wtorek, 31 maja 2022

Recenzja: Led Zeppelin - "Houses of the Holy"

 

Okładka albumu "Houses of the Holy" zespołu Led Zeppelin

W dyskografii Led Zeppelin największym uznaniem cieszą się "cyferki", czyli cztery pierwsze albumy grupy, reszta dyskografii natomiast (poza niektórymi utworami) bliżej znana jest przede wszystkim bardziej dociekliwym fanom zespołu lub stylistyki w jakiej tworzyli. Szkoda, bo na kolejnych albumach brytyjska grupa także tworzyła świetne rzeczy i znakomitym przykładem będzie tu pierwszy "nienumerowany" album Brytyjczyków - "Houses of the Holy".

Grupa sporo tutaj eksperymentowała z różnorodnymi gatunkami muzycznymi. O ile hard rock, folk i blues były na albumach Led Zeppelin normą, tak na opisywanym krążku znalazły się utwory, w których rockmani inspirowali się funkiem oraz reggae - i to z dobrym skutkiem. Pierwszy z tych kawałków to niesamowicie bujający "The Crunge". Czegoś takiego jeszcze panowie nie prezentowali i wyszło to naprawdę ciekawie. Nawet Plant śpiewa tutaj w niecodzienny dla siebie sposób świetnie uzupełniając funkową grę kolegów. Bardziej może zszokować "D'yer mak'er". Te fragmenty pozbawione zaostrzeń przeciwnikom reggae z pewnością nie przypadną do gustu, bardzo dobrze natomiast owe zaostrzenia wypadają. Po połączeniu brzmi to całkiem dobrze i świeżo, mimo że od nagrania tego kawałka minęło niemal 50 lat. A dalej nikt nie połączył reggae z rockiem z tak dobrym skutkiem.

Oczywiście album nie jest zbiorem różnorakich eksperymentów grupy z niecodziennymi dla nich gatunkami, bo dalej znajdziemy tu solidne hard rockowe granie. Idealnymi przykładami niech będą dwa skrajne numery na krążku. Czyli otwierający "The Song remains the same" oraz ostatni "the Ocean". W pierwszym z nich słuchać jaką muzycy czerpią radość ze wspólnego grania. Naprawdę chyba żaden utwór zespołu do tej pory nie sprawiał wrażenie tak radosnego. A przy tym każdy z instrumentalistów pokazuje swoje wysokie umiejętności. Podobnie jak Robert Plant na wokalu oczywiście. Finał albumu ze świetnym riffem mocno kojarzy mi się z "dwójką" zespołu i kawałek ten raczej nie zaniżył by oceny wspomnianego albumu gdyby zespół stworzył go kilka lat wcześniej. Jedyne do czego mogę się przyczepić w tym nagraniu to wyciszenie w środku - takich utworów się nie przerywa!

Jednak to jedyne typowe hard rockowe kawałki ma płycie. Reszta utworów jest już bardziej nietypowa, jednak świetna. Jako tako do hard rocka można zaliczyć "Over the Hills and far away", jednak dopiero od pewnego momentu, gdy do gry wchodzi gitara elektryczna ze świetnymi partiami oraz John Paul Jones na basie i Bonzo na perkusji. Do tamtej pory był to popis gitarzysty na akustyku - słychać, że Page jest fanem samego Roya Harpera.

Zespół chyba bardzo ciągnęło do bardziej tanecznej stylistyki, bo oprócz funkowego "the Crunge" stworzyli bardzo chwytliwy "Dancing Days" . Jak sama nazwa wskazuje, melodia stworzona przez muzyków idealnie pasuje do tańca- może nietypowe i średnio pasujące do albumu, a nawet całej twórczości, ale mi się ta kompozycja bardzo podoba.

Na poprzedniku zespół stworzył świetny, rozbudowany "Stairway to Heaven" i tym razem co prawda nie stworzyli czegoś aż tak doskonałego, ale coś bliskiego doskonałości już tak. I to dwa razy. Pierwszy z utworów jakie mam na myśli to przez większość czasu bardzo łagodny "the Rain Song" z pięknymi partiami Page'a i świetną delikatną linią wokalną Planta. Nie obyło się poraz kolejny bez świetnego przyspieszenia po pięciu minutach. Coś pięknego, a jedyne do czego mam zastrzeżenia to klawiszowe tło stworzone przez Jonesa, jednak nie razi ono jakoś drastycznie. Jeszcze wyżej cenie sobie przedostatni na płycie "No Quarter"- utrzymaną w średnim tempie kompozycję z genialnymi gitarowymi zagrywkami. Utwór opiera się jednak przede wszystkim na partiach instrumentów klawiszowych - tym razem niezwykle udanych. Warto wspomnieć o wokalu- Plant śpiewa momentami wręcz płaczliwie, jednak w utworze o dosyć posępnym nastroju brzmi to bardzo dobrze.

"Houses of the Holy" to album niesamowicie niedoceniany. Czemu tak jest, naprawdę ciężko powiedzieć, bo przecież znajdziemy tu zarówno hardrockowy czad jak i łagodne oblicze grupy, a nawet bardziej taneczne, co do tej pory było niespotykane. Faktem jest, że rozstrzał stylistyczny na całym albumie jest ogromny, ale kompozycje są na tyle udane, że nie powinno to przeszkadzać. Dla mnie płyta która razem z "trójką" bije się o trzecie miejsce moich ulubionych płyt zespołu.

9/10

Lista utworów:

  1. The Song remains the same 
  2. The Rain Song
  3. Over the Hills and far away
  4. The Crunge
  5. Dancing Days
  6. D'yer mak'er
  7. No Quarter
  8. The Ocean

poniedziałek, 30 maja 2022

Recenzja: Metallica- "Metallica" (Black album)

 

Okładka albumu "Metallica" zespołu Metallica

Rok 1991 był świetnym czasem dla rocka. Po trudnej dla tego gatunku dekadzie na radiowe fale wróciła muzyka bliższa klasycznego rocka z lat 70. (chociaż bardziej uproszczona), niż dominujący w latach 80. momentami zbyt cukierkowy pudel metal. Do tego nagłego zwrotu przyczyniły się przede dwa albumy. Pierwszy to "Nevermind" Nirvany, a kolejny to nienazwany, piąty krążek Metalliki, zwany także "Black albumem". Oba albumy sporo zresztą łączy. Oba są zarazem najpopularniejszymi płytami wspomnianych grup, oba zawierają sporo świetnych i chwytliwych (a przy tym aż za bardzo ogranych) przebojów oraz oba są mocno nierówne i za długie.

Jeśli ktoś do tej pory nie miał styczności z muzyką Metalliki, to jest to chyba najlepszy album, żeby ich muzykę zacząć poznawać. Zespół mocno uprościł swoje kompozycje, co wyszło na dobre, bo na poprzednim "...And Justice for All" muzycy wyraźnie nie radzili sobie z wyznaczonym na nim kierunku dążenia do bardziej progresywnej stylistyki. W stosunku do poprzednika słychać także dwie inne istotne zmiany. Po pierwsze zespół zaangażował w produkcję Boba Rocka znanego ze współpracy np z Aerosmith, Bon Jovi, Mötley Crüe czy Skid Row. Po drugie, muzycy w końcu zaufali basiście zespołu Jasonowi Newstedowi, którego partie na "...And Justice for All" były wyciszone.

Z tego krążka pochodzą trzy ogromne i dwa nieco mniejsze przeboje zespołu. Do tej pierwszej grupy należy oparty na nośnym riffie "Enter Sandman" wielokrotnie wykonywany przez inne grupy metalowe i rockowe jak choćby Motorhead czy nasz polski Hunter. Ogromną popularność zdobyło także "Unforgiven" czyli ballada o nietypowej budowie- agresywne zwrotki i łagodne refreny- oraz świetnej solówce Kirka Hammeta. Największym jednak hitem z tego albumu i jednocześnie z całej dyskografii została inna ballada, napisana dla swojej ówczesnej ukochanej przez Jamesa Hetfielda "Nothing else matters", które zostało upatrzone przez początkujących gitarzystów jako jeden z pierwszych utworów jakie uczą się grać. Po takiej rekomendacji można pomyśleć, że partie gitarowe są tu wyjątkowo proste i banalne. Nie do końca jest to prawda - co prawda początek na pustych strunach bez problemu zagra ktoś, kto pierwszy raz chwyta za gitarę, ale dalsza część utworu jest naprawdę świetnie zagraną i zaaranżowaną kompozycją. 

Bardzo lubię każdy ze wspomnianych trzech utworów, jednak jeszcze bardziej lubię dwa inne hity z płyty: ciężki, ale równocześnie chwytliwy "Sad but True" z genialnym gitarowym riffem i świetną linią wokalną oraz posiadający nie mniejszy komercyjny potencjał niż "Enter Sandman" "Wherever I May Roam" z ciekawym początkiem na sitarze. Oba z tych kawałków na stałe trafiły do koncertowej setlisty, za to tajemnicą jest czemu nie osiągnęły aż tak wielkiego sukcesu jak trzy inne utwory z czarnego albumu.

Niestety pozostałym utworom sporo brakuje do wielkiej piątki. Całkiem dobrze wypada jeszcze sprawnie łączący ciężar z melodią "Don't tread me" przerabiany całkiem udanie np. przez Volbeat oraz utrzymany w średnim tempie "My friends of Misery" ze świetnymi zwrotkami pełnymi bólu w warstwie wokalnej, ale też mniej udanym refrenem. 

Grupa próbuje nawiązać do swojej wcześniejszej twórczości na początku "Holier than you", jednak i tam wkrótce słyszymy bardziej radiową melodię, jednak mało wyrazistą, przez co utwór nie zdobył popularności ani wśród mas, ani wśród fanów grupy. "Ciężko" i ciekawie jest też na początku "Of Wolf and Man", tu jednak nieco banalnie brzmi refren. 

Pozostałe trzy utwory to jeszcze większe średniaki, począwszy od posiadającego sporo punkowej energii i posiadającego sporo motywów (tyle, że średnich lub słabych) "Through the Never" , przez ciężkie ale toporne "the God that failed", kończąc na nie prezentujacym niczego szczególnego "The strugle Within"

Czarny album Metalliki cierpi na bardzo częstą przypadłość najpopularniejszych płyt w dyskografii wykonawcy, czyli mało wyrównany poziom utworów, gdzie obok kilku (a często tylko jednego) świetnego kawałka znajdują się same średniaki. Opisywany album przy tym jest wg mnie za długi. Gdyby skrócić go o utwory wymienione w poprzednim akapicie, byłaby to płyta na miarę "Ride the lighting" i "Master of Puppets"- tyle że w innej stylistyce. Ale mimo wszystko wstyd nazywać się fanem metalu lub cięższego rocka i nie znać tej pozycji.

