywów zarówno w tej bardziej folkowej, jak i tej bardziej zadziornej. Bardzo ładnie zaczyna się kolejny "Cold Wind to Valhalla", który także potem nabiera ciężaru, ale nie tak mocnego jak poprzednik. Za to balladowy początek czaruje pięknymi partiami gitary akustycznej oraz fletu. Niewiele odstaje od tych dwóch kawałków "Black Satin Dancer", w tym jednak nieco patosu nadają smyczki. Już słabiej robi się w dwóch balladach, "Requiem" i "One White Duck". Nie są może złe, ale mogą znudzić. 

Druga strona winyla natomiast budzi we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony zajmujący praktycznie całą stronę "Baker St. Muse (Medley)" to zlepek udanych, spokojnieszych fragmentów, ale z drugiej... No właśnie - "zlepek". Bo mimo zbliżonego folkowego klimatu poszczególnych części, te niekoniecznie są sprawnie ze sobą połączone. Może też męczyć długi czas trwania. Co prawda pod sam koniec występuje całkiem fajny zaostrzony fragment, ale także nie do końca pasujący. O zamykającym całość "Grace" w zasadzie dłużej piszę niż całość trwa. To tylko niespełna 40sekundowa miniaturka składająca się z wokalu Andersona na tle gitary akustycznej i smyczków. Całkowicie zbędny "utwór".

"Minstrel in the Gallery" to udany powrót do formy po ewidentnej wpadce w postaci "War Child", ale nie jest to powrót do formy najwyższej z czasów "Thick as a Brick" i wcześniejszej kariery. Nie jest to też album nazbyt ceniony. Ma swoich zwolenników wśród miłośników Jethro Tull, ale poza trzema pierwszymi utworami na albumie jest to album po prostu niezły. Ocenę podnoszą własnej te trzy kompozycje.

7/10

Lista utworów:

  1. Minstrel in the Gallery
  2. Cold Wind to Valhalla
  3. Black Satin Dancer
  4. Requiem
  5. One White Duck
  6. Baker St. Muse
  7. Grace

poniedziałek, 7 listopada 2022

Recenzja: Björk - "Utopia"

Okładka albumu "Utopia" Björk

Bardzo wysoką poprzeczkę ustawiła sobie Björk nagrywając świetne "Vulnicura". Co prawda każdy wcześniejszy album Islandki także stał na co najmniej dobrym, a zwykle bardzo wysokim poziomie, jednak nagrywając "Utopię" artystka stanęła przed nie lada wyzwaniem. Jednak ta nie byłaby sobą gdyby znowu z albumu na album nie zmieniła podejścia. Ponownie co prawda mieszają się partie tradycyjnych instrumentów z wyraźną elektroniką. Ta ostatnia jednak służy do podkreślenia często bajkowego albo bardziej ponurego klimatu.

Jednak niestety ale Björk nie dała rady zbliżyć się do poziomu poprzednika. Album trwa ponad godzinę, a biorąc pod uwagę, że Islandka zwykle proponuje nam spokojniejsze, powolne kawałki już z góry miałem obawy czy pod koniec nie będę się męczył. Moje obawy się sprawdziły, bo o ile do pewnego momentu słuchało mi się "Utopii" z bardzo dużą przyjemnością, tak później już czekałem aż nadejdzie koniec. 

Początkowy "Arisen My Senses" jednak zdaje się być bliższy radiowej muzyce niż spora część materiału z wcześniejszych albumów. A jednak w kompozycji tej nie brakuje kombinowania i ambicji. Szybko jednak Björk wycisza słuchacza bo "Blissing Me" to właśnie taka kojąca, uspokajająca propozycja. Tu jest jeszcze dobrze, ale w kolejnym, także spokojnym "The Gate" jest już nudno i nie pomagają nawet nietypowe jakby zwierzęce dźwięki. Jednak gdy pomysł z takimi dźwiękami powtórzono w najdłuższym na albumie, niepokojącym "Body Memory" dało to już znakomity efekt. A gdy później pojawiają się jakby sakralne chóry, to robi się jeszcze ciekawiej. Także niepokojący "Features Creatures" to również niezwykle mocny punkt albumu, podobnie jak spokojny utwór tytułowy. Za udane uznaje też bajkowy "Courtship" i płynnie z niego przechodzący "Losss". Ten pierwszy posiada sporo elektroniki, która zdaje się średnio do tego klimatu pasować, ale ostatecznie utwór się broni. Za to jego kontynuator zdaje się bardziej ponury i wg mnie jeszcze ciekawszy. Na plus jeszcze można wyróżnić bardzo intensywny "Sue Me", za to ostatnie cztery utwory, "Tabula Rasa", "Claimstaker", "Saint" i "Future Forever" już mnie nudzą.

