- Imperium uboju
- Imperium mæczety
- Imperium ZAWIŚCI ORZESZPOSPOLITEJ
- Imperium miłości
- Imperium SZCZUJSZCZURA
- Imperium strachu
- Imperium diabła
- Imperium waraciwara
- Imperium trujki
środa, 31 sierpnia 2022
Recenzja: Hunter - "Imperium"
wtorek, 30 sierpnia 2022
Recenzja: Blood Ceremony - "Blood Ceremony"
Black Sabbath to grupa mająca niezliczonych naśladowców. Większość z nich wykorzystuje patenty chłopaków z Birmingham nie dodając nic więcej. Co jednak, gdyby do wpływów Black Sabbath dodać wpływy psychodeliczne lub na przykład partie fletu silnie kojarzące się z innym kultowym zespołem, Jethro Tull, a do tego dodać jeszcze głęboki, kobiecy wokal? Na szczęście nie musimy sobie tego wyobrażać i wystarczy posłuchać zespołu o nazwie Blood Ceremony.
Już na debiucie kanadyjska grupa wyróżnia się na tle innych naśladowców Black Sabbath. Słychać, że to właśnie oni są główną inspiracją dla zespołu za sprawą typowo sabbathowych riffów i mrocznego klimatu, jednak w przeciwieństwie do innych grup stających się naśladować swoich idoli, potrafią raz, że mimo bazowania głównie na tym samym stworzyć zróżnicowane melodię, a dwa, inne inspiracje grupy także są tu wyraźne, jak np wspomniany już "andersonowski" flet. O tym, że mamy do czynienia z interesującym wykonawcą wiemy już od "Master of Confusion" rozpoczęty klimatycznym organowym wstępem, by potem przerodzić się w ciężki riffowany numer jednoznacznie kojarzący się z wiadomym zespołem. Oczywiście riffy Seana Kennedy'ego nie dorównują tym, które wymyślił Tony Iommi, budują jednak specyficzny, niepokojący klimat. I tak jak do stylistyki Black Sabbath świetnie pasował wokal Osbourne'a, tak do zbliżonej stylistyki pasuje czysty, głęboki śpiew Alli O'brien, śpiewającej przy okazji w raczej jednorodny, ale miły dla ucha sposób.
O reszcie utworów na debiucie można by właściwie pisać podobne rzeczy. Każdy z nich posiada w swojej stylistyce dosyć chwytliwą melodię, bazuje na ciężkich riffach, ładnym śpiewie wokalistki i wzbogaconymi jest gdzieniegdzie raz lepszymi, raz przeciętnymi partiami fletu czy organów. Obok otwieracza moimi faworytami są rozpoczęty fletowym wstępem "Rare Lord", "Return to Forever" z udanym zwolnieniem w środku i finałowy "Hymn to Pain" z bardzo fajną częścią instrumentalną. Na tle całości wyróżnia się jeszcze krótki, instrumentalny, bardziej folkowy "A Wine Of Wizandry" oraz nieco lżejszy "Hop Toad" ze świetnym wstępem, za to niepasującą ani do otworu, ani do reszty albumu końcówką.
Debiut Blood Ceremony to album, który gdy go poznałem zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wciąż uważam go za pozycję bardzo ciekawą, szczególnie dla fanów Black Sabbath, ale też np Jethro Tull, lub ogólnie miłośników hard rocka, albo mrocznej, klimatycznej muzyki. Tym co teraz nieco mi przeszkadza w tym albumie, to to, że niewiele jest tu rzeczy, których bym nie usłyszał u wspomnianych dwóch grup, a sama różnorodność między utworami także mogłaby być nieco większa, choć i tak nie jest pod tym względem źle.
7/10
Lista utworów:
- Master of Confusion
- I'm Comming With You
- Into the Caven
- A Wine Of Wizandry
- Rare Lord
- Return to Forever
- Hop Toad
- Children of the Future
- Hymn to Pain
poniedziałek, 29 sierpnia 2022
Recenzja: Pink Floyd - "Ummagumma"
Pink Floyd w Polsce swój kultowy status zawdzięcza przede wszystkim "Dark Side of the Moon", "Wish You Were Here" i "The Wall". Można dodać do tego jeszcze cieszący się sporym uznaniem w naszym kraju "Division Bell", lecz ten album swoją popularność zawdzięcza przede wszystkim jednemu utworowi, "High Hopes". Właśnie od tych trzech albumów wymienionych jako pierwsze zaczęła się moja przygoda z Floydami i podobną drogą przeżyło mnóstwo osób z mojego pokolenia interesujących się rockiem. Wiele z nich, w tym przez długi czas ja, uznawała potem, że skoro poznali najpopularniejsze krążki tego giganta, to nie trzeba znać nic więcej. Od jakiegoś czasu jestem coraz bardziej przekonany, że warto wychodzić poza najbardziej znane dzieła danego wykonawcy, bo na innych albumach można znaleźć dzieła bardzo dobre czy przynajmniej zawierające kilka utworów ocierających się o doskonałość. Takim albumem jest "Ummagumma"
Album nie tylko zawiera nietypową, momentami awangardową muzykę, ale i jego budowa jest niecodzienna. Po pierwsze wydawnictwo jest dwupłytowe- jeden krążek to materiał koncertowy, a drugi studyjny. To co prawda nie było pierwsze tego typu wydawnictwo, bo wcześniej zrobiło tak choćby Cream. Drugi krążek natomiast muzycy podzielili mniej więcej po równo, aby każdy z nich zamieścił na co miał ochotę. Na pierwszy ogień idzie klawiszowiec zespołu, Rick Wright, który umieścił tu czteroczęściowy cykl "Sysyphus". Pierwsza część posiada bardzo dobry, mroczny klimat, druga jest jakby lżejsza pod względem nastroju, za to bardziej "poplątana", trzecia jest jeszcze bardziej pokręcona i zawiera dźwięki, które mi kojarzą się z... małpami. Mnie osobiście ta część nie zachwyca. Sporo różni się od nich część czwarta, która przez długi czas jest spokojna, dopiero po połowie utworu, Wright nadaje jej ponurego, niepokojącego klimatu. Problem w tym, że muzyk niepotrzebnie ozdabia tę kompozycję awangardowymi partiami. Nie mam nic do nich, tylko że odwracają uwagę od właściwego motywu.
Po bardzo udanej propozycji Wrighta przychodzi pora na Watersa. Jego część znacznie się różni od "Sysyphusa". "Grantchester Meadows" zaczyna się ptasimi krzykami spod których w pewnym momencie wychodzi delikatna i całkiem ładna melodia, na której tle basista śpiewa subtelną partię. "Several Species Of Small Furry Animals Together in a Cave and Geooving with a Pict" to pokręcony zlepek różnych zwierzęcych (i momentami ludzkich) poddanych obróbce. Nie do końca uznaje takie eksperymenty. Następnie przychodzi kolej na "Gilmoura" i jego trzyczęściowe "The Narrow Way" brzmiące jak łagodniejsze oblicze Led Zeppelin, tyle że wzbogacone dodatkowymi dźwiękami. A przynajmniej w pierwszej części, bo druga nie nasuwa już takich skojarzeń i jest już bardziej rockowa, dalej jednak udziwniona innymi dźwiękami. Trzecia natomiast to już zupełnie inny utwór - łagodna i ładna ballada z delikatnym śpiewem. Na koniec przychodzi pora na Nicka Masona (i jego ówczesną żonę). "The Grand Vizier's Garden Party" to po prostu trzyczęściowe solo perkusyjne, tyle że wzbogacone na początku i końcu o partie na flecie żony perkusisty. Nic szczególnego.