8/10

Lista utworów:

  1. Enter Sandman
  2. Sad but true
  3. Holier than you
  4. Unforgiven
  5. Wherever I May Roam
  6. Don't tread me
  7. Through the Never
  8. Nothing else Matters
  9. Of Wolf and Man
  10. The God that failed
  11. My Friends of Misery
  12. The strugle Within

niedziela, 29 maja 2022

Recenzja: PJ Harvey - "Rid of me"

 

Okładka albumu "Rid of me" PJ Harvey

Nieco ponad rok po ukazaniu się dobrego debiutu, zespół PJ Harvey zdecydował się na wypuszczenie kolejnego krążka. Przez ten czas muzycy przeszli pod skrzydła większej wytwórni Island Records, stylistyka muzyki jaką grali nie uległa jednak znaczącej zmianie- to wciąż alternatywno-rockowe brudne granie oparte na nośnych melodiach. Zespół tym albumem osiągnął też większy sukces niż swoim pierwszym albumem zdobywając uznanie również poza Wielką Brytanią. Ja jednak odrobinę wyżej cenię sobie poprzednią płytę.

Podobnie jak "Dry" album otwiera spokojniesze nagranie. "Rid of me" znacznie różni się od swojego odpowiednika z debiutu. O ile "Oh my Lover" świetnie budowało napięcie i powalało pełną emocji partią wokalną, tak tutaj jedynie wokal PJ nadaje czegoś ciekawego. W warstwie instrumentalnej jest zbyt monotonnie, a dwa zaostrzenia, zgrzyty w tle i końcówka ze śpiewem a capella, to za mało aby uznać kompozycje za dobrą, raczej średnią.

O wiele lepiej prezentuje się także spokojny "Missed" ze świetnymi partiami gitarowymi, które tworzą genialny smutny klimat w połączeniu z emocjonalnym śpiewem wokalistki. Dobrze wszystko uzupełniają proste partie perkusyjne, ale ogólnie całość nagrania jest bardziej wyrazista. Wokal PJ jest najmocniejszym atutem większości jej utworów i nie inaczej będzie w kolejnym "Legs", w którym artystka śpiewa pełnym bólu głosem na tle kakofinicznej gitary. Potem wokal wciąż pełen jest emocji, ale gra instrumentalistów staje się bardziej konwencjonalna, chociaż zdarzają się nietypowe zagrania. Jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Do udanych utworów na pewno zaliczył bym dwa "siostrzane" nagrania: "Man-size sextet" i "Man-size".  Ten pierwszy został wzbogacony przez sekcje smyczkową, która nie nadaje jednak utworowi banału, a budują niesamowity klimat za sprawą swoich partii - często atonalnych. Drugi z utworów nie jest już tak eksperymentalny ale również wypada dobrze dzięki niezłej melodii.

Lubię także "Highway 61 revisited" czyli przeróbkę przeboju Boba Dylana, znacząco się od oryginału różniącą i zawierającą więcej energii chociaż i oryginał miał jej niemało. Dobrze wypada też "Me-Jane" ze zwrotkami z naprzemiennym śpiewem Polly Jean bez podkładu muzycznego i stonerowych partii gitary. O wiele lepiej prezentują się jednak fragmenty gdy każdy z muzyków wykonuje swoje partie razem z resztą, brzmi to bardziej zadziornie i po prostu lepiej. Zdecydowanie grupa pokazała charakter w finałowym "Ecstasy" z intrygującym wstępem mogącym przywodzić na myśl naszego Organka, jednak nietypowych gitarowych zagrywek znajdziemy tu więcej. Z jednej strony nagranie jest dosyć przystępne, jednak nie nie posiada nośnej melodii, przez co ma ograniczony potencjał komercyjny, jednak to wciąż jedno z lepszych utworów na "Rid of me".

Zespół nie uniknął jednak i tym razem wpadek czy wypełniaczy. A do tych zalicza się monotonny "Rub 'Til it Bleeds", brzmiący "garażowo" "Hook", "Yuri-G" z jakby zagłuszanym wokalem, nieco melodyjne ale nie powalające "Dry" i króciutkie "Snake". Nie jestem też przekonany do rozpoczętego jakby nawiązującą do muzyki country partią gitary "50ft queenie". Co prawda potem przestaje być tak swojsko i całkiem sporo się dzieje, ale utwór sporo traci przez produkcje, która wydaje się słabsza niż w innych utworach na płycie. A szkoda, bo kawałek miał niemały potencjał.

Jak na album, który w momencie wydania osiągnął większy sukces niż poprzednik, druga płyta PJ Harvey jest bardzo nierówna i zawiera zbyt wiele nagrań średnich lub słabych. Całkiem słusznie obecnie to właśnie debiut uznawany jest za ten najważniejszy, a nawet najlepszy album artystki. Znajdą się tu jednak utwory dla miłośników brudnego ale melodyjnego rocka.

6/10

Lista utworów:

  1. Rid of me
  2. Missed
  3. Legs
  4. Rub 'Til it Bleeds
  5. Hook
  6. Man-size sextet
  7. Highway '61 revisited
  8. 50ft queenie
  9. Yuri-G
  10. Man-size
  11. Dry
  12. Me-Jane
  13. Snake
  14. Ecstasy

sobota, 28 maja 2022

Recenzja: Genesis - "From Genesis to Revelation"

 

Okładka albumu "From Genesis to Revelation" zespołu Genesis

Genesis to kolejny zespół z "Wielkiej szóstki rocka progresywnego", który pojawił się w moich recenzjach, jednak podobnie jak w przypadku Jethro Tull, ich pierwszy album z rockiem progresywnym miał niewiele wspólnego, a nawet jeśli porówna się go z innymi płytami wydanymi w świetnym dla muzyki roku 1969, brzmi jakby był nagrany dużo wcześniej, co jest całkowitym przeciwieństwem progresji. Nie do końca jednak należy za to winić sam zespół. Po pierwsze muzycy mieli wtedy po kilkanaście lat i byli mało doświadczeni w branży, więc ich decyzje miały prawo nie być do końca trafne i wręcz fatalnym pomysłem było powierzenie roli producenta oraz równocześnie menadżera Jonathanowi Kingowi, który ambicje muzyków mocno stłumił każąc im grać bardziej melodyjnie i w stylu, który był popularny kilka lat wcześniej, co było decyzją fatalną biorąc pod uwagę w jakim zawrotnym tempie muzyka rozwijała się w tamtych czasach, gdzie nawet dwa lata to była ogromna przepaść.

Nie mniej, mimo mocno przestarzałego brzmienia i średnio udanych kompozycji, ten album ma w sobie coś co sprawia, że dawniej słuchało mi się go w miarę przyjemnie, chociaż nie na tyle aby wracać do tego albumu częściej niż raz na kilka tygodni. Zwykłe urokliwe granie i niewiele ponad to. Obecnie chyba nawet kilka tygodni przerwy między odsłuchami może się okazać za mało.

Całkiem miło słucha mi się obdarzonego baśniowym klimatem "Where the Sour Turns to Sweet", zawierający wyrazistą linię basu "In the Beggining", w którym słyszymy zalążek specyficznego śpiewu Petera Gabriela znanego z późniejszych albumów czy klimatycznego "Window". Żadnego z wymienionych utworów nie nazwałbym jednak arcydziełem.

Jakiś zalążek pomysłowości młodych muzyków można usłyszeć w kilku innych utworach, jak "Fireside song" z urzekającym, inspirowanym muzyką klasyczną klawiszowym motywem na początku utworu, który jednak wypada dość nijako jeśli chodzi o całokształt. W "the Serpent" za to właściwa część utworu mocno oderwana jest od intrygującego wstępu. Mimo to jest to i tak jedno z ciekawszych nagrań. Podobnie ma się rzecz z "The Conqueror". Tutaj także słyszymy ciekawy początek na gitarze po którym słyszymy"mroczne" partie klawiszowe, za to potem utwór robi się zbyt pozytywny i to z kolei jest niezbyt dobry fragment płyty. 

Na albumie zbyt częsty jest jeden element, który wielokrotnie odrzucał mnie od płyt z lat 60. czyli archaicznie brzmiące wokale, w szczególności ciężkostrawne są dla mnie archaiczne chórki. I w przypadku Genesis z debiutu te też mocno obniżają radość ze słuchania, choćby w "Am I very wrong?", "In limbo" i "Iilent sun". To niestety nie są jedyne słabsze nagrania, bo za takie obecnie uznaję również zalatujący popem "In the Wilderness", staroświeckie "In Hidding" i "A place to call my own".

Debiut Genesis to jeden z najsłabszych startów ze wszystkich zespołów, które później zdobyły dużą popularność oraz spełniły się artystycznie. Mimo że kiedyś ten krążek lubiłem, to nie sądzę aby mieli go poznawać osoby nie będące wielkimi fanami zespołu lub nie fascynujące się tylko i wyłącznie końcówką lat 60. (choć w tym przypadku i tak znajdzie się wiele ciekawszych płyt) lub rockiem progresywnym (w tym przypadku także). Słychać tu jakiś potencjał, jednak został stłumiony przez niewłaściwe osoby.

5/10

Lista utworów:

  1. Where the Sour Turns to Sweet
  2. In the Beggining
  3. Fireside song
  4. The Serpent
  5. Am I very wrong?
  6. In the Wilderness
  7. The Conqueror
  8. In Hidding
  9. One day
  10. Window
  11. In limbo
  12. Silent sun
  13. A place to call my name

piątek, 27 maja 2022

Recenzja: Kult - "Kaseta"

 

Okładka albumu "Kaseta" zespołu Kult

Na krótko po wydaniu świetnego "Spokojnie" zespół Kult zawiesił tymczasowo działaność - na zagraniczną emigrację udał się lider zespołu, Kazik Staszewski. Przerwa w działalności nie trwała długo, bo już w 1989 roku, czyli rok po ukazaniu się trzeciego albumu grupy, zespół wydał swoją czwartą studyjną płytę. Znacząco jednak przez ten czas zmieniła się stylistyka grupy. Zespół odszedł od swojego charakterystycznego eklektycznego stylu na rzecz prostszego rocka urozmaiconego jedynie partiami instrumentów dętych, chociaż i te są bardziej ubogie niż na trzech poprzednich krążkach. Mimo że "kaseta" znacznie ustępuje każdemu z poprzednich krążków, to wciąż jest to dobra płyta.

"Przemówienie z dnia siódmego, roku bieżącego" - kto był kiedyś na koncercie zespołu, na pewno poczuł energię jaką te kilka słów wywołuje wśród publiczności gdy Kult zaczyna grać swój największy przebój z tego albumu pod tytułem "Po co wolność". Sam utwór uwielbiam, za prostą ale nośną melodię, a Kazik po raz kolejny pokazuje klasę jako tekściarz, pisząc liryki, które (niestety) po ponad 30 latach wciąż są niepokojąco aktualne.