"Utopia" to z pewnością album udany. Większość materiału to naprawdę dobre kompozycje, tyle że album ma wadę jaką posiada cała masa płyt odkąd wyprowadzono płyty kompaktowe, czyli długość. Gdyby "Utopia" skończyła się na "Sue Me" byłby to solidny konkurent "Vulnicury" o miano mojego ulubionego albumu Björk  ale i tak warto się z nią zapoznać.

8/10

Lista utworów:

  1. Arisen My Senses
  2. Blissing Me
  3. The Gate
  4. Utopia
  5. Body Memory
  6. Features Creatures
  7. Courtship
  8. Losss
  9. Sue Me
  10. Tabula Rasa
  11. Claimstaker
  12. Saint
  13. Future Forever 

sobota, 5 listopada 2022

Recenzja: The Birthday Party - "Prayers on Fire"

Okładka albumu "Prayers on Fire" zespołu The Birthday Party

Po udanym, drugim albumie grupy The Boys Next Door/The Birthday Party grupa wydała album, co do którego w końcu nie ma wątpliwości które wcielenie zespołu je nagrało. I tak jak na "The Birthday Party" zespół Nicka Cave'a rozwinął nowofalową stylistykę z "Door Door" o bardziej eksperymentalne elementy, tak "Prayers on Fire" dla fanów New Wave prezentowanego przez najbardziej znanych w tym gatunku The Police czy nasze polskie Lady Pank i Maanam, może być już bardzo trudny do słuchania.

Australijczycy postawili tu na krótkie utwory, w których jednak sporo się dzieje mimo czasu trwania w okolicach 3 minut. Dość dużo tu hałasu inspirowanego zespołami proto punkowymi, udziwniających całość partii instrumentów dętych czy w końcu specyficznego śpiewu Nicka Cave'a. Ten jednak nie ogranicza się do jednego sposobu śpiewania. Raz brzmi "dziko", raz teatralnie, jeszcze kiedy indziej nienaturalnie nisko. Za każdym jednak razem trudno nazwać wokal "normalnym".

Już "Zoo Music Girl", które otwiera album zapowiada, że dzieło to będzie niecodzienne, porąbane wręcz jak sam otwieracz - bardzo zresztą udany. Utwór się kończy i kto liczył, że kolejny "Cry" będzie bliżej new wave z "Door Door" znowu się zawiedzie, bo oto wita go ponownie obłąkany śpiew Cave'a. A co dalej? Później słyszymy "Capers" z wesołą melodyjką i przetworzonym wokalem, który niby nie pasuje do niej... A jednak wpasowuje się świetnie. "Nick the Stripper" obok "chorego" śpiewu wyróżnia się fajnym gitarowym solo, a utrzymany w wolnym tempie "Ho Ho" zrezygnowaną ale dobrą linią wokalną. "Figure of Sun" za to zdaje się zapowiadać rychłe nadejście noise rocka. "King Ink" natomiast to jedyny utwór w którym wrzaski lidera mi przeszkadzają i zdają się psuć  udany, gotycki kawałek. "Dead Song" posiada fajny basowy i gitarowy motyw, podobnie jak jeden z lepszych na płycie "Dull Day". W "Yard" za to najbardziej intryguje mroczny, duszny, depresyjny klimat, który jest jeszcze potęgowany partiami saksofonu. Dęciaki zresztą pełnią tu dużą rolę, bo w "Just You and I" dodają sporo uroku. Tu jednak uwagę najbardziej zwraca chyba początkowy klawiszowy motyw. Podoba mi się też zadziorny ale nawet chwytliwy "Blundertown" ale już finałowy "Kathy's Kisses" niezbyt mi się podoba.

"Prayers on Fire" to spory skok stylistyczny względem poprzedniego albumu. Muzycy sporo ryzykowali udziwniając swoje kompozycje w momencie, gdy na topie coraz mocniej utrzymywały się utwory proste, melodyjne i wprost cukierkowe. Mimo to uważam płytę tą za udaną, choć na ten moment wolę bardziej przystępnego poprzednika.