Najlepsze jednak co "Ummagumma" ma do zaoferowania to płyta pierwsza zawierająca materiał koncertowy. To tylko cztery utwory, ale muzycy wydobyli z nich wszystko co najlepsze. "Astronomy Domine", które już w wersji studyjnej było jednym z najlepszych momentów wczesnego Pink Floyd tutaj zagrane jest jeszcze ciekawiej zachowując swój klimat. "Careful with That Exe Eugene" w początkowej fazie czaruje spokojnymi partiami muzyków, później natomiast kawałek dostaje "kopa", a dzikie wrzaski Watersa powodują ciarki. "Set The Control For The Heart of the Sun" podobnie jak "Astronomy Domine" zachowuje klimat oryginału, ale zagrany jest z większą intensywnością. Natomiast i tak pokręcony "A Saucerful of Secrets" w tej wersji wciąga jeszcze bardziej swoim chaosem.
Pink Floyd to ten zespół z wielkiej szóstki, który uważany jest za ten najprostszy. "Ummagumma" natomiast to dowód na to, że ta czwórka potrafiła nagrać coś nie tylko łączącego przystępne melodie z lekkimi eksperymentami, ale i stworzyć coś prawdziwie awangardowego. Tutaj świadczą o tym obie płyty, tak koncertowa jak i studyjna.
9/10
Lista utworów:
Dysk 1
- Astronomy Domine
- Careful With That Exe Eugene
- Set The Control For The Heart of The Sun
- A Saucerful of Secrets
- Sysyphus part I-IV
- Grantchester Meadows
- Several Species Of Small Furry Animals Gatheret Together in a Cave and Grooving with a Pict"
- The Narrow Way part I-III
- The Grand Vizier's Garden Party
niedziela, 28 sierpnia 2022
Recenzja: Tim Buckley - "Happy sad"
Tim Buckley karierę zaczął od nagrywania przyjemnych folkowych i folk rockowych utworów bliskich ówczesnej modzie. Na drugim albumie swoją stylistykę wzbogacił o nowe, ciekawe inspiracje. Styl z drugiego albumu został jeszcze bardziej dopracowany na trzecim albumie, "Happy sad"
Tim Buckley znacząco odcinał się od porównań z choćby Bobem Dylanem i upierał się, że jest bardziej muzykiem jazzowym niż folkowym. Właśnie na "Happy sad" zaczyna to udowadniać. Jazzowe wpływy słychać już w pierwszych dźwiękach "Strange Feelin'". Do wcześniejszej, bardziej folkowej twórczości co prawda nawiązują partie gitary akustycznej, ale nawet te zdają się być momentami bardziej zainspirowane jazzowymi gitarzystami. Oprócz bardzo przyjemnej, choć skomplikowanej warstwy instrumentalnej, trzeba wyróżnić po raz kolejny głos lidera, który także śpiewa w interesujący, nie zawsze schematyczny sposób.
Interesująco rozwija się też "Love from Room 109 at the Islander (on Pacific Coast Highway)". Ten jest co prawda mocno wyciszony i co by nie ukrywać, dla kogoś nie osłuchanego z tego typu muzyką, może być nudny - szczególnie że trwa aż 10 minut. Jednak dla kogoś kto choć trochę zapoznał się z folkiem czy np rockiem progresywnym utwór ten z pewnością powinien być interesujący. Łatwiejszy w odbiorze jest chyba kolejny "Dream Letter" i tu zdarzają się momenty mniej typowe, ale jako całość zdaje się prostszy i odrobinę bardziej energiczny niż utwór poprzedni. Dla mnie jednak jest to jeden ze słabszych momentów albumu, choć wciąż udany.
Bardziej typowo wypada "Buzzin'Fly". Tu wpływ muzyki jazzowej nie jest aż tak widoczny, jednak partie gitary zagrane są z naprawdę świetnym feelingiem, a przy tym z rockową mocą. Świetnie Buckley spisuje się też jako wokalista. Spodobać się rockowym słuchaczom może się także "Gypsy Woman". Początek co prawda także jest zagrany spokojnie, później jednak utwór zamienia się porywający jam zagrany z rockową mocą. Świetny numer. Na wyciszenie na końcu Buckley serwuje nam krótki, folkowy i przyjemny "Sing a Song for You".
"Happy sad" to album na niezwykle wysokim poziomie. Tim Buckley świetnie rozwinął swój styl od miłego, ale mało oryginalnego folk rocka, to stylu który ciężko nazwać. Jazz folk, folk progresywny/awangardowy czy może jazz rock lub rock progresywny - każda z tych nazw obroniła by się gdyby chcieć przypisać jej konkretną łatkę. Wciąż jednak w większości jest to muzyka, którą może słuchać ktoś kto do tej pory słucha np rocka lub alternatywy. Jest to album na tyle zróżnicowany, że któraś ze znajdujących się tu pozycji powinna przypaść do gustu.
9/10
Lista utworów:
- Strange Feelin'
- Buzzin'Fly
- Love from Room 109 at the Islander (on Pacific Coast Highway)
- Dream Letter
- Gypsy Woman
- Sing a Song for You
sobota, 27 sierpnia 2022
Recenzja: Kult - "Muj wydafca"
Za sprawą "Taty Kazika" Kult powrócił do łask polskiej publiki. Na tamtym albumie zespół po raz kolejny zmienił kierunek w którym podążał. Kolejny "Muj wydafca", który podobnie jak poprzednik przyniósł kilka koncertowych klasyków zespołu, to jakby podsumowanie dotychczasowej działalności. Choć śladów tego pierwszego, najlepszego okresu w historii zespołu sprzed zawieszenia działalności niestety tu mało.
Do pierwszego okresu grupa nawiązuje właściwie jedynie największym od kilku albumów udziałem dęciaków, przede wszystkim waltorni. Jak ważną rolę pełni ten instrument słuchać od pierwszych chwil tego albumu czyli od dwóch sporych hitów grupy: "Ręce do góry", który swoją siłę pokazuje przede wszystkim na koncertach, gdzie publika może dać się ponieść skocznej melodii i perkusyjnym partiom idealnym skłaniającym do klaskania w rytm, a także w kolejnym, znacznie bardziej już stonowanym "Lewe lewe loff" o wyrazistym basie i świetnym tekście. Jest to także jedna z moich kilkunastu-dwudziestu ulubionych utworów w karierze zespołu, a konkurencja przecież jest bardzo duża. W zasadzie tylko jeden z umieszczonych tu utworów cieszy się lepszym przyjęciem na występach. Jest to przeróbka największego klasyka "Ojca punk rocka", czyli "Pasażer" (w orginale "Passenger") Iggy'ego Popa. W wersji albumowej może przeszkadzać śpiew Kazika, który średnio radzi sobie z angielskim, nie jest jednak jakoś tragicznie. Spore uznanie zdobył też inny cover, tym razem "gyöngyhajú lány" węgierskiej Omegi, tutaj nazwany "Dziewczyna o perłowych włosach". Tutaj także instrumentalnie jest całkiem w porządku, natomiast wokal... cóż, jeśli ktoś odczuwa niesmak słuchając wokalisty śpiewającego po angielsku, to jego węgierski może boleć jeszcze bardziej.
Lubię także najbardziej agresywny na całym albumie utwór tytułowy, który równocześnie zdaje się najbardziej podążać za trendami (skrecze, agresywne brzmienie, rapowana partia wokalna). Swoje mocne chwilę miały też "Onyx" i "Psalm 151". W tym pierwszy całe napięcie psuje niezbyt udane refren. Zwrotki natomiast wciągają swoim ponurym klimatem. W drugim przypadku urzeka nas nieco orientalny styl kompozycji. Czar jednak pryska, gdy muzycy przyspieszają. Wtedy utwór staje się zwyczajnie nijaki. Gdyby skrócić "Historię pewnej miłości" także byłby to bardzo fajny numer. Rozumiem jednak długość tej kompozycji ze względu na tekst - historię bardzo smutną i niestety nie tak rzadką w prawdziwym życiu odpowiadającą o przemocy domowej. Ciekawie prezentują się "Oczy niebieskie", w którym fajne są partie na instrumentach perkusyjnych i wokal świetnie pasujący do plemiennego klimatu.