Żaden inny z obecnych utworów nie zdobył takiej popularności, ale komercyjny potencjał ma także przebojowy, choć trochę za długi "Oni chcą Ciebie" albo energiczny "Tut" ze zwrotkami mającymi coś wspólnego z tymi bardziej orientalnymi utworami z poprzedników. Do udanych utworów zaliczyłbym "Czekając na królestwo J.H.W.H. nawiązującą do stylistyki reggae i muzyki orientalnej, chociaż w innych fragmentach. W powyższym utworze jedną z większych ról na płycie pełnią dęciaki, chociaż trudno szukać podobieństw do ich partii z płyt sprzed zawieszenia działalności.

Warte uwagi są jeszcze trzy kawałki. Pierwszy z nich to najbardziej nawiązujący do wcześniejszej działalności "Londyn" z początkiem złożonym z subtelnej partii pianina, basu i bardzo prostego podkładu perkusyjnego. Klimat jednak szybko pryska, gdy wchodzą instrumenty dęte. Nie znaczy to jednak, że reszta utworu jest słaba. Mimo bardziej wesołego nastroju nagranie jest coraz lepsze im dłużej trwa. Także ciekawe są dwa następujące po "Londynie" kawałki - eksperymentalna, "dzika" "Kwaska" oraz "Fali". Ten ostatni jednak robi się ciekawy dopiero po około trzech minutach, do tamtej pory jest to raczej monotonne nagranie choć oparte na ciekawym riffie- tyle, że ten po jakimś czasie także nuży.

Nie podobają mi się natomiast dwa utwory zaśpiewane po angielsku. Kazik nie radził sobie z tym językiem już przed emigracją i teraz co prawda jest nieco lepiej, ale wolę gdy Staszewski śpiewa po polsku. "Dzieci wiedzą lepiej" z szybką, rapowaną partią wokalną jest zbyt "wakacyjny" i nijaki, za to "Jaką cenę możesz zapłacić" razi słabym klawiszowym tłem. Czasami w tle słychać też kakofinię, ale utwór nie staje się przez to lepszy.

Całości dopełnia koncertowe wykonanie jednego z największych Uriah Heep - "July Morning" (tutaj z polskojęzycznym tytułem "Lipcowy poranek") umieszczony na reedycji CD. Polskiej grupie nie można odmówić masy energii jaką włożyli w wykonanie, jednak to jedyny aspekt, w którym góruje nad oryginałem. Jeśli chodzi o świetny klimat, to brytyjska grupa znacznie przewyższyła Polaków, tak samo ma się sprawa wokalu- Kazik znowu średnio poradził sobie z angielskim tekstem. Mimo to uważam tę próbę za udaną.

"Kaseta" może mocno zniechęcić fanów wszesnych albumów zespołu, którzy pokochali Kult za swój oryginalny styl, dzięki czemu nagrania bardziej przebojowe posiadały swój charakter. Może za to się spodobać mniej wybrednym fanom, którym melodyjny, przy tym nie jakiś tragicznie kiczowaty rock wystarcza do szczęścia. Sam może nie postawił bym płyty w ścisłej czołówce ulubionych albumów Kultu, ale co jakiś czas fajnie jest go posłuchać.

7/10

Lista utworów:

  1. Oni chcą ciebie
  2. Londyn
  3. Kwaska
  4. Fali
  5. Dzieci wiedzą lepiej
  6. Jaką cenę możesz zapłacić
  7. Tut
  8. Czekając na królestwo J.H.W.H.
  9. Po co wolność
  10. Lipcowy poranek

czwartek, 26 maja 2022

Recenzja: Black Sabbath - "Sabbath bloody Sabbath"

 

Okładka albumu "Sabbath bloody Sabbath" zespołu Black Sabbath

Przez wielu uznawany za ostatni z wielkich albumów Black Sabbath piąty krążek grupy powstał po długim okresie twórczej niemocy Brytyjczyków. Ponoć zespół znajdował się na krawędzi rozpadu przez brak pomysłów na nowe utwory. Aż ciężko w to uwierzyć biorąc pod uwagę, że od wydania poprzedniego "Vol.4" minął zaledwie rok, a ciekawych pomysłów na jego następcy z pewnością nie brakuje. Ponoć  muzycy musieli zamknąć się w wiejskiej chacie i dopiero tam Iommi wymyślił legendarny riff utworu tytułowego, a potem nagle chłopakom wpadło do głowy tyle ciekawych rozwiązań, że można by je podzielić na dwa krążki.

Skoro już wspomniałem o utworze tytułowym, to od niego zacznę opisywanie zawartości płyty. "Sabbath bloody Sabbath" rozpoczyna się niesamowitym gitarowym riffem, a sam utwór mocno dąży w kierunku rocka progresywnego za sprawą licznych zmian tempa od energicznego riffowania, po łagodne zwolnienia. Docenić należy również bardzo dobrą partię wokalną Ozziego Osbourne'a, który spisał się tu bezbłędnie. Utwór szybko zdobył uwielbienie, ale mimo to nie był zbyt często wykonywany na koncertach. Zapewne grupa miała problem aby zagrać tak złożony kawałek na żywo.

Powszechnym uwielbieniem cieszy się tu z resztą więcej kawałków. Choćby takie niezwykle energiczne "Sabbra Cadabra", które także zmierza w bardziej progresywnym kierunku choćby przez partię syntezatora nagrane przez samego Ricka Wakemana z Yes. I tutaj Ozzy daje radę, chociaż należy tak powiedzieć o każdym z muzyków, bo partie każdego z nich są co najmniej bardzo dobre. Nie bez powodu utwór ten przerobiła Metallica na swoim coverowym albumie "Garage inc.". Ci jednak zrezygnowali z syntezatorowej części umieszczając w tym miejscu fragment innego kawałka z "Sabbath bloody Sabbath"- "A National Acrobat". Wspomniany utwór również jest jednym z moich ulubionych kompozycji w zestawie, a sam główny riff był swego czasu moim ulubionym w wykonaniu gitarzysty zespołu. Przez jakiś czas pełnił nawet rolę mojego dzwonka na telefonie. Ale nie tylko główny gitarowy motyw jest tu udany, bo przede wszystkim powala nas końcówka utworu, w której ponownie muzycy pokazują pełnie swoich umiejętności i zgrania. Wśród tych lepszych utworów na płycie zwykle umieszcza się również "Killing yourself to live" mający nieco singlowego potencjału, ale mnie zachwyca przede wszystkim genialną solówką gitarową. Brzmi to zresztą jakby grupa miała dwóch gitarzystów a nie jednego Iommiego.

Reszta albumu to już mniej typowe dla zespołu kompozycje, chociaż z drugiej strony Black Sabbath od samego początku lubiło nieco urozmaicać swoje płyty, ale chyba jeszcze nie aż na taką skalę. Pierwszym z nietypowych utworów jest instrumentalny, balladowy "Fluff". Miłe nagranie ale jednak czegoś mi brak. Największy niesmak jednak pozostawia syntezatorowy "Who are you". To nie jest tylko urozmaicenie kawałka krótkim fragmentem czy partią w tle jak w utworze tytułowym, lecz ten numer się opiera właśnie na tym syntezatorowym motywie. No i brzmi w najlepszym wypadku średnio. 

O wiele bardziej lubię dwa ostatnie utwory chociaż i one nie są doskonałe. Przebojowe "Looking for today" jest dobre ale nic ponadto. Natomiast finałowy "Spiral architect" został zepsuty kiczowatymi orkiestracjami i odgłosami publiki na samym końcu. A mógł być to bardzo udany utwór.

Piąty album grupy zasłużenie wymieniany jest w czołówce najlepszych płyt z katalogu zespołu, nie jest on jednak pozbawiony wad. Nie licząc nieudanych kilku pomysłów, największą wadą jest przede wszystkim brzmienie. Wiele mu brakuje to świetnej produkcji Rodgera Baina z trzech pierwszych albumów grupy. Nie mniej te udane fragmenty albumu zasługują na wielkie brawa dla zespołu.

8/10

Lista utworów

  1. Sabbath bloody Sabbath
  2. A National Acrobat
  3. Fluff
  4. Sabbra cadabra
  5. Killing yourself to live
  6. Who are you
  7. Looking for today
  8. Spiral architect


środa, 25 maja 2022

Recenzja: Hunter - "Medeis"

 

Okładka albumu "Medeis" zespołu Hunter


O ile na debiutanckim "Requiem" Hunter zdradzał pewne zalążki własnego stylu, to na wydanym aż 8 lat później "Medeis" ten styl już niemal całkowicie się wykrystalizował. Na pewno miały na to wpływ pewne zmiany w zespole, a mianowicie dołączenie do grupy Piotra "Pita" Kędzierzawkiego i przede wszystkim skrzypka Michała Jelonka, który obecnie jest najbardziej rozpoznawalnym - zaraz po wokaliście grupy - członkiem zespołu. Jednak jeszcze na tym albumie zespół jakby dopiero nieśmiało wprowadza Jelonka w swoją muzykę i ten stanie się ważniejszą postacią dopiero później. A co do samej płyty, to ta obecnie uważana jest za najlepszą w historii zespołu. Chyba nie sądzą tak sami muzycy, bo ci po utwory z "Medeis" sięgają niezbyt często na swoich koncertach. Sam będąc wśród publiczności na trzech koncertach Huntera, utwory z Medeis usłyszałem zaledwie trzy razy.

I były to dwa najbardziej rozpoznawalne utwory grupy z tego albumu. Na swoim pierwszym koncercie zespołu niestety nie miałem przyjemności usłyszeć ani jednego kawałka z tego krążka. Po raz pierwszy usłyszałem je na Polandrocku w 2019, gdzie zespół zagrał "Fallen" oraz "Kiedy umieram". Ostatnim moim koncertem był występ zespołu na 3majówce kilka tygodni temu, gdzie zespół ponownie zagrał "Kiedy umieram", tyle że...po Ukraińsku.

Oba kawałki są dosyć zbliżone do siebie stylistycznie i zaczynają się łagodnie, żeby potem nabrać zadziorności. Oba są bardzo udane i oba miały okazję przez jakiś czas lecieć na Vivie! Co prawda z tego co się dowiedziałem dopiero po godzinie 23, ale jednak. Sam bardziej cenie pacyfistyczny "Kiedy umieram" od którego zacząłem zapoznawanie się z twórczością bandu, ale i "Fallen" jest całkiem niezły, chociaż angielski Grzegorczyka jest delikatnie mówiąc nie najlepszy.