7/10

Lista utworów:

  1. Zoo Music Girl
  2. Cry
  3. Capers
  4. Nick the Stripper
  5. Ho Ho
  6. Figure of Sun.
  7. King Ink
  8. Dead Song
  9. Yard
  10. Dull Day
  11. Just You and I
  12. Blundertown
  13. Kathy's Kisses 

piątek, 4 listopada 2022

Recenzja: Hunter - "Arachne"

Okładka albumu "Arachne" zespołu Hunter

Trzy lata minęły od ukazania się cieszącej się sporym powodzeniem, ale równocześnie jednej ze słabszych w całej dyskografii Huntera "NieWolnOści". Fani zespołu mocno czekali na nowy krążek grupy od momentu gdy w sieci pojawiły się pierwsze klipy promujące płytę. A apetyt ten podsyciła jeszcze... okładka, którą zespół zaprezentował na jakiś czas przed premierą albumu. Skąd takie emocje wywołane okładką? Ewidentnie autor okładki próbował nawiązać do kultowego już "Hellwood". Fani mieli więc sporo oczekiwań, że po trzech nie tak udanych albumach, Hunter nawiąże muzycznie do jednego ze swoich najlepszych albumów.

Jednak nachalnych podobieństw tu brak. Właściwie poza rozpoczęciem albumu intro nawiązującym do kolejnego utworu nie ma tu więcej oczywistych nawiązań. W tym przypadku pełniący tę funkcję "W sieci..." genialnie wprowadza w klimat kolejnego utworu - tytułowego. A ten natychmiast po ukazaniu się w sieci zdobył duże uznanie wśród słuchaczy i stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów z ósmego albumu grupy. Kawałek ten wciąga swoim mrocznym, niepokojącym klimatem i kolejnym już w karierze Draka świetnym, dającym duże pole do interpretacji tekstem. 

To, że muzycy potrafią tworzyć klimatyczne, mroczne utwory słychać też na końcu albumu. Inspirowany powieścią "Mistrz i Małgorzata" "Szata na bal" oparty jest na świetnych partiach basowych i perkusyjnych, a także upiornym wokalu i mrocznej gitarze. Natomiast dający do myślenia o naszym narodzie "IŻółć" rozkręca się powoli, jednak przez całą długość trzyma w napięciu, a Drak śpiewa tu w mocno emocjonalny sposób. Oba te utwory zresztą są moimi ulubionymi z "Arachne" i jednymi z najbardziej lubianych w całej dyskografii grupy. Klimatyczne miało być też "Casus Belli", tu jednak grupa zawiodła i zanudza.

Jednak Hunter od kilku albumów umieszcza na swoich krążkach utwory bardziej chwytliwe i przebojowe i "Arachne" nie jest wyjątkiem. "Figlarz Bugi" i "Saruman" mają naprawdę chwytliwe melodie i szybko wpadają w ucho. Pierwszy posiada świetny bas, natomiast w tym drugim natychmiast uwagę zwracają partie skrzypiec Jelonka. Nie najgorsze jest też chwytliwe "O worze", ale "Gollum" to już zwykły wypełniacz. Całości dopełnia jeszcze okraszony kolejnym niedosłownym tekstem "Kim", którego nie zaliczył bym ani do grupy klimatycznej ani przebojowej, jednak jest to także jeden z lepszych utworów na albumie. Choć grupa nie uchroniła się przed niepotrzebnym przedłużaniem.

Czy Hunter wydaniem "Arachne" powraca do formy w jakiej zespół był na wspomnianym już "Hellwood"?. Raczej nie. Po raz kolejny już grupa ze Szczytna nagrała album niezbyt równy, jednak i tak jest to znaczny progres względem "Imperium" i "NieWolnOść". Dzięki kilku naprawdę udanym kompozycjom można powiedzieć, że "Arachne" to najlepszy album właśnie od czasów "Hellwood".

6/10

Lista utworów:

  1. W sieci...
  2. Arachne
  3. Gollum
  4. Figlarz Bugi
  5. Casus Belli 
  6. O Worze
  7. Kim
  8. Saruman
  9. Szata na bal
  10. IŻółć