To by było na tyle z fajnych kawałków na płycie. Reszta utworów to już kompozycje słabe i bardzo słabe. Knajpiany "Keszitsen kepet onmagarol" nie dorównuje nagranym w powiedzmy, że podobnym klimacie utworom z "Taty Kazika" Podobnie jak "Setka wódki". Kompletnie zbędny jest "Gaz na ulicach" w kółko powtarzający to samo. "Kulcikriu" ciekawie się zapowiadało, ale potem robi się zbyt banalnie. Banalne jest także "Krutkie kazanie na temat jazdy na maxa". "Bliskie spotkanie trzeciego stopnia" natomiast aż razi archaizmem. Na tym tle niemal błyszczy "Na zachód", który sam w sobie jest średni. Niepotrzebnie zespół umieścił tu też nową wersję "Piosenki młodych wioślarzy". O ile stara wersja w stylu disco świetnie wpadała w ucho, tak tutejsza, w wersji reggae wypada blado.
"Muj wydafca" to album, który wśród entuzjastów grupy zyskał miano jednego z najlepszych w jego dyskografii. Fakt, znajdziemy tu kilka numerów fajnych, ale nijak mających się do najlepszych momentów trzech pierwszych albumów, czy nawet z poprzedniego krążka. Gdyby cały album zawierał jedynie utwory z drugiego i trzeciego akapitu, to krążek ten stawialbym mniej więcej na wysokości "Your Eyes". Grupa jednak poszła w ilość i dodała masę zupełnie zbędnych i nijakich fragmentów. W rezultacie album w pewnym momencie męczy. Po pierwsze przez długi czas trwania przekraczający 70 minut, co nawet w przypadku płyt z udanymi kompozycjami jest za dużo. A po drugie duża część materiału jest zwyczajnie słaba. Dawałem temu albumowi szansę jako całość już kilkukrotnie, wciąż jednak uważam, że poza kilkoma utworami niezbyt jest do czego wracać. W rezultacie wolę więc posłuchać mieszaniny utworów grupy z czasów całej twórczości, wśród której zawsze znajdzie się kilka kompozycji z tego albumu, niż słuchać "Wydafcy" w całości.
5/10
Lista utworów:
- Ręce do góry
- Lewe lewe loff
- Keszitsen kepet onmagarol
- Onyx
- Gaz na ulicach
- Oczy niebieskie
- Pasażer
- Historia pewnej miłości
- Muj wydafca
- Kulcikriu
- Bliskie spotkanie 3 stopnia
- Krutkie kazanie na temat jazdy na maxa
- Na zachód
- Dziewczyna o perłowych włosach
- Psalm 151
- Piosenka młodych wioślarzy
- Setka wódki
piątek, 26 sierpnia 2022
Recenzja: Björk - "Medúlla"
- Pleasure Is All Mine
- Show Me Forgiveness
- Where Is The Line
- Vöguro
- Oil Britan
- Who Is It (Carry My Joy on the Left, Carry My Pain on the Right)
- Submarine
- Desired Constellation
- Oceania
- Sonnets/ Unrealities XI
- Ancestors
- Mouths Cradle
- Midvikudags
- Triumph Of A Heart
czwartek, 25 sierpnia 2022
Recenzja: Iron Maiden - "No Prayer for the Dying"
Po pełnym rozmachu "Seventh Son of the Seventh Son" w obozie Iron Maiden coś powoli zaczynało się psuć. Pojawiały się sygnały, że z grupy może odejść wokalista zespołu, Bruce Dickinson, który między siódmym a ósmym albumem Iron Maiden wydał swój pierwszy album solowy. Największym ciosem dla zespołu było jednak odejście Adriana Smitha, gitarzysty i najważniejszego obok Steve'a Harrisa kompozytora grupy. Jego miejsce zajął Janick Gers, który wystąpił na debiutanckim albumie Dickinsona. Jest to gitarzysta o zupełnie innym stylu gry niż Smith i pozbawiony takiego kompozytorskiego potencjału jak jego poprzednik. Wciąż jednak jest to gitarzysta dobry, choć pełnie swojego talentu pokaże dopiero później.
Poważna zmiana personalna nie jest jedyną zmianą w stosunku do poprzednich albumów. Bo bogatych brzmieniowo "Somewhere in Time" oraz "Seventh Son..." Żelazna Dziewica na swoim ósmym albumie zdecydowała się na znacznie surowsze brzmienie. W wielu recenzjach pojawia się opinia, że zespół na tym albumie odchodzi od Heavy metalu na rzecz hard rocka. Nie zgadzam się z tym. Wciąż jest to stuprocentowy heavy metal, chyba najbardziej zbliżony do zespołów typu Saxon od czasów płyt z Paulem di'Anno - nawet podobnie surowy (choć mniej urozmaicony) jak debiut.
Do najlepszych momentów na albumie należy na pewno pół balladowy utwór tytułowy ze świetnymi partiami gitarowymi i jedną z lepszych partii wokalnych na albumie. Jeśli mowa o wokalu, to głos Dickinsona uległ zmianie, stał się bardziej zachrypnięty dzięki czemu wokalista wielokrotnie śpiewa z jeszcze większym pazurem niż do tej pory. Słuchać to choćby w szybkim, typowo heavymetalowym "Public Enema Number One", w którym jednak refreny wydają się zbyt banalne albo w "The Assassin", w którym mam podobne zarzuty.
Bardzo lubię też melodyjny, typowy dla nurtu NWOBHM "Holy Smoke" z chwytliwą melodią, łączący fragmenty wolniejsze z bardziej energicznymi "Run Deep Silent Run", który jest jednym z najlepszych kawałków pod względem gry gitar na albumie oraz balladowo się zaczynający "Fates Warning", który potem zmienia się w szybką, metalową jazdę. Dobrze, choć nie wybitnie prezentuje się też jeden z największych hitów zespołu - nagrany początkowo solowo przez wokalistę grupy "Bring Your Daughter... To the Slaughter" na potrzeby filmu "Koszmar z ulicy Wiązów". Ten jest momentami banalny, ale nie można mu odmówić przebojowego charakteru. Do poprzedniego albumu najbardziej nawiązuje finałowy "Mother Russia" - utwór najbardziej rozbudowany na płycie, zwierający mocno kojarzący się z "siódmym synem" wstęp i wzbogaconymi "mistycznymi" chórami fragmentami, a także nagrany został ze sporym rozmachem. "Właściwa" melodia jest jednak bardzo udana i świetnie spisuje się tu Dickinson. Co najwyżej przeciętnie wypadają jednak "Teilgunner" i "Hooks in You". Dla tego ostatniego jednak słowo "przeciętny" to chyba jednak zbyt pozytywna ocena.
"No Prayer for the Dying" to jeden ze słabszych, a może nawet najsłabszy album z pierwszego okresu Dickinsona w zespole. Zespół wyraźnie odczuwał kryzys po stracie niezwykle cennego członka zespołu, który nie dość że był bardzo dobrym instrumentalistą, to był świetnym kompozytorem - jednym z najlepszych w całym gatunku. Wciąż jest to jednak całkiem udany album. Oczywiście nawet najlepsze momenty nie mają startu do "Powerslave", "Revelations" czy "The Evil that Man Do" ale słucha się ich całkiem dobrze. Poza dwoma wpadkami, cały album jest w miarę udany.