W dwóch największych hitach z płyty muzycy postawili bardziej na komercyjny potencjał nagrywając coś, co mogłaby nagrać Metallica z okresu "Load" i "ReLoad", za to w reszcie utworów zespół postanowił nieco nadać własnego charakteru. Dobrym przykładem może być miażdżąca klimatem i ciężarem "Fantastmagoria". Moc w połączeniu z niepokojącą atmosferą, czynią ten numer jednym z najlepszych utworów jaki Hunter kiedykolwiek nagrał. Więcej, jeden z najlepszych utworów jakie powstały kiedykolwiek w polskim metalu. To właśnie tu po raz pierwszy Michał Jelonek daje wyraźniej o sobie znać dodatkowo wzbogacając i tak mistyczny klimat, podobnie jak wzbogacona o dodatkowe głosy w tle partia wokalna. Całkiem fajny klimat (chociaż znacznie ustępujący "Fantastmagorii") grupa zbudowała także w posiadającym ciężki ale też melodyjny riff "Greed". Niestety ale tutaj także może zaboleć akcent Draka, a refren odstaje od reszty utworu, jednak to nie razi aż tak. 

Trochę się przyczepiłem do wokalisty za jego akcent, ale w pozostałych utworach z angielskim tekstem nie jest z tym tak źle. Całkiem znośne brzmi on w łagodniejszym, choć nie pozbawionym zaostrzeń "Why?" z prostymi ale przy tym świetnie brzmiącymi partiami gitary w zwrotkach i chórkami w tle. Co ciekawe angielski wokal najlepiej wypada w tych szybszych, energicznych, niemal punkowych nagraniach w rodzaju "So..." i "Mirror of war". Oba są jednymi ze słabszych nagrań na płycie, ale "So..." mimo wszystko jest całkiem niezłe za sprawą ogromnej energii. No może drugiemu z wymienionych kawałków także energii nie brakuje, ale wypada bardziej blado. Najwięcej zastrzeżeń mam jednak do utrzymanego w podobnej stylistyce "Nikt"- jak dla mnie zbędny numer, ale przynajmniej trwa zaledwie 2 minuty. Jakoś średnio jestem przekonany również to utrzymanej w średnim tempie "Loży szyderców" z niepokojącymi wokalizami po refrenie. Całość jak dla mnie jest zbyt rozwleczona i nijaka. 

O wiele lepiej prezentuje się mroczny i ciężki "Grabaszsz" z riffem mogącym kojarzyć się z amerykańską legendą thrashu - Slayerem. Odbiór może utrudnić zbyt podniosły wokal w zwrotkach, jednak instrumentalnie jest to świetna kompozycja pełna bardzo udanych zagrywek, głównie gitarowych, ale i tu mamy okazję usłyszeć skrzypce. Jednak swój geniusz muzycy pokazali w utworze prawie tytułowym "Siedem (Medeis)", któremu możnaby przylepić nawet łatkę metalu progresywnego. Ok, może na wyrost, ale skoro Dream Theater jest nazywany zespołem progresywnym, to czemu nie mogę nazywać tak kompozycji posiadającej wiele zmian tempa i motywów, urozmaiceń czy zróżnicowanej partii wokalnej, od łagodnego śpiewu lub szeptu, po krzyk w zaostrzeniach i przy tym nie wydłużającej się w nieskończoność? 

"Medeis" do dzisiaj cieszy się dużym szacunkiem wśród polskich metalowców i uznawana jest za ostatnią przed "sprzedaniem się" płytą zespołu. Nie wiem czym to sprzedanie się objawia, bo przecież od trzeciej płyty grupa nie zacznie nagrywać wesołych piosenek o miłości, za to będzie swój styl tylko rozwijać. Ale zgadzam się, że drugi krążek kapeli ze Szczytna to jedno z ich największych osiągnięć i jedno z większych w polskim metalu. Szkoda, że grupa nie wybiła się zagranicą, bo grała (i gra wciąż) jednak inaczej niż zachodnie grupy i do tego z bardzo dobrym skutkiem.

8/10

Lista utworów:

  1. Fallen
  2. Fantastmagoria
  3. So...
  4. Greed
  5. Grabaszsz
  6. Mirror of War
  7. Siedem (Medeis)
  8. Why?
  9. Nikt
  10. Loża szyderców
  11. Kiedy umieram

wtorek, 24 maja 2022

Recenzja: Iron Maiden- "Piece of Mind"

 

Okładka albumu "Piece of Mind" zespołu Iron Maiden

Iron Maiden ze swoim trzecim albumie sporo namieszali w ówczesnej muzyce, a nowy wokalista grupy, Bruce Dickinson błyskawicznie zdobył serca fanów zespołu. Czwarty album zespołu nie zdobył aż takiej popularności jak poprzednik i nie serwuje nam tyłu hitów jak on, ale dalej jest to jedna z bardziej lubianych płyt przez fanów. I faktycznie znajdziemy tu kilka ciekawych nagrań, ale całość albumu jest bardzo nierówna.

Standardowo zacznę od tych mocniejszych punktów płyty, a do tych zdecydowanie należy posiadający masę energii otwieracz "Where eagles dare" z masą udanych i pasujących do siebie motywów i riffów. W mojej ocenie był to najlepszy otwieracz albumu nagrany przez "żelazną dziewicę" do tamtej pory i wciąż utrzymuje się w czołówce najlepszych otwieraczy w ich dyskografii. Bardzo udany jest kolejny, również rozbudowany "Revelations" utrzymamy w średnim tempie i posiadający ciekawy riff. Od bardzo dobrej strony pokazuje się tu Bruce Dickinson, który w końcu mógł zostać podpisany jako autor kompozycji, co ze względów kontraktowych nie było możliwe na poprzednim albumie.

Dwa powyższe utwory zyskały sporą popularność, ale z tego albumu tylko jeden utwór stał się koncertowym klasykiem, który jest grany do tej pory. Mowa o singlowym "the Trooper" z galopującym basem, zapadającym w pamięć riffem, krzyczanymi a cappella wersami w zwrotkach i słynnym "ooooo" w refrenie. Po czasie ten utwór już nie robi na mnie takiego wrażenia jak dawniej, ale na pewno dałbym się ponieść słysząc ten kawałek na koncercie. Umiarkowany sukces odniósł drugi z singli pochodzących z tego albumu, "Flight of Icarus". Jest to typowy melodyjny heavy metalowy kawałek z nieco banalną linią wokalną w refrenie, ale ostatecznie nie wychodzi tragicznie... szczególnie na tle reszty utworów.

Z pozostałych na płycie utworów jedynie finałowy "To Tame a Land" wypada dobrze, chociaż daleko mu do zakończenia poprzedniego albumu. Jednak na tle poprzedzających go utworów brzmi niezwykle dobrze. Ciekawie brzmi trochę łagodny wstęp, nieźle wypada też zaostrzenie, grane unisolo gitary oraz wokal Dickinsona, ale to wciąż utwór "tylko" dobry.

Reszta utworów nawet jeśli miała potencjał, jak np rozpoczęty fajnym riffem "Die with Your Boots on" oraz "Still life" z łagodnym wstępem, niezłym, ale mało oryginalnym. Oba kawałki jednak zostały zepsute w dalszych częściach. Te przynajmniej miały jakiekolwiek ciężkawe fragmenty w przeciwieństwie do "Quest of Fire" oraz "Sun and steel"- zwykłych wypełniaczy, które szybko wypadły z pamięci zespołu oraz fanów.

"Piece of Mind" jest albumem bardzo cenionym wśród fanów zespołu. Sam dawniej uważałem tę pozycję za lepszą od dwóch sąsiadujących z nią albumów. Nie wiem czemu tak mnie dawniej zachwycił, bo teraz uważam tę płytę za średniaka z kilkoma lepszymi momentami, ale za to dwa pierwsze utwory na płycie należą do czołówki z wczesnych płyt zespołu, a "the Trooper" jest nieśmiertelnym koncertowym hitem.

6/10

Lista utworów:

  1. Where Eagles dare
  2. Revelations
  3. Flight of Icarus
  4. Die with Your Boots on
  5. The Trooper
  6. Still life
  7. Quest of fire
  8. Sun and steel
  9. To Tame a Land

poniedziałek, 23 maja 2022

Recenzja: The Doors- "the Soft Parade"

 

Okładka albumu "The Soft Parade" zespołu The Doors

Na czwartym albumie kalifornijska grupa po raz kolejny obniżyła loty. Jim Morrison coraz bardziej popadał w alkoholowy nałóg oraz oddalał się od grupy. Jako jedyny nie akceptował też pomysłów aranżacyjnych swojego kolegi z zespołu, Robbiego Kriegera, dotyczących dodania partii instrumentów dętych i smyczkowych. W rezultacie po raz pierwszy utwory zawarte na albumie nie są podpisane całym zespołem, lecz nazwiskami muzyków, którzy dany utwór napisali. Mimo tych niepokojących okoliczności, na płycie i tak znajdziemy kilka ciekawych utworów.

Nieźle wypada żywiołowy "Touch me" z fajnymi partiami instrumentów dętych i ciekawym solo na trąbce. Podoba mi się chwytliwa melodia. Tego typu energicznych nagrań na płycie jest całkiem sporo, chociaż prezentują różny poziom. Nie najgorzej wypada "Do it" z jedną z lepszych na albumie partii wokalnych lidera zespołu . Średnio za to wypada "Easy ride", który może i jest dość chwytliwy, ale melodia nie prezentuje czegoś "ekstra" szybko wypadając z głowy. Jedynie perkusista grupy próbuje coś urozmaicić swoimi partiami. Kiedyś lubiłem też "Runnin' blue", dziś jednak nie wzbudza we mnie takiego zachwytu. Nie nazwał bym tego utworu złym, ale średnim już tak.

Bardzo podoba mi się natomiast bluesowy "Shaman's blues", w którym każdy z instrumentalistów gra ze świetnym wyczuciem a i Morrison prezentuje nam bardzo dobrą linię wokalną. Niecodziennie dla zespołu wyszedł "Wild Child" mocno kojarzący się z... Led Zeppelin. I to z drugim albumem grupy, który Brytyjczycy wypuszczą w świat kilka miesięcy później. Co prawda brzmienie nie jest tak ciężkie jak na krążkach autorów "Stairway to Heaven", ale sama kompozycja budzi mocne skojarzenia. 

Dwa powyższe utwory są moimi ulubionymi utworami na płycie, ale ciężko przejść obojętnie obok najdłuższego ma płycie utworu tytułowego, który już tradycyjnie jako najdłuższa kompozycja albumu wybrzmiewa na sam jego koniec. Utwór jest mocno rozbudowany i składa się z wielu pomysłów, w większości bardzo udanych, ale poszczególne części mocno się od siebie różnią i po połączeniu ze sobą tworzą zbyt duży misz masz. A szkoda,  bo po rozdzieleniu danych fragmentów i rozbudowaniu ich grupa mogłaby stworzyć kilka udanych utworów, które mogłyby zastąpić te mniej udane kompozycje na albumie jak np "kabaretowy" "Tell All the People", którym aranżacje instrumentów dętych były mocno nieprzemyślane, przez co utwór brzmi mocno archaicznie. Nie najlepiej wypada też "Wishful sinful", w którym po raz kolejny aranżacje dodatkowych instrumentów nie wypaliły. Sam utwór jest dosyć prosty, a po rozszerzeniu instrumentarium o smyczki, nagranie mocno zalatuje kiczem.

Na "The Soft Parade" grupa nie jest już monolitem. Lider zespołu mocno oddalił się od swoich kolegów, aby zamiast na wspólnej twórczości skupić się na własnej twórczości poetyckiej i na piciu. Niestety wyraźnie słychać to na albumie. Pomysł z zaangażowaniem instrumentów smyczkowych i dętych niestety też nie wypalił, chociaż pomysł miał potencjał i kilka razy mogliśmy się o tym przekonać. Na szczęście grupa jeszcze będzie w stanie wznieść się na wyższy poziom przed końcem swojej krótkiej i burzliwej działalności, o czym możemy przekonać się na kolejnych krążkach.

6/10

Lista utworów:

  1. Tell All the People
  2. Touch me
  3. Shaman's blues
  4. Do It
  5. Easy ride
  6. Wild Child
  7. Runnin'blue
  8. Wishful sinful
  9. The Soft Parade

niedziela, 22 maja 2022

Albo kochasz albo nienawidzisz - wokaliści o oryginalnej "manierze"

 Nie jest tajemnicą, że dla milionów fanów muzyki wokal jest najważniejszą jej częścią. Nie raz to właśnie głos wokalisty decyduje czy zagłębimy się głębiej w twórczość danego wykonawcy, czy kupimy jego płytę albo czy przypadkiem słysząc gdzieś jego utwór będziemy z przyjemnością go słuchać, czy raczej opuścimy w miarę możliwości miejsce, w którym go słyszymy. W tym artykule przybliżę pokrótce sylwetki kilkoro śpiewaków, których specyficzny styl śpiewania wywołuje skrajne emocje.

1. Krzysztof Cugowski

To na początek coś z krajowego podwórka. Pana Krzysztofa raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Pierwszy i najbardziej znany wokalista legendarnej Budki Suflera, mężczyzna o potężnym głosie, który na koncertach wzbudzał ciarki na plecach fanów no i przede wszystkim facet, którego głosu i sposobu śpiewania nie da się z nikim pomylić. Jest wielu wokalistów o "charakterystycznych głosach", którzy mimo swojej oryginalnej barwy mają swoich głosowych "sobowtórów", ale nie kojarzę, żebym kiedykolwiek słyszał głos choćby zbliżony do tego należącego do Cugowskiego seniora- Igor Kwiatkowski występujący dawniej w kabarecie Paranienormalni, może być tutaj jedynym wyjątkiem, chociaż i jego naśladownictwo łatwo odróżnić od "pierwowzoru". Powyższy przykład jeszcze nie jest taki skrajny, Krzysztof Cugowski w naszym kraju cieszy się głównie z uwielbieniem, a głosy krytyki dotyczące jego umiejętności wokalnych są bardzo rzadkie, nie mniej takie istnieją. 

Może i ten konkretny przykład pasuje przede wszystkim do pierwszej części tytułu artykułu, ale ciężko o wokalistę obdarzonego bardziej specyficznym stylem śpiewania w naszym kraju...no dobra, jest jeden, a właściwie-jedna...

2. Kora

Do Olgi Jackowskiej mam szczególną słabość jeśli chodzi o polskie kobiece wokale. Wróć. Jeśli chodzi w ogóle o kobiece wokale. Dawna wokalistka Maanam była postacią wyjątkową. Niesamowita klasa i skromność, urzekające, poetyckie teksty i przede wszystkim świetny głos, którego nie sposób pomylić z żadną inną wokalistką sprawiają, że Korę cenie nawet wyżej od uwielbianej dawniej (i wciąż z resztą bardzo lubianej) Kasi Nosowskiej z Hey. Pamiętam jak za dzieciaka po raz pierwszy usłyszałem "Szare miraże" i mniej więcej w tym samym czasie "Cykady na Cykladach"- natychmiast Maanam dołączył do grona moich ulubionych wykonawców, którymi byli w tamtym czasie wspomniane Hey, Wilki oraz... Łzy i ich Troje. Hey i Wilki co jakiś czas słucham do tej pory, chociaż tylko wybrane albumy, łzy jedynie pojedyncze utwory z sentymentu a Ich Troje wcale, za to Maanam po latach doceniam jeszcze bardziej, m.in. właśnie ze względu na oryginalny, nieco teatralny styl Pani Olgi.

Kora mimo sporego kultu jakim przez te wszystkie lata obrosła (szczególnie po swojej śmierci- smutny wniosek ale jakże prawdziwy), wciąż wywołuje bardzo mieszane emocje. Dla wielu osób Maanam instrumentalnie jest świetny, ale nie potrafią słuchać tych utworów ze względu na odpychający ich głos Jackowskiej. No cóż, wolę oryginalny i może odrzucający wokal Kory niż milionowego wyjca ryczącego na autotune o tym, ile ma hajsu albo, że niezobowiązująco i przelotnie współżyje w klubowej wygódce z nowo poznaną dziewczyną o niskiej moralności- kwestia gustu.

3. Ronnie James Dio

Teoretycznie mógłbym tu podać także Bruce'a Dickinsona, ale zdecydowałem się na dawnego frontmana Rainbow, Black Sabbath i Dio. Czemu? Bo Dio wg mnie śpiewał w jeszcze bardziej ekspresyjny sposób niż Dickinson i wywołuje jeszcze bardziej skrajne emocje. W metalowym świecie obaj panowie są zwykle kochani i uznawani za absolutną czołówkę heavy metalowych wokalistów. Gorzej wygląda ich opinia wśród słuchaczy innych gatunków, którzy to powyższej dwójce zarzucają zbyt irytującą manierę, a w przypadku bohatera tej części artykułu zbytnią ekspresję. I to właśnie Ronnie uznawany jest za tego bardziej irytującego. Nie przypadkowe może być tu pochodzenie amerykańskiego wokalisty. Otóż babka Dio była Włoszką, a ten naród oprócz potraw, zabytków i malarstwa znany jest właśnie z temperamentu, a co za tym idzie nadto emocjonalnym wyrażaniem siebie, np w śpiewie. Niektórych w twórczości Amerykanina może odrzucić coś jeszcze, a mianowicie jego zamiłowanie do kiczu, co szczególnie słychać w działalności nazwanego od nazwiska muzyka Dio. Sam już bardzo rzadko wracam do twórczości tej grupy, bo o ile głos Dio wciąż mi nie przeszkadza, to banalne aranżacje odrzucają mnie od zbyt długiego obcowania z tą muzyką.

4. King Diamond

Skoro już rozpocząłem temat metalowych wokalistów, to pociągnę temat dalej. Lider Mercyful fade oraz nazwanego na cześć wokalisty King Diamond słynie występowania w makijażu zwanym corpse paint (był zresztą jednym z pierwszych zaraz po muzykach KISS oraz Alice Cooperze, który stosował ten sposób ekspresji) oraz licznych partii śpiewanych falsetem. Dla kogoś słyszącego utwory tych dwóch grup może być to bariera nie do przejścia, ale warto spróbować ją przełamać, bo instrumentalnie jest to ciężki heavy metal pierwszej klasy, a dla fanów cięższych odmian metalu punkt obowiązkowy, aby przekonać się jak to się właściwie zaczęło. Bo to właśnie Mercyful Fade jest jednym z pionierów Black Metalu. I może nie brzmi jak Behemoth czy norweskie grupy blackmetalowe, ale razem z Brytyjczykami z Venom, grupa Kinga Diamonda wyznaczyła kierunek w jakim zaczęli po podążać np Mayhem, Burzum czy Bathory- jednak zaznaczam, muzyce grupy wciąż bliżej do Iron Maiden niż wyżej wymienionych zespołów, a wpływ jaki na te Diamond wywołał objawiały się głównie w wizerunku i tekstach. Muzycznie objawiało się to raczej w zaostrzeniu brzmienia i wirtuozerskich umiejętnościach instrumentalistów, których często nie można odmówić muzykom Black i deathmetalowym.

5. Peter Hammil

Rock progresywny posiada często dwa elementy, które skutecznie odstraszają laików. Pierwszy to zbyteczny monumentalizm i kicz niektórych twórców, a drugi to specyficzny styl śpiewania wokalistów. I tu mógłbym przywołać Jona Andersona z Yes albo Petera Gabriela z Genesis, ale to Peter Hammil z Van der Graaf Generator moim zdaniem jest "najtrudniejszy" z wokalistów występujących w czołowych zespołach tego nurtu. Jeśli komuś nie przypadł do gustu teatralny śpiew Gabriela, to na pewno nie podejdzie mu Peter Hammil. To wokalista o jeszcze bardziej specyficznej manierze, brzmiącej momentami jakby brytyjski muzyk udzielał głosu do musicalu a nie płyty, mimo wszystko, rockowej. Podobnie jak w przypadku Dio nie tylko wokal może odrzucić od bliższego zapoznania się z twórczością artysty, ale i ogólna stylistyka jego muzyki. O ile w Dio odstrasza przede wszystkim kicz, to w przypadku Van der Graaf Generator i solowej twórczości Hammila nie wprawione ucho będzie odstraszała złożoność kompozycji z licznymi wpływami m.in. jazzu. Zanim jednak od razu porwiemy się na tę muzykę, warto wcześniej spróbować przekonać się do głosu Petera Gabriela- zawsze to mniejszy szok 😉

6. Captain Beefheart

Captain Beefheart to postać bardzo ciekawa zarówno ze względu na życiorys jak i twórczość, przez co można porównać go do jego przyjaciela Franka Zappy. Muzycznie, tak jak i gitarzysta, Beefheart uwielbiał eksperymenty i niecodzienne, awangardowe rozwiązania, więc ponownie nie tylko śpiew lidera może odpychać słuchaczy. A jaki ten śpiew jest? No...dziwny. I ciężki do sklasyfikowania. Raz brzmi "szczekająco" jak słynny Howlin' Wolf, raz śpiewa nisko jakby pod Leonarda Cohena, ale i w takim przypadku brzmi to trochę jak wygłup wokalisty. W innym natomiast przypadku jego śpiew będzie się dziwnie kojarzył z jakimś kozłem czy baranem, żeby w innym utworze zaśpiewać naprawdę ładnie. Człowiek niezwykle nieobliczalny, ale interesujący i warto spróbować zapoznać się z jego twórczością.