6/10
Lista utworów:
- Teilgunner
- Holy Smoke
- No Prayer for the Dying
- Public Enema Number One
- Fates Warning
- The Assassin
- Run Silent Run Deep
- Hooks in You
- Bring Your Daughter... To the Slaughter
- Mother Russia
środa, 24 sierpnia 2022
Recenzja: Deep Purple - "Made in Japan"
Deep Purple dawniej było zespołem, którego koncerty były uważane za jedne z najlepszych. Grupa potrafiła ułożyć set listy z bardzo dobrych utworów (choć zwykle przez długi czas dokładnie tych samych) i zagrać je z ogromną energią i nieraz je modyfikując. Idealnym dokumentem świadczącym o koncertowej siłę Brytyjczyków jest jeden z najbardziej kultowych albumów koncertowych w historii - "Made in Japan".
Album zaczyna się od trzech najbardziej znanych utworów w historii zespołu. Najpierw słyszymy bardzo energiczne wykonanie "Highway Star", które tutaj brzmi o wiele lepiej niż na "Machine Head". Chwilę później następuje wyciszenie za sprawą "Child in time". Jeśli myśleliście, że wersja albumowa z "In Rock" jest niemożliwa do pobicia, to koniecznie trzeba posłuchać wykonania z tego krążka. Nawet niesamowicie trudna partia wokalna została zaśpiewana przez Gillana bezbłędnie. Następnie znowu zespół serwuje masę energii za sprawą "Smoke on the Water". To wykonanie nie jest moim ulubionym, bo wolę to z "Nobody's Perfect" które jest zagrane jeszcze bardziej energicznie, ale także jest świetne.
Jednak to, że największe hity grupy usłyszeliśmy na samym początku, to wcale nie znaczy, że później jest mniej ciekawie. Wręcz przeciwnie, album dopiero się rozkręca. Następne co słyszymy to "The Mule" będący przede wszystkim perkusyjnym popisem Iana Paice'a, moim zdaniem bardzo udanym, mimo że nie przepadam za solówkami na perkusji. Potem wypada "Strange kind of Woman" - moment, w którym najlepiej słychać jak muzycy świetnie się bawią na scenie. Słychać to choćby w momencie gdy Gillan w pewnym momencie zaczyna śmiać się w czasie wykonywania utworu albo w "Dialogu" między wokalistą a gitarzystą grupy, Ritchiem Blackmorem. Dobrą zabawę słychać też w "Lazy". Tutaj utwór ten wykonany jest z niesamowitą swobodą, a do tego zachwyca świetnym organowym wstępem w wykonaniu Lorda. Na deser dostajemy utwór najbardziej rozwinięty ze wszystkich, porażający energiczną improwizacją "Space Truckin'", moim zdaniem najlepiej wykonany utwór na tym albumie, a konkurencja była ogromna.
"Made in Japan" uznawane jest za prawdziwy kanon Deep Purple, a także rockowych albumów koncertowych. Bardzo słusznie, bo niewiele wykonawców potrafiło z i tak dobrych kompozycji stworzyć tak genialne, energiczne i rozbudowane koncertowe arcydzieła. Zdecydowanie jedna z moich ulubionych koncertowych pozycji i chyba ulubiona płyta tegoż zespołu
10/10
Lista utworów:
- Highway Star
- Child in time
- Smoke on the Water
- The Mule
- Strange kind of Woman
- Lazy
- Space Truckin'
wtorek, 23 sierpnia 2022
Recenzja: Genesis - "Foxtrot"
- Watcher of the Skies
- Time Table
- Get 'Em Out By Friday
- Can-utility And The Coustliners
- Horizons
- Supper's Ready
poniedziałek, 22 sierpnia 2022
Recenzja: Roy Harper - "HQ"
Roy Harper był idolem dla wielu wykonawców rockowych. Nic dziwnego więc, że ci tak chętnie występowali na jego albumach. Wcześniej na krążkach Brytyjczyka mogliśmy usłyszeć choćby Jimiego Page'a. Na nagrywanym z kolei w tym samym studiu i w tym samym czasie co kultowe "Wish You Were Here" Pink Floyd możemy usłyszeć gitarzystę tej grupy, Davida Gilmoura albo innego członka Led Zeppelin, które Harperowi dawniej złożyło hołd utworem "Hats off to (Roy) Harper" - Johna Paula Jonesa- czy też znanego z King Crimson i Yes Billa Bruforda. Z takimi gośćmi możemy się domyślać, że "HQ" to album, któremu bliżej rocka niż folku i tak rzeczywiście jest.
Ostrzejsze brzmienie słychać już na starcie albumu, czyli w 14-minutowym "The Game", który może i jest długi, ale nie odczuwam nudy w trakcie słuchania. Całkiem sporo się tu dzieje i mimo momentami hard rockowego grania znalazło się tu miejsce na udane zwolnienie. To właśnie w tym utworze słyszymy tych najbardziej znanych gości na tym albumie, czyli Jonesa na basie i Gilmoura na gitarze. Nie jest to mój ulubiony utwór na krążku, ale słucha się go z dużą przyjemnością. Gorzej wypadają dwa kolejne utwory. Rozpoczęty akustycznym wstępem "The Spirit Lives" wypada jeszcze całkiem nieźle, gorzej z "Grown Ups Are Just Silly Children" - ten jest co najwyżej średni, choć warto zwrócić uwagę na bardzo intensywny bas.
Po nich słyszymy jednak mój ulubiony moment albumu, łączący łagodność folku z rockową zadziornością "Referendum" z bardzo fajnymi partiami gitary elektrycznej. Trzy kolejne utwory z kolei to już typowo folkowe kompozycje. Pierwsza z nich to krótki, ale ładny akustyczny "Forget Me Now" z klimatycznym chórem. Po nim wybrzmiewa już nie akustyczny, ale wciąż łagodny i piękny stale się rozwijający "Hallucinating Light". Na samym końcu z kolei słyszymy kompozycje jeszcze ładniejszą niż dwie poprzednie. "When an Old Cricketer Leaves the Crease" początkowo jest utworem opartym na śpiewie i gitarze akustycznej. Później jednak dochodzą kolejne instrumenty, a utwór staje się bardziej melancholijny.
"HQ" to znak, że Harper ciągle się rozwijał. Miał co prawda małą powtórkę z rozrywki na poprzednim "Valentine", a przecież i wcześniej miał na koncie utwory bardziej rockowe, czyli to co "HQ" wyróżnia najbardziej. Jednak żaden z nich nie brzmiał tak dobrze i tak ciężko, wręcz hard rockowo. Oczywiście, nie są to utwory bez wad, jednak udane i dzięki nim niejeden fan rocka może poznać twórczość tego świetnego artysty. Jako dodatkową zachętę mogę napisać, że sam muzyk uważał ten album za swoje opus magnum.
8/10
Lista utworów
- The Game
- The Spirit Lives
- Grown Ups Are Just Silly Children
- Referendum
- Forget Me Now
- Hallucinating Light
- When an Old Cricketer Leaves the Crease
niedziela, 21 sierpnia 2022
Recenzja: Grateful Dead - "Live/Dead"
Grateful Dead to zespół, który uznawany jest za jeden z najlepszych zespołów koncertowych swoich czasów. A nawet wszechczasów. Rzeczywiście grupa ta potrafiła mocno zmienić swoje własne utwory w porywające improwizację, co można na własne uszy usłyszeć w niezliczonych albumach koncertowych. Tym najpopularniejszym jednak jest prawdopodobnie pierwszy album zespołu tego typu, czyli "Live/Dead".