7. Chris Farlowe

Chris Farlowe jest znany przede wszystkim z jazz rockowego Colloseum. Niektórzy mogą go kojarzyć także z hard rockowej grupy Atomic Rooster, z którą nagrał jeden album albo  cieszącymi się sporą popularnością przeróbkami Rolling Stonesów w jego wykonaniu. Jest to chyba jedyny głos w tym artykule, który ma więcej przeciwników niż sprzymierzeńców, właściwie to sam niezbyt przepadam za wokalem Farlowe'a, ale też nie odrzuca mnie jakoś bardzo mocno. Chyba po zaakceptowaniu takich specyficznych głosów jak te Osbourne'a, Hammila, Mustaine'a czy Kinga Diamonda już niewiele jest w stanie mnie odstraszyć. Prawdą jest jednak, że Chriss Farlowe to dla mnie najsłabszy element ostatnich płyt Colloseum przed rozpadem na początku lat 70. Przyznać muszę jednak, że na koncertówce "Colloseum Live" nie wypada tragicznie i jego głos posiada sporo energii, tyle, że i tak często śpiewa w teatralny sposób. Na szczęście więcej dobrego grupa nagrała bez udziału Farlowe'a, więc nie jesteśmy zmuszeni obcować z tym wokalistą za dużo... no ale "Live" wypada jednak posłuchać, więc trzeba jakoś go znieść.

8. Lane Staley

Długo się zastanawiałem czy w tym zestawieniu jest miejsce dla dawnego lidera Alice in Chains, aż w końcu uznałem, że jak najbardziej jest. Ale żeby ostatecznie zadecydować o dopisaniu Staleya do listy musiałem sobie przypomnieć moje początki z jego zespołem. Jak większość dzieciaków słuchających rocka przeżywałem fascynację Nirvaną i jak każdy z dzieciaków chcących poznać coś podobnego trafiłem w końcu na określenie "Wielka czwórka Seattle". Pearl Jam weszło natychmiast, Soundgarden właściwie też, aż w końcu przyszła kolej na ostatniego reprezentanta wspomnianej czwórki- Alice in Chains. Włączyłem jeden z ich utworów (już nie pamiętam dokładnie, ale bardzo możliwe, że był to "Rooster") i... odpuściłem sobie. Po pierwsze kawałek był zbyt anemiczny (w tamtym czasie powiedziałbym nudny), a po drugie ten głos. Ten facet brzmi jakby mu się nie chciało, czemu taki sztywniak śpiewa w rockowym zespole? No cóż, młody byłem i głupi, a po kilku latach wróciłem do twórczości zespołu i obecnie jest moją ulubioną grupą reprezentującą grunge, a sam Staley jest moim ulubionym wokalistą z tej czwórki (ex aequo z Chrisem Cornellem z Soundgarden). Szczerze mówiąc nie bardzo się orientuje czy wiele osób ma problem z tym akurat wokalistą czy byłem jednym z niezbyt licznych wyjątków, bo w miejscach gdzie pojawia się temat Alice in Chains zwykle znajdziemy same zachwyty nad grupą i głosem Layne'a, a równocześnie nie jest to obecnie aż tak popularna grupa, żeby usłyszeć opinie o niej od znajomych albo nawet przypadkiem w rozmowie dwóch obcych ludzi. No ale ze względu na rozpoznawalny głos i na własną historię, zdecydowałem ostatecznie umieścić zmarłego zbyt wcześnie śpiewaka w tym średnio zaszczytnym zestawieniu.

9. Arthur Brown

Pisząc o Kingu Diamondzie wspomniałem o corpse paint i o tym, że był jednym z pierwszych, ale prawdopodobnie absolutnym pionierem malowania twarzy na czarno-biało na koncerty był właśnie Arthur Brown- człowiek którego wizerunek, zachowanie i styl śpiewania wywarł ogromny wpływ na niezliczoną ilość (często zupełnie różnych) wokalistów. Przykłady? Proszę bardzo: Alice Cooper, King Diamond, zespół KISS, Marilyn Manson, Bruce Dickinson, Peter Gabriel, Ian Gillan, ktoś tam by się jeszcze znalazł. Lider psychodelicznego The Crazy World of Arthur Brown to jeden z najbardziej oryginalnych i największych showmanów w historii muzyki. Czytając relacje lub oglądając stare nagrania z jego występów zaczynamy rozumieć chociażby skąd u Dickinsona takie sceniczne ADHD, albo skąd wziął się taki a nie inny styl śpiewu Gillana. Muzyka jego zespołu może nie jest wybitna (chociaż fanom rocka psychodelicznego mogę polecić), ale postać lidera jak najbardziej warta uwagi.


Aż by się prosiło żeby całe zestawienie poszerzyć o jeszcze jedno nazwisko aby osiągnąć "magiczną" 10, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu, chociaż mam w głowie jeszcze kilka nazwisk.

Może kogoś pominąłem? Może kogoś ciekawego w ogóle nie znam? Chętnie poznam opinię innych, a być może z czasem lista będzie nieco bogatsza.

Recenzja: Roy Harper- "Come out Fighting Genghis Smith"

 

Okładka albumu "Come out Fighting Genghis Smith" Roya Harpera

Po udanym debiucie Roya Harpera, artysta zwrócił na siebie uwagę wytwórni CBŚ, dzięki czemu kolejna pozycja muzyka nabrała bardziej profesjonalnego wydźwięku. Mimo to, kompozycje dalej opierają się przede wszystkim na świetnej grze na gitarze akustycznej Harpera i jego śpiewie, czasami wspomagane przez perkusje i instrumenty smyczkowe. Na szczęście dla muzyka i dla słuchaczy, były to czasy kiedy wytwórnie pozwalały swoim podopiecznym na odrobinę eskperymentów i wcielanie w życie artystycznych ambicji nie naciskając jedynie na komercyjny sukces. Chociaż też z drugiej strony, to właśnie eksperymenty były pożądane przez słuchaczy w tamtym czasie.

Oczywiście bardziej "piosenkowych" melodii tu nie brakuje, bo całkiem melodyjnie brzmi wzbogacone prostą grą perkusji "You don't need money" z jak zwykle pięknym śpiewem Harpera i jego gitarowym akompaniamentem. Ogólnie to, że Harper ma głowę to interesujących i niebanalnych melodii mogliśmy dowiedzieć się już z debiutu Brytyjczyka i na "Come out Fighting Genghis Smith" udowadnia to poraz kolejny. Urzeka chociażby nieco orientalny "Freak street", w którym Roy Harper kilkukrotnie zmienia swoje linie wokalne. Sporo różnych (i bardzo dobrych" melodii posiada też "Ageing Raver", w którym wokalista płynnie skacze ze spokojnych, po skoczne motywy. 

Na początku wspomniałem o udziale w nagraniach instrumentów smyczkowych. Te można usłyszeć w krótkim, 3minutowym "In a Beautiful Rambling Mess" ze świetnym klimatem oraz w jeszcze bardziej klimatycznym "All you need is"- z jednej strony ukajającym, a z drugiej lekko niepokojącym nagraniu.

Jedynym z tych "normalnych" utworów, które nie nie do końca mnie zachwycają jest "What you Have" z delikatną partią gitarową. Nie jest to nagranie złe, ale pozostawia sporo niedosytu po poprzednich genialnych kompozycjach.

Reszta albumu, to utwory już nieco bardziej eksperymentalne, chociaż "eksperymenty" objawiają się tu przede wszystkim śpiewem a capella (w przypadku całkiem intrygującego "Highgate cementary", które początkowo uznawałem za zbędne, jednak z czasem przekonałem się do tego krótkiego nagrania, w którym Harper ukazuje pełnie swoich wokalnych umiejętności) i... mówieniem bez podkładu instrumentalnego, co nieco odpycha, ale w przypadku świetnego "Circle" jestem w stanie to przetrwać, bo to naprawdę genialna kompozycja złożona z wielu motywów i zachwycająca świetnym klimatycznym fragmentem między siódmą, a ósmą minutą. Inaczej sprawa ma się z tytułowym finałem albumu. Tam co prawda mówiony fragment pojawia się na sam koniec i nic więcej po nim nie usłyszymy, więc można szybciej wyjąć płytę z odtwarzacza, ale cała kompozycja także nieco nuży ze względu na długi czas trwania i raczej monotonny charakter - jedyne "urozmaicenia" to dobre, żywsze fragmenty, ale to i tak za mało.

Roy Harper wielkie umiejętności pokazał już na swoim pierwszym krążku, ale na swojej drugiej płycie ten jeszcze bardziej się rozwinął. Ciężko przejść obok tego świetnego albumu obojętnie, ale to wciąż nie jest jego najlepszy krążek! Ale zanim się weźmie za opus magnum artysty, warto zapoznać się z wcześniejszą twórczością tego muzyka, aby jeszcze bardziej podsycić apetyt przed tym co najlepsze.

8/10

Lista utworów:

  1. Freak street
  2. You don't need money
  3. Ageing Raver
  4. In a Beautiful Rambling Mess
  5. All you need is
  6. What you Have
  7. Circle
  8. Highgate cementary
  9. Come out Fighting Genghis Smith

sobota, 21 maja 2022

Recenzja: Deep Purple- "Deep Purple"

 

Okładka albumu "Deep Purple" zespołu Deep Purple

Trzeci, niezatytułowany album Deep Purple był najlepszą i zarazem ostatnią płytą pierwszego składu grupy z Simperem jako basistą i Evansem na wokalu. Grupa coraz bardziej dążyła w kierunku wypracowania własnego stylu i co prawda styl okrzepnie dopiero w przyszłości, ale już tutaj słyszymy zapowiedź kolejnych dokonań.

Niejako pomostem między psychodelią znaną z poprzednich albumów a hard rockiem, który zespół będzie prezentował później jest pierwszy na płycie "Chasing shadows" z ciekawą, trochę transową grą perkusisty Iana Paice'a oraz fajnymi solówkami Blackmore'a i Lorda. Zarazem jest to jeden z lepszych utworów na krążku, a może i w całej dyskografii zespołu.

Sporą dawkę energii Deep Purple serwuje nam także, w poprzedzonym miniaturą pod tytułem "Fault line", "The Painter" budzący pewne skojarzenia z "Hush", czyli pierwszym przebojem zespołu. Jest to zarazem kompozycja, w której po raz kolejny dobrze wypada Evans. Po tym kawałku dostaniemy jeszcze dwa przebojowe i chwytliwe numery. Pierwszy z nich to nieco zachowawczy "Why didn't Rosemary?", a kolejny to rozpoczęty basowym motywem "Bird Has flown", który jest jednym z moich ulubionych kawałków na albumie.

Grupa daje nam również coś na złapanie oddechu, bo spokojniejszych nagrań mamy tu dwa. O ile przeróbka "Laleny" Donovana wypada średnio i nudnawo, tak "Blind" to jeden z najlepszych utworów na płycie ze zgiełkliwym solo gitarowym, fajnymi zagrywkami Lorda i po raz kolejny interesującą grą Paice'a oraz linią wokalną Evansa.

Najważniejszą kompozycją na całym krążku jest jednak ponad 12 minutowy "April" nagrany z progresywnym rozmachem, z udziałem instrumentów smyczkowych. Organowy początek polskim słuchaczom może kojarzyć się z "Jest taki samotny dom" Budki Suflera, potem wchodzą pozostałe instrumenty i nie jest już aż tak podniośle, ale utwór i tak posiada świetny bajkowy klimat. Bardzo dobrze to wyszło i z jednej strony szkoda, że grupa nie stworzyła więcej kompozycji w tym stylu, ale z drugiej przynajmniej nie wpadła w pułapkę przesadnego zachwytu muzyką symfoniczną popadając tym samym w kicz i parodie, jak stało się z wieloma progresywnymi wykonawcami.

Mimo nagrania naprawdę dobrego krążka, grupa jeszcze tego samego 1969 roku wyrzuciła z zespołu basistę Nicka Simpera oraz wokalistę Roda Evansa. I tu także odczucia co do tej decyzji mam mieszane, bo po zmianie składu, grupa nagrała płyty, które na zawsze zmieniły oblicze hard rocka, co powinno ostatecznie rozwiać wątpliwości co do słuszności tej decyzji. Jednak wciąż uważam, że grupa w tym składzie naprawdę miała spory potencjał, którego nigdy do końca nie wykorzystała, a także, że Rod Evans to naprawdę dobry i niedoceniany wokalista. Pytanie czy skoro w trzecim składzie zespół nie miał dwóch wokalistów, to czy na próbę nie mogli spróbować tego zagrania już wtedy. Tego jak by to wyszło niestety już się nigdy nie dowiemy.

7/10

Lista utworów:

  1. Chasing shadows
  2. Blind
  3. Lalena
  4. Fault line
  5. The Painter
  6. Why didn't Rosemary?
  7. Bird Has flown
  8. April

piątek, 20 maja 2022

Recenzja: King Crimson- "Lizard"

 

Okładka albumu "Lizard" zespołu King Crimson

Trzeci album karmazynowego króla to pozycja której przez długi czas mocno się obawiałem. Wiele naczytałem się na temat małej przystępności tej płyty i zdecydowanego zwrotu w stronę jazzu. Dawniej, gdy najbardziej liczyło się dla mnie albo jak najbardziej melodyjne albo ciężkie granie, był to dla mnie argument, aby nawet nie dać "Lizardowi" szansy. W rezultacie "przeskoczyłem" w dyskografii grupy odrazu do "kolorowej trylogii", gdyż był to czas kiedy zaczynałem pasjonować się post punkiem (na marginesie tamte albumy wtedy także mnie nie porywały, bo nawet post punk ceniłem sobie ten bardziej przystępny i piosenkowy). Na szczęście w końcu dałem szansę temu albumowi i jestem zachwycony.

Wbrew powszechnej opinii utwory nie są tak bardzo "trudne". Faktycznie zespół kieruję się mocno w stronę jazzu, ale momentami kompozycje niewiele odbiegają stylem od utworów z dwóch pierwszych albumów, mimo wielkich zmian w zespole. Chociaż z drugiej strony spora część nowych muzyków obecna była już przy nagrywaniu "In the Wake of Poseidon" jak np. nowy basista i wokalista w jednym- Gordon Haskell.

Choćby sam początek albumu, czy początek pierwszego na trafiliście "Cirkus" wypada całkiem przystępnie. Nie dzieje się tak jednak długo, bo łagodna początkowo gitara Frippa zmierza nagle w bardziej eksperymentalnym, jazzowym kierunku, a sam utwór nabiera ciężaru. Na dwóch poprzednich albumach zdążyliśmy się przyzwyczaić do genialnej pracy perkusisty i całe szczęście już w otwieraczu słyszymy, że nowy bębniarz zespołu, Andy McCulloch wcale nie ustępuje Michaelowi Gilesowi. Bardzo dużą rolę na trzecim albumie grupy pełnią instrumenty dęte i je także słyszymy w "Cirkus"- trąbkę w genialnej instrumentalnej końcówce.

W kolejnym utworze "Indoor games" dęciaki z kolei pojawiają się już na samym początku i wprowadzają w ciekawy klimat utworu, który w wolniejszej części wypada najlepiej. Ale zaraz po zwolnieniu usłyszymy genialną część instrumentalną. Zresztą przez cały utwór instrumentaliści pokazują swoje niezwykle wysokie umiejętności.

Stronę A na winylach kończą dwa krótsze utwory. Pierwszy trwający cztery i pół minuty "Happy Family" zwraca uwagę przede wszystkim ciężkim początkiem i przekształconym wokalem Haskella. Natomiast drugi z nich, niespełna trzyminutowy "Lady of the dancing Water" czaruje łagodnym, prawie folkowym klimatem z piękną partią gitarową wspomaganą choćby przez flet, trąbkę i klawisze.

Całą stronę B zajmuje niesamowita tytułowa suita "Lizard" z gościnnym udziałem Jona Andersona znanego w progresywnym światku ze śpiewania w Yes. Pierwsze minuty brzmią jak na ten zespół zaskakująco "piosenkowo". Partię melodronu obecne w tej kompozycji mają prawo kojarzyć się z utworami z poprzedników, ale nie znaczy to, że zespół zaczyna zjadać swój ogon. Nie, takiego utworu King Crimson jeszcze nie nagrał. Z resztą aż do dzisiaj ta zasłużona dla muzyki grupa nie należała do tych, która lubi powtarzać dawne schematy niezależnie od tego jak bardzo były udane- a zwykle były genialne. Wszystkich pomysłów i motywów obecnych w tej jednej suicie można naliczyć więcej niż u wielu wykonawców na całym albumie...jak nie dyskografii (pozdrawiam newschoolowców, punkowców i disco-polowców)

Co ciekawe album nawet przez twórców uznawany był za niewypał. Fripp uważa, że większość z zastosowanych tu rozwiązań nie do końca się udała, a inni muzycy aż odeszli z zespołu uznając, że album jest kompletną klapą. Mi się podoba bardzo, mimo, że wciąż lubię posłuchać czegoś bardziej melodyjnego czy prostego. Dla mnie ten album to genialne rozwinięcie stylistyki z dwóch wcześniejszych płyt zespołu i śmiało wystawiam ocenę maksymalną.

10/10

Lista utworów

  1. Cirkus
  2. Indoor games
  3. Happy Family
  4. Lady of the dancing Water
  5. Lizard

czwartek, 19 maja 2022

Recenzja: Led Zeppelin- "Led Zeppelin IV"

 

Okładka albumu "Led Zeppelin IV" zespołu Led Zeppelin

"Czwórka" Led Zeppelin to album wielokrotnie wymieniany jako najlepsza płyta brytyjskiej legendy. Czy słusznie? Nie. Może i znajdziemy tu kilka naprawdę solidnych, ba, bardzo dobrych kawałków, ale o ile na poprzednich albumach zespół za każdym razem serwował coś nowego, z bardzo dobrym skutkiem, tak na opisywanym albumie, są to raczej patenty z poprzedników. Ale to nie eklektyzm czy równy poziom są powodem stawiania "IV" na piedestale, a największy hit w historii grupy, czyli genialne "Stairway to Heaven". Tym samym album dołącza do wielu innych płyt, które uznawane są za najlepsze w dyskografii wykonawcy, bo znajduje się tam najbardziej znany utwór ("Paranoid", "Machine Head", "Black album", "Ace of Spades"debiut Hendrixa i wiele innych).

Nie można odmówić oczywiście tej kompozycji swego geniuszu. Każda sekunda utworu nie jest tu zbędna. "Stairway to Heaven" zachwyca od folkowego, łagodnego początku, przez świetne wejście perkusyjne Bonhama i wspaniałą solówkę Jimiego, po hardrockową końcówkę. Wstyd nie znać tego wspaniałego utworu.

Po pierwszym akapicie można pomyśleć, że poza "schodami" znajdziemy tu sam autoplagiat, ale absolutnie tak nie jest, bo mimo czerpania ze zbliżonych pomysłów jak w przeszłości, ciężko pomylić je z innymi utworami grupy. Może pozostałe siedem utworów nie dorównuje największemu przebojowi grupy i odstaje poziomem również od kompozycji z dwóch pierwszych krążków, ale to dalej bardzo dobre numery. Weźmy choćby rozpoczynający album czadowy "Black dog"  fajnym riffem i "dialogiem" Planta z instrumentalistami. Kawałek słusznie stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów grupy. Wiele energii dostarcza również kolejny "Rock and roll", momentami może sztampowy, ale i tak prezentujący się dobrze. Sztampowo i ogólnie średnio wypada także "Misty mountain hop", który jest jednym z mniej lubianych przeze mnie kompozycji na czwartym albumie Zeppelinów.

Miło, że zespół postanowił zadbać o miłośników folkowej części swojego poprzedniego albumu, bo w tym stylu utrzymane są dwa utwory. Pierwszy to "the Battle of Evermore", w którym Planta wokalnie wspomaga folkowa wokalistka Sandy Denny. Duet wypada całkiem nieźle, ale i tak najlepsze co w tym utworze dzieje się w warstwie instrumentalnej za sprawą partii Page'a na mandolinie. "Going to California" także urzeka folkowym klimatem i ładnym śpiewem wokalisty będąc jednym z lepszych momentów albumu.

Zdecydowanie ciekawym kawałkiem jest również kończący album "When the Levee breaks", w którym od samego początku wciąż się coś dzieje w warstwie instrumentalnej oraz usłyszymy tu partie Planta na harmonijce, do której mam słabość. Jedyne co bym tu zmienił, to mimo wszystko skrócił nagranie o minutę lub dwie, bo z czasem zaczyna nieco nużyć.

Mamy tu jeszcze "Four sticks" z dużą rolą sekcji rytmicznej, jednak ten numer szybko wypada z głowy i nie prezentuje nic nadzwyczajnego.

"Led Zeppelin IV" nie wytrzymuje porównania z poprzednimi krążkami, szczególnie dwoma pierwszymi, ale panowie i tak zaprezentowali nam bardzo udany, lecz nieidealny i nierówny album. 

8/10

Lista utworów

  1. Black dog
  2. Rock and roll
  3. The Battle of Evermore
  4. Stairway to Heaven
  5. Misty mountain hop
  6. Four sticks
  7. Going to California
  8. When the Levee breaks 

środa, 18 maja 2022

Recenzja: Maanam- "Maanam"

 

Okładka albumu "Maanam" zespołu Maanam

Maanam jest grupą w Polsce już kultową. Przeboje takie jak "Boskie Buenos", "Kocham cię kochanie moje" czy "Cykady na Cykladach" zna chyba każdy, kto choćby co jakiś czas włącza radio. Co prawda popularnością Maanam nie dorównuje najbardziej znanym polskim grupom jak Lady Pank, Perfect, Dżem i Budka Suflera, jednak mimo to, był to zespół który na swoje uwielbienie zasłużył być może bardziej niż wyżej wymienione. 