Na album składa się zaledwie siedem pozycji, całość jednak trwa nieco ponad godzinę. To wiele powinno powiedzieć o długości poszczególnych utworów, a także (bardziej na zasadzie domysłów) ich budowy, czyli swobodnego jamowania członków grupy. O ile najdłuższy na płycie "Dark Star" mimo bycia momentami niezwykle porywającym, to nie miałbym nic przeciwko skrócenia go nieco o niektóre fragmenty, tak inne utwory bazujące przede wszystkim na interakcji między muzykami, czyli płynnie przechodzące w siebie "The Eleven" i "Turn on Your Love Light" wciąż trzymają mnie w napięciu co będzie działo się dalej. Przede wszystkim zachwycają mnie gitary, jednak w drugim z utworów sporo czasu na pokazanie swoich umiejętności mają perkusiści zespołu. Pisząc o tych dwóch utworach nie można jednak nie wspomnieć o poprzedzającym je "St. Stephen". Jest to co prawda utwór najbardziej zachowawczy, można go jednak uznać za wstęp do kolejnych dwóch improwizacji, gdyż płynnie przechodzi w "The Eleven", a przy tym zagrany jest z podobnie dużą dawką energii.
Zupełnie inne są trzy kolejne utwory. "Death don't Have No Mercy" posiada klimatyczny początek i mimo 10 minut trwania hipnotyzuje przez cały ten czas, dzięki czemu kawałek zlatuje błyskawicznie. Kolejny "Feedback" z kolei to najbardziej eksperymentalny utwór na całym albumie bazujący na teoretycznie bez sensownych zgrzytach i przypadkowych dźwiękach, a mimo to słucha się tego ze względną przyjemnością. Na samym końcu słyszymy króciutki "And We Bid you Goodnight" czyli podwójną warstwą wokalną na minimalistycznym instrumentalnym tle.
"Live/Dead" to faktycznie album ciekawy, pokazujący, że muzycy mieli pomysł jak rozwijać swoje własne utwory w coś zupełnie innego, dzięki czemu publika nigdy nie wiedziała co ją czeka. Obcując z tą muzyką faktycznie na żywo, na pewno długo bym wspominał te chwilę, jednak słuchając tego albumu w domu całkowicie na trzeźwo nie odczuwam potrzeby słuchania go znacznie częściej. Przynajmniej na razie. Mimo to warty jest uwagi, gdyż można dostrzec w nim coś interesującego dla siebie.
8/10
Lista utworów:
- Dark Star
- St. Stephen
- The Eleven
- Turn on Your Love Light
- Death don't Have No Mercy
- Feedback
- And We Bid you Goodnight
sobota, 20 sierpnia 2022
Recenzja: Sisters of Mercy - "Floodland"
- Dominion/Mother Russia
- Flood I
- Lucretia My Reflection
- 1959
- This Corrosion
- Flood II
- Driven Like the Snow
- Never land - a fragment
piątek, 19 sierpnia 2022
Recenzja: The Boys Next Door - "Door, Door"
Zaledwie w poprzedniej recenzji - "Garage Inc." zespołu Metallica - wspomniałem, że szkoda, że metalowa legenda nie poradziła sobie z utworem "Loverman" Nick Cave and the Bad Seeds, bo australijski muzyk (i oczywiście towarzyszący mu artyści) jest warty uwagi. Postanowiłem więc sam poświęcić trochę uwagi tym muzykom. Tym razem co prawda nie jest to projekt Nick Cave and the Bad Seeds, który nagrał "Loverman" lecz pierwszy poważny projekt Nicka Cave'a zanim jeszcze opuścił wraz z towarzyszącymi mu muzykami rodzimą Australię kiedy to zmienili nazwę i stali się bardziej znani.
Muzyka zawarta na debiucie grupy The Boys Next Door, "Door Door" różni się od tej, którą niektórzy mogą kojarzyć z czasów Birthday Party, nie mówiąc już o tej z czasów Bad Seeds. Tutaj dominuje całkiem przebojowa i raczej mało odkrywcza muzyka nowofalowa wyróżniającą się właściwie jedynie warstwą wokalną charyzmatycznego Nicka Cave'a. Utwory rodzaju "The Nightwatchman" albo "Brave Exhibitions" to po prostu melodyjne i przyjemne new wave'owe numery nie wyróżniające się czymś nadzwyczajnym. W tym pierwszym dodatkowo występuje największa wada całego albumu czyli nie zawsze potrzebne chórki. Te są zbędne wg mnie także w niezłym "The Voice", w którym możemy usłyszeć saksofon i w "Somebody's Watching", który wg mnie szybko się nudzi.
Moimi ulubionymi kompozycjami z tego albumu są "Friends of My World" z bardzo fajnym gitarowym motywem oraz "After a Fashion" z kolejną świetną gitarową partią. Nieźle wypada ponury "I Mistake Myself", za to lekko mroczny "Dive Position" traci swój klimat w refrenach, szkoda. Niewypałami za to są tandetny "Roman Roman" oraz niepasująca do reszty ballada "Shivers".
Muzyka zawarta na "Door, Door" nie jest odkrywcza i nie różni się wiele od innych nowofalowych albumów z tego okresu. Jest to propozycja przede wszystkim dla fanów tej stylistyki i fanów twórczości Nicka Cave'a. Dla innych słuchaczy jest to raczej ciekawostka. Przyjemna w odsłuchu, ale ciekawostka.
6/10
Lista utworów:
- The Nightwatchman
- Brave Exhibitions
- Friends of My World
- The Voice
- Roman Roman
- Somebody's Watching
- After a Fashion
- Dive Position
- I Mistake Myself
- Shivers
czwartek, 18 sierpnia 2022
Recenzja: Metallica - "Garage Inc."
"Garage Inc." wydany rok po mającym nie najlepsze opinie "ReLoad" to nie kolejna typowo studyjna płyta Metalliki. Tym razem kalifornijska grupa zdecydowała na wydanie nagranych wcześniej i wydanych np na stronach b singli przeróbek cudzych kompozycji. Jednak żeby nie zarabiać ponownie tylko na czymś, co wydane było już wcześniej, zespół zdecydował się na poszerzenie albumu o drugą płytę, nagrywając kolejne covery. Zarówno na pierwszym, jak i na drugim krążku obok przeróbek grup, do których muzycy nie kryli fascynacji, znalazły się kompozycje wykonawców, których fan metalu raczej nie do końca się spodziewał.
I tu idealnym przykładem jest choćby singlowy "Turn the Page" w oryginale wykonywany przez Boba Segera. I jest to jednocześnie jeden z najmocniejszych punktów całego zestawu. Z dosyć delikatnej kompozycji metalowcy zrobili porywającą pół balladę, do której nagrali bardzo poruszający teledysk, który mocno zmienił moją interpretację tekstu. Zarazem jest to chyba mój ulubiony utwór z całego albumu. Oczywiście lubianych przeze mnie utworów jest więcej. Tu wymienię inne single wykrojone z tego albumu czyli "Whiskey in the Jar" i "Die, die my Darling". Pierwszy z nich to właściwie przeróbka przeróbki, czyli tradycyjna irlandzka pieśń oparta na interpretacji Thin Lizzy, jednak znacząco się od niej różniącą. Wykon Metalliki pozbawiony jest celtyckiego klimatu jaki posiada wersja Thin Lizzy, nadrabia jednak wielką energią i przebojowością. "Die Die my Darling" z kolei to cover utworu wykonywanego przez punkowy zespół The Misfits. O ile oryginał jest całkiem niezły w kategorii przebojowego punk rocka, to wersja metalowej legendy nadała jej bardziej czystego brzmienia, co w tym konkretnym przypadku jest sporą zaletą. Muzycy nadali też temu numerowi jeszcze bardziej przebojowego charakteru.
Jeśli chodzi o inne utwory z płyty nr 1, czyli z tej nagranej na potrzeby wydania tego albumu, to fajnie wypada też pochodzący z piątej płyty Black Sabbath "Sabbra Cadabra", który może i ustępuje oryginałowi, ale miło się tego słucha. Jeśli jednak liczycie, że Metallica zatrudniła osobę posługującą się syntezatorami albo któryś z muzyków nauczył się obsługi tego instrumentu to jesteście w błędzie. Zamiast syntezatorowego fragmentu, muzycy wpletli w całość fragment innego utworu pochodzącego z "Sabbath Bloody Sabbath" - "A National Acrobat". Niewiele od oryginału odbiega "Astronomy" Blue Öyster Cult. Poprawie uległo jednak brzmienie. Podobnie ma się sprawa z "It's Electric" Diamond Head i "Tuesday's Gone" Lynyrd Skynyrd. W tym drugim przypadku jednak i tak wolę oryginał. Ciężko powiedzieć czemu, po prostu przemawia do mnie bardziej pierwowzór. Wersja Metalliki mnie nudzi. Nie do końca podoba mi się pomysł aby duński Mercyful Fade uhonorować poprzez tzw medley, czyli kilka utworów zespołu złączonych w całość. Wykonanie nie jest złe, jednak jest bardzo długie i lepiej byłoby nagrać jeden-dwa utwory zespołu w całości. Nie jestem fanem dwóch przeróbek hardcore punkowej grupy Discherge: "Free Speech For The Dumb" i "The More I See". W tym drugim utworze nieźle wypada oryginał, nie lubię za to tego pierwszego w żadnej z dwóch wersji. Największą porażką w porównaniu z wersją oryginalną jest jednak "Loverman" pierwotnie wykonywany przez Nicka Cave'a wraz z zespołem Bad Seeds. O ile wersja Cave'a i spółki posiada oprócz zapadającej w pamięć melodii zbieraninę ciekawych "przeszkadzajek" i intryguje bardzo ciekawym śpiewem lidera, tak wykonanie Metalliki jest po prostu nijakie. James Hetfield co prawda w niektórych momentach stara się odwzorować śpiew idola, ale robi to w momentach najłatwiejszych, a te najdziwniejsze momenty śpiewa w zwyczajny sposób pozbawiony czegokolwiek ciekawego.
Drugi krążek to już utwory nagrane wcześniej na różne EP-ki i strony B singli. Tu już wykonawcy, których zespół wziął na warsztat są bardziej oczywiści. Właściwie to nie usłyszymy tu nic poza punk rockiem, hard rockiem i heavy metalem. Niespodzianką dla niektórych fanów może być przeróbka utworu Queen. Jednak jeśli ktoś zna twórczość tej grupy z przed stania się pop rockowym gigantem, to wybór ten nie powinien dziwić, szczególnie, że metalowcy postawili na najostrzejszy utwór w karierze "Królowej", czyli"Stone Cold Crazy" nazywane (moim zdaniem przesadnie) pierwszym utworem thrash metalowym. Grupa nie odbiega wiele od oryginału, ale całe szczęście nie skorzystała z pomysłu z kiczowatymi chórkami. Najwięcej uwagi zostało tu poświęcone grupie, która pod względem wpływu na innych metalowych wykonawców nie ma sobie równych, czyli brytyjskiej legendzie Motorhead, której aż cztery utwory zostały tu wykonane przez Metallikę. "Overkill", "Damage Case", "Stone Dead Forever" i "Too Late Too Late"- bo te właśnie utwory Metallica umieściła na albumie - nie odbiegają wiele od oryginałów, za to każdy zagrany jest z dużą energią - w końcu każda z tych czterech pozycji to wykonanie na żywo. Drugim bardzo mocno docenionym zespołem jest obecny już wcześniej Diamond Head. Oprócz obecnego na płycie numer jeden "It's Electric", grupa na drugim krążku zamieściła trzy kolejne kompozycje legendy NWOBHM: "Am I Evil", "The Prince" i "Helpless". I w tym przypadku zespół zdecydował się na w miarę wierne odwzorowanie wersji oryginalnych. Nie ma tu zresztą żadnego utworu, który grupa postanowiła jakoś zmienić jak to miało miejsce w kilku przypadkach na pierwszym dysku. Zarówno połączenie "Last Caress" i "Green Hell" the Misfits, jak i "The Small Hours" Holocaust, "Breadfan" i "Crash Cours in Brain Surgery" Budgie, "Blitzkrieg" Blitzkrieg oraz "So What" Anti-Nowhere League opierają się na wersjach pierwotnych. Podobnie zresztą jak chwytliwy "The Wait" Killing Joke. Tu jednak wokal zdaje się jeszcze bardziej zdeformowany przez efekty niż jest to w wersji Killing Joke.
"Garage Inc." to przyzwoite uzupełnienie dyskografii grupy. Nie jest idealne, bo niektóre utwory nawet w oryginalnych aranżacjach mnie nie przekonują, ale część z nich wypada lepiej lub porównywalnie do oryginałów. Szkoda, że grupa częściej nie próbowała nagrać czegoś po swojemu, bo w przypadku "Whiskey in the Jar" czy przede wszystkim "Turn the Page" wyszło im to bardzo dobrze. Po co jednak wydawać przeróbki cudzych kompozycji jeśli różnią się one właściwie tylko brzmieniem i wokalem? Na plus dla zespołu, że dzięki nim wielu słuchaczy dowiedziało się o ciekawych wykonawcach pokroju nieco zapomnianego Diamond Head czy genialnego Mercyful Fade. Szkoda, że nie poradzili sobie w utworem Nicka Cave'a, bo to także bardzo interesujący artysta, a przez słabą wersję Metalliki niewiadomo ilu słuchaczy zdecyduje się na poznanie jego twórczości.
7/10
Lista utworów:
Płyta nr 1:
- Free Speech For The Dumb
- It's Electric
- Sabbra Cadabra
- Turn the Page
- Die Die my Darling
- Loverman
- Mercyful Fade
- Astronomy
- Whiskey in the Jar
- Tuesday's Gone
- The More I See
- Helpless
- The Small Hours
- The Wait
- Crash Cours in Brain Surgery
- Last Caress/ Green Hell
- Am I Evil
- Blitzkrieg
- Breadfan
- The Prince
- Stone Cold Crazy
- So What
- Killing Time
- Overkill
- Damage Case
- Stone Dead Forever
- Too Late Too Late
środa, 17 sierpnia 2022
Recenzja: Led Zeppelin - "In Through the out Door"
"In Through the out Door" to ostatni typowo studyjny album Led Zeppelin. Mimo, że od kilku albumów widoczny był spadek formy w porównaniu z dwoma pierwszymi albumami, to wciąż krążki te stały na bardzo wysokim poziomie. Tym razem, gdy ciężar komponowania nowego materiału stanął na barkach Johna Paula Jonesa powstałe utwory odpychają prawie pod każdym względem.
Przede wszystkim w uszy kłuje jednak brzmienie. John Paul Jones mocno wyeksponował na tym albumie syntezatory, za które odpowiada on sam, praktycznie w każdym z utworów spychając na dalszy plan gitarę. Nie bronią się też same kompozycje i pozbawione energii wykonanie. Jako tako spisują się w sumie przede wszystkim dwa utwory, w miarę przebojowy "In the Evening" i finałowy "I'm Gonna Crawl". Oba jednak zostały mocno zepsute plastikowym brzmieniem, szczególnie drugi z wymienionych utworów, który mógłbyć bardzo ciekawym bluesowym numerem gdyby nie syntezatory.
Kiedyś lubiłem też "All My Love" napisany przez Planta dla swojego zmarłego synka. Dziś jednak utwór ten wydaje mi się zbyt plastikowy i tandetny, żeby słuchać go często. Dalej jest to jednak jeden z lepszych utworów na krążku. Zadatki na świetny utwór miał też "Carouselambra" i tu jednak potencjał został zmarnowany przez brzmienie, a także zbyt długi czas trwania. Gdyby odrzucić syntezatory i kompozycję skrócić przynajmniej o 1/4 albo lepiej nieco więcej, to byłby to być może najlepszy numer na albumie.
Kompletnymi niewypałami za to są knajpiany "Sound Bound Saurez", popowy "Fool in the Rain", w którym nawet wpływy latynoskie nie pomagają oraz rock'n'rollowy "Hot Dog" który nie dorównuje nawet wcześniejszym nagranym w tym stylu utworom w katalogu Led Zeppelin.
Parę słów należy się okładce. A może raczej okładkom. Grupa zdecydowała się na 6 różnych wersji zdjęcia na okładce. Przedstawiają one dokładnie tą samą scenę tyle że z sześciu różnych perspektyw. Zamiast dać kupującym wybór jednak, to zespół zdecydował się zapakować płytę w szarą kopertę. Do czasu otwarcia w domu więc kupujący nie byli świadomi, którą wersję zakupili.
Można się zastanawiać co by było gdyby grupa kontynuowała działalność. Czy wróciliby na bardziej hard rockowe tory, czy wypalenie twórcze coraz mocniej dawałoby o sobie znać. Tego się nie dowiemy, gdyż po śmierci perkusisty grupy, Johna Bonhama zespół się rozpadł i dzięki uporowi Planta nigdy się nie reaktywował poza okazjonalnymi występami. Szczęście w nieszczęściu, bo dzięki temu Led Zeppelin nagrało tylko jeden faktycznie słaby album, podczas gdy inne, działające dłużej rockowe legendy, nagrały ich po kilka(...naście).
5/10
Lista utworów:
- In the Evening
- Sound Bound Saurez
- Fool in the Rain
- Hot Dog
- Carouselambra
- All my Love
- I'm Gonna Crawl
wtorek, 16 sierpnia 2022
Recenzja: Jethro Tull - "Thick as a Brick"
Po ukazaniu się "Aqualung" coraz więcej ludzi zaczęło nazywać Jethro Tull zespołem progresywnym. I mimo, że grupa rozwijała granicę rocka już od kilku albumów, to łatka ta bardzo nie spodobała się liderowi zespołu - wokaliście i fleciście, Ianowi Andersonowi. Postanowił więc on, korzystając ze swojego poczucia humoru, nagrać album wyolbrzymiający wady tego nurtu. Zespół przyłożył się do tego pomysłu tak mocno, że stworzyli historię ośmioletniego pisarza, którego praca została w ostatniej chwili wyeliminowana z konkursu. Ciekawym pomysłem była forma w jakiej płyta została wydana, czyli zamiast tradycyjnej okładki, grupa zawinęła krążek w 12-stronnicową gazetę zawierającą m.in. historię owego ośmiolatka, ale też inne historie. Niestety na CD takiej formy okładki już nie uświadczymy.
Jeśli chodzi o zawartość albumu to znajdziemy tu jedynie jeden utwór podzielony ze względów technicznych na dwie części. I nawet jeśli album ten faktycznie miał być żartem i parodią, to kompozycja ta jest najlepszym co grupa kiedykolwiek nagrała. "Thick as a Brick" udanie łączy elementy folkowe z tymi bardziej hardrockowymi. Każdy z instrumentalistów daje tu świetny popis swoich umiejętności. Daleko im jednak do bezsensownych wirtuozerskich popisów pokroju ELP albo późniejszych wykonawców w stylu Yngwiego Malmsteena, lecz oparte na wyczuciu każdego z nich oraz wzajemnej interakcji.
Przez całe ponad 40 minut trwania płyty dzieje się coś ciekawego. Nie słychać tu dłużyzn, zbędnych powtórek czy niepotrzebnych motywów, co jest sporą rzadkością nawet w utworach trwających kilkanaście minut. Grupa sprawnie poradziła sobie z podzieleniem kompozycji na dwie części przez wyciszenie pod koniec pierwszej części i podobny początek drugiej, dzięki czemu nie jesteśmy zmuszeni zmieniać strony w trakcie jakiegoś ciekawego fragmentu.
Mimo, że najpopularniejszym albumem Jethro Tull wciąż pozostaje "Aqualung", to "Thick as a Brick" jest uznawany za krążek najlepszy w historii zespołu, a także jako jeden z najlepszych w historii rocka progresywnego. I chociaż w drugiej części momentami nie wszystko mi się ze sobą zgrywa, to i tak jest to jeden z moich ulubionych albumów jakie kiedykolwiek słyszałem.
10/10
Lista utworów:
- Thick as a Brick
poniedziałek, 15 sierpnia 2022
Recenzja: Tim Buckley - "Goodbye and Hello"
Tim Buckley spory potencjał pokazał już na debiutanckim albumie. Przez kilka miesięcy dzielące wydanie kolejnego krążka folkowego artysty poczynił on jednak ogromne postępy. O ile na "Tim Buckley" dominowały utwory łatwe i przyjemne, nie wyróżniające się za bardzo na tle innych zbliżonych wykonawców, tak na "Goodbye and Hello" muzyk poszedł w znacznie ciekawsze rejony.
Jeszcze rozpoczynający album "No Man Can Find the War" jest jakby pomostem między poprzednim krążkiem, a bardziej eksperymentalnym podejściem na krążku numer dwa i jeszcze bardziej eksperymentalnym podejściem na kolejnych albumach. Sama kompozycja wg mnie jest udana i świetnie brzmią tutaj partię każdego z instrumentalistów, no i oczywiście wokal lidera. Już bardziej od typowego folku oddala się kolejny "Carnival Song" oparty na wesołkowatej "cyrkowej" melodyjce, jednak sporo instrumentaliści robią, aby odciągnąć uwagę słuchacza od tej co by wiele nie mówić banalnej melodii. Sam utwór jednak nie podoba mi się za bardzo, ale też nie przeszkadza. Na podobnej zasadzie zbudowany jest również wesołkowaty "Knight-Errant", który także mnie nie przekonuje.
Słabszych fragmentów jest tu niestety więcej, bo przyjemny, ale nic nie wnoszący finał albumu w postaci "Morning Glory" z chórkami w tle w pewnym momencie nuży, a monumentalny utwór tytułowy, który miał być prawdopodobnie najważniejszą kompozycją na albumie jest dla mnie przerostem formy nad treścią. Lecz głównie w tych bardziej energicznych momentach, bo uczciwie trzeba przyznać muzykom, że fragmenty spokojne są niezwykle udane. Buckley po prostu nie poradził sobie ze zgrabnym połączeniem tak wielu motywów w jedną całość i podobnie jak opisywany już przeze Nick Drake dał się ponieść momentami zbyt bogatym aranżacjom.
I z istotnych wad, to by było na tyle. W pozostałych utworach nie dostrzegam wielkich minusów. "Pleasant Street" charakteryzuje się bogatą aranżacją i ponurym klimatem będąc jednym z moich ulubionych utworów na albumie. Mroczny wstęp posiada "Hallucinations", po jakimś czasie jednak utwór nabiera ciężaru, w warstwie instrumentalnej robi się gęsto, a momentami ma się wrażenie jakby muzycy grali niezależnie od siebie. Brzmi to jednak bardzo interesująco. Bardziej intensywnie jest w "I Never Asked to be Your Mountain", natomiast spokojnie, a wręcz magicznie jest w "Once I Was" i "Phantasmagoria in Two"
Album numer dwa Tima Buckleya jest o wiele ciekawszy od jego debiutu. Tu już można bardziej wierzyć muzykowi, że jest on Jazzmanem, a nie muzykiem folkowym, to jednak wciąż tylko rozgrzewka przed tym, co artysta przygotuje w przyszłości. Nie mniej warto posłuchać i tej pozycji.
7/10
Lista utworów:
- No Man Can Find the War
- Carnival Song
- Pleasant Street
- Hallucinations
- I Never Asked to be Your Mountain
- Once I Was
- Phantasmagoria in Two
- Knight-Errant
- Goodbye and Hallo
- Morning Glory
niedziela, 14 sierpnia 2022
Recenzja: 13th Floor Elevators - "Easter Everywhere"
Debiut 13th Floor Elevators był niezwykle ważnym dla powstania rocka psychodelicznego albumem. Grupa nie tylko pokazała, że rock nie musi mówić o błahych tematach i opierać się na prostych, często tandetnych melodyjkach. Debiut zespołu faktycznie mocno poszerzył granice rocka i zabierając się za odsłuch kolejnego albumu grupy, miałem bardzo wysokie oczekiwania.
Czy te oczekiwania zostały spełnione? I tak, i nie. 13th Floor Elevators nie poszedł jeszcze bardziej w kierunku zwariowanego grania, na co nieco liczyłem, jednak poczynił postępy na innych polach, a przy tym każda z kompozycji stoi na co najmniej dobrym poziomie. Moim ulubionym utworem jest kompozycja, która album zaczyna, czyli rozbudowany "Slip Inside This House" opierający się na trzech elementach, które były najmocniejszymi punktami już na płycie wcześniejszej, czyli świetnym zadziornym wokalu, bardzo fajnym partiach gitarowych i oryginalnym instrumencie - elektrycznym dzbanku. Właściwie te same zalety można napisać przy każdym kolejnym utworze; czy to przy kolejnych "Slide Machine" i "She Lives (In a Time of Her Own)", czy przy "Earthquake" z "podwójnym" wokalem, czy "Dust" - początkowo spokojnym, później już bardziej rockowym.
Bardzo fajne na "Easter Everywhere" jest to że płyta zachowuje spójność, mimo sporego rozrzutu stylistycznego. Usłyszeć tu możemy np. spokojny "(It's All Over Now) Baby Blue", bardziej folkowy "I had to Tell You" z udziałem harmonijki albo mający w sobie coś egzotycznego "Postures". Całości dopełniają już mniej się wyróżniające "Nobody to Love" i "(I've got) Levitation, które również są udanymi utworami.
13th Floor Elevators po raz drugi pokazali, że pomysł na siebie mieli. I mimo, że płyta ta nie była takim powalającym przeżyciem jak płyta debiutancka, to trzyma niesamowicie wysoki poziom przez całą długość, a kilka jej fragmentów to naprawdę niesamowicie ciekawe kompozycje, do których chce się wracać.
8/10
Lista utworów:
- Slip Inside This House
- Slide Machine
- She Lives (In a Time of Her Own)
- Nobody to Love
- (It's All Over Now) Baby Blue
- Earthquake
- Dust
- (I've got) Levitation
- I had to Tell You
- Postures
sobota, 13 sierpnia 2022
Recenzja: Maanam - "Się ściemnia"
Tytuł piątego albumu studyjnego Maanam wiele mówi o samej zawartości płyty. Mimo, że na "Ulicznym patrolu" i "Mental Cut" sporo było utworów o pesymistycznym charakterze, to tutaj brzmią one w większości jeszcze chłodniej, mocniej nawiązując do stylistyki cold wave, a nie new wave jak było dotychczas.
Nie stało się tak bez przyczyny. Zespół właściwie nie istniał w czasie nagrań, więc trudno było o chwytliwe, przebojowe numery pokroju "Szarych miraży" czy słynnych "Cykad". Najlepszym przykładem na to jest to, że największy przebój z tej płyty, czyli utwór tytułowy, to kompozycja chłodna, momentami mroczna okraszona pesymistycznym tekstem. A mimo to grupa potrafiła z tego uczynić utwór długo zapadający w pamięci. Jest to też jeden z niewielu momentów, gdy Kora szarżuje ze swoim specyficznym stylem śpiewu. Przez większość albumu śpiewa w sposób jak na nią całkowicie zwyczajny, np w fajnych "For Your Love" i "Caliope". Bardzo interesującym utworem jest "Kadyks" w części śpiewany po francusku, natomiast średnio wypada "Życie za życie (kiedy skrzywdzisz mnie)" z udziałem trąbki.
Pozostałe utwory już zawierają mniej chłodu, choć "Lata dziecinne (Płynny żar)" jest jeszcze nieco zimne. "Bądź taka nie bądź taka" to już natomiast jeden z najsłabszych utworów, podobnie jak najbardziej pozytywny pod względem charakteru, instrumentalny "Wszystko w porządku, więc od początku ". Broni się natomiast żywiołowy "Jedyne prawdziwe tango" z wyrazistym basem.
"Się ściemnia" był trudnym dla grupy albumem. Zespół był już praktycznie rozwiązany, niektórzy muzycy byli zbierani na szybko, a spójność albumu znowu została zaburzona kilkoma nie pasującymi do klimatu kompozycjami. Maanam jednak to grupa, która poniżej pewnego poziomu nie schodziła i nawet w takim kryzysie poradziła sobie naprawdę dobrze, szczególnie w tych chłodnych numerach, w których grupa świetnie się sprawdza, co pisałem już przy okazji "Nocnego patrolu".
7/10
Lista utworów:
- For Your Love
- Caliope
- Bądź taka nie bądź taka
- Kaliope
- Życie za życie (kiedy krzywdzisz mnie)
- Lata dziecinne (płynny żar)
- Się ściemnia
- Jedyne prawdziwe tango
- Wszystko w porządku, więc od początku
piątek, 12 sierpnia 2022
Recenzja: Björk - "Vespertine"
Björk od samego początku była artystką, której nie zależało na płynięciu z prądem, jednak mimo takiego podejścia jej trzy pierwsze albumy zdobyły ogromną popularność, mimo, że zwykle różniły się od siebie- szczególnie drugi "Post" i kolejny "Homogenic". Czwarty album Islandzkiej artystki (nie liczę wydanego wcześniej "Selmasongs" będącego bardziej projektem pobocznym) to jakby rozwinięcie stylistyki poprzednika. Piszę "jakby" bo niekoniecznie rozwija się to w odpowiednim kierunku.
O ile na "Homogenic", który był albumem bardzo spokojnym i pięknym, kompozycje zwykle były całkiem wyraziste, tak na "Vespertine" zwykle są one zbyt anemiczne, a większości brakuje polotu. Fakt, że osobno większość tych utworów całkiem nieźle się broni, jednak połączone w całość po prostu mnie nużą. Na plus muszę wyróżnić na pewno "Hidden Place", który jest jedną z najlepszych i najbardziej wyrazistych kompozycji na płycie, choć momentami brzmi jak autoplagiat wcześniejszych dokonań. Magiczny "Undo" i oparty na mocniejszym basie "Pagan Poetry" to także bardzo mocne punkty. Są to moje trzy ulubione utwory z tego krążka, ale nie najgorzej wypada też "It's Not Up to You", "Heirloom" czy finałowy "Unison" mający najbardziej pozytywny charakter ze wszystkich utworów. Całość urozmaica nadający się na kołysankę, instrumentalny "Frosti".
Reszta utworów, czyli "Cocoon", "Aurora ", "An Echo A Stain", "Sun in my Mouth" i "Harm of Will" są wg mnie już zbyt nijakie, szczególnie słuchane w całości jako album. Nie można im jednak odmówić bogatej aranżacji, bo właśnie to obok jak zwykle genialnego wokalu Islandzkiej śpiewaczki jest mocną stroną nawet tych mniej mnie przekonujących utworów. Myślę jednak, że Björk za bardzo skupiła się aby umieścić ciekawe elementy elektroniczne czy instrumentalne w tle kosztem ciekawszych kompozycji, w efekcie czego "Vespertine" jest najmniej lubianym przeze mnie albumem artystki do tej pory.
6/10
Lista utworów:
- Hidden Place
- Cocoon
- It's Not Up to You
- Undo
- Pagan Poetry
- Frosti
- Aurora
- An Echo A Stain
- Sun in my Mouth
- Heirloom
- Harm of Will
- Unison



