Grupa dosyć długo zabierała się za nagranie swojego debiutanckiego albumu, bo trafił do sprzedaży dopiero w 1981 roku, a grupa istniała od 1975 roku. Chociaż był to zupełnie inny zespół. Na początku działalności funkcjonowała nazwa M-a-M wzięta od pierwszych liter imion założycieli- Marka Jackowskiego oraz Milo Kurtisa, a sam zespół tworzył inspirując się muzyką orientalną. W międzyczasie Milo odszedł aby stworzyć grupę Osjan, a przez skład przewinął się sam John Porter mający spore grono fanów w naszym państwie.

Na swoim pierwszym albumie Maanam prezentuje muzykę zupełnie inną, niż Jackowski tworzył w duecie z Kurtisem. Tutaj dominuje czysty post punk i tzw. nowa fala, a zespół mimo przebojowości i chwytliwości nie popada w kicz czy banał. 

Niemal każdy z zamieszczonych na płycie utworów zdobył status przeboju, jednak jest tu jedna kompozycja, która swoją popularnością przebiła każdy inny z obecnych tu utworów i chyba jedynie słynne "Cykady" są bardziej katowane w mediach. Chodzi o chwytliwe "Boskie Buenos" ze świetną partią gitarową Olesińskiego oraz wokalną Kory Jackowskiej- żony Marka. Nawet refren, który aż się prosił o zepsucie go ze względu na swoją prostotę, w wykonaniu wokalistki brzmi całkiem dobrze.

Ciężko wskazać, która z umieszczonych na krążku kompozycji jest tą "drugą", bo hitów tu naprawdę nie brakuje. Mamy tu bardzo szybką i chwytliwą "Żądze pieniądza" z kolejną wspaniałą linią wokalną Kory. Mamy nieco "połamane" "Stoję, stoję", w którym Jackowska popisuje się specyficzną manierą wokalną. No i mamy prawie taneczne "Szare miraże" oparte na chwytliwej linii basu i post-punkowej gitarze.

Sporą popularność zdobyła także "Karuzela marzeń", jednak ta nie zachwyca mnie zbytnio. Bardziej cenie sobie "Oddech szczura" oparty na nietypowym na tym albumie riffie, w którym Kora wypluwa wersy z prędkością karabinu, zawstydzając niejednego rapera. Ciekawym urozmaiceniem są też dźwięki przypominające zgromadzenie tytułowych gryzoni. 

Jeśli mowa o próbach urozmaicenia, to trzeba wspomnieć przede wszystkim trzy utwory. Pierwszy z nich to "Biegnij razem ze mną", które brzmi raczej prosto, ale pojawia się tu partia saksofonu nagrana przez Zbigniewa Namysłowskiego. Zaraz po nim usłyszymy piękny instrumental "Miłość jest cudowna" z magicznymi partiami gitarowymi Jackowskiego i Ryszarda Olesińskiego. Aż szkoda, że tego utworu, wokalistka nie ozdobiła jakimś poetyckim miłosnym tekstem, ale i bez wokalu, utwór się broni. Potencjał miała również jedyna na albumie ballada "Szał niebieskich ciał", jednak została zanadto rozwleczona i jak na ponad 7 minut, dzieje się tu zdecydowanie za mało.

Niezatytułowany debiut Maanamu to kopalnia przebojów, które otworzyły zespołowi drzwi do sławy, a muzykom pozwoliły stać się inspiracją dla młodych. Tutaj jeszcze zespół nie sili się na wielką oryginalność, jednak ciężko uznać kompozycje za plagiat zachodnich wykonawców. Nieco bardziej różnorodnie będzie później.

7.5/10

Lista utworów

  1. Stoję, stoję
  2. Boskie Buenos
  3. Biegnij razem ze mną
  4. Miłość jest cudowna
  5. Żądza pieniądza
  6. Karuzela marzeń
  7. Oddech szczura
  8. Szał niebieskich ciał
  9. Szare miraże

wtorek, 17 maja 2022

Recenzja: The Velvet Underground- "White light/ white heat"

 

Okładka albumu "White light/ white heat" zespołu The Velvet Underground

Na drugim albumie the Velvet Underground sporo się zmieniło. Po pierwsze nie usłyszymy na nim Nico, którą zespół wyrzucił z zespołu po słabo przyjętym debiucie. Za współpracę podziękowano również Andiemu Warholowi, który na debiucie odpowiadał za produkcję oraz projekt słynnej okładki. Na swoim kolejnym krążku Lou Reed z kolegami zrezygnowali również z łagodniejszych i piosenkowych nagrań obecnych na debiucie. Jedynym utworem pełniącym taką funkcję jest krótki "Here she comes now", który jednocześnie podoba mi się na płycie najmniej.

Pozostałe pięć utworów to już eksperymenty z hałasem i zgiełkiem na całego. Jeszcze względnie "normalnie" jest w utworze tytułowym, w którym mimo, że sporo dzieje się w tle, to dopiero na końcu Reed najbardziej "męczy" swoją gitarę. Przystępnie wypada również "Lady godiva's operation", w którym również sporo się dzieje w tle, ale najbardziej zwraca uwagę końcówka, gdzie słychać jak jeden z muzyków naśladuje... samolot. 

Bardzo ciekawie wypada "the gift", w którym wyraźnie oddzielono warstwę instrumentalną od wokalnej. Tylko w lewym kanale usłyszymy śpiew, a ściślej melorecytacje Johna Cale'a. Natychmiast w prawym usłyszymy grę instrumentalistów z czołową rolą skrzeczącej gitary. Za sprawą melorecytacji utwór aż hipnotyzuje. 

Nic nie wciąga się jednak tak bardzo na tym albumie jak najdłuższy "Sister Ray". To co zespół robi w tym utworze jest niesamowite. Mimo, że pozornie wszystko brzmi tu prosto, to niezwykle ciężko oderwać się od tego kawałka. Prawdziwe 17 minutowe arcydzieło. 

Ostatnim z obecnych na krążku utworów jest najbardziej czadowy "I Heard her call my name", który gdyby nie wszelkie zgrzyty i trzaski ma pełne prawo kojarzyć się z bardziej energicznymi numerami Rolling Stonesów. Obok genialnego "Sister Ray" jest to mój ulubiony utwór z całego krążka.

Na "White light/ white heat" grupa poszła w jeszcze bardziej eksperymentalnym kierunku zbliżając się do swojego koncertowego brzmienia i była to decyzja doskonała. Grupa przebiła tym samym swój i tak genialny debiut i zaserwowała nam jeden z najbardziej intrygujących i najlepszych zarazem albumów rockowych w historii.

10/10

Lista utworów:

  1. White light/ white heat
  2. The Gift
  3. Lady Godiva's operation
  4. Here she comes now
  5. I Heard her call my name
  6. Sister Ray

niedziela, 15 maja 2022

Bez głównej gwiazdy- czy utrata kluczowego muzyka zawsze jest taka zła ?

Odejście lub śmierć wokalisty/gitarzysty/ głównego kompozytora to zawsze ogromny cios dla zespołu. Czasami zdarza się nawet, że jeden człowiek łączy w zespole wszystkie te trzy funkcje. Pozostali muzycy mają wtedy nie mały ból głowy co powinni zrobić. Wiele zespołów po utracie ważnego członka rozpada się. Takimi grupami były Led Zeppelin, Nirvana, Soundgarden, Joy Division czy Dio, żeby wymienić tylko te najbardziej znane. Wiele grup natomiast postanowiła kontynuować karierę pod starym szyldem zastępując kolegę nowym muzykiem lub dzieląc jego obowiązki między siebie - z lepszym lub gorszym (w większości) skutkiem. W tym krótkim zestawieniu opiszę kilka grup muzycznych, które po stracie lidera dalej potrafiły nagrać płyty na wysokim poziomie.

1. Black Sabbath

Na początek zespół, który nawet po odejściu swojego lidera (w tym przypadku wokalisty Ozziego Osbourne'a) cieszył się ogromnym zainteresowaniem z każdą kolejną premierą nowych albumów. Właściwie nic dziwnego, bo pierwszym następcą księcia ciemności był znany już wówczas bardzo dobrze w hardrockowym świecie Ronnie James Dio, który popularność zdobył przede wszystkim w Rainbow- grupie założonej przez Ritchiego Blackmore'a po jego pierwszym odejściu z Deep Purple, która mocno przyczyniła się do powstania heavy metalu. Wraz z przybyciem amerykańskiego wokalisty, Black Sabbath zmienił swoją stylistykę idąc bardziej w kierunku coraz bardziej popularnego metalu. I tym samym nagrywając jedne z najwybitniejszych płyt w tymże gatunku. A przynajmniej do tego grona można zaliczyć pierwszy album z nowym śpiewakiem- "Heaven and hell". Ale także kolejny "Mob rules" trzymał bardzo wysoki poziom i we wszelkich rankingach pomijany jest chyba tylko i wyłącznie przez brak takiego arcydzieła jak utwór tytułowy z poprzednika. Już mniejszym zainteresowaniem cieszą się kolejne pozycje z dyskografii grupy. Zarówno trzeci album z Dio, który wrócił do zespołu po około dekadzie aby nagrać dobry, ale znacznie ustępujący poziomem dwóm wcześniejszym płytom z Amerykaninem "Dehumanizer", jak i płyty nagrane z Tonym Martinem oraz Ianem Gillanem nie są zbyt znane i lubiane, nawet wśród fanów grupy. A szkoda, bo szczególnie jedyna płyta nagrana z wokalistą Deep Purple jest naprawdę świetna. Może nie powala swoją produkcją, ale kompozycje znajdujące się na "Born Again" należą do czołówki wszystkich wydanych nagrań w historii zespołu. Warto wspomnieć też o niezłej ale bardzo nierównej płycie nagranej pod dziwnym szyldem Black Sabbath featuring Tony Iommi- "Seventh star". Tu z kolei jedynym członkiem zespołu jest gitarzysta grupy wspomagany mniej znanymi muzykami. Jedynie Glenn Hughes z tego składu jest znany szerszej publiczności za sprawą występów przede wszystkim w Deep Purple. Niektórzy mogą kojarzyć go też z grupy Trapeze.

Warte szczególnej uwagi:

  • Heaven and hell
  • Mob rules
  • Born Again
2. Deep Purple

Nazwa tego zespołu pojawiła się kilkukrotnie przy nazwie poprzedniego zespołu. Grupa słynie z tego, że oprócz bycia jednym z największych przedstawicieli hard rocka i legendą muzyki rockowej, miał spory problem z ustabilizowaniem składu. W tym przypadku skupię się na historii grupy po rozpadzie tego najbardziej znanego składu, który powstał dopiero po wydaniu trzech albumów przez zespół. Mark II jak nazywany jest skład najbardziej znany i który stworzył najwięcej kultowych płyt w historii zespołu, rozpadał się w sumie aż trzy razy. Szczególnie pierwszy rozpad był bardzo pozytywny jeśli wziąć pod uwagę co grupa stworzyła między odejściem Iana Gillana i Rogera Glovera w 1973 roku, a reaktywacją grupy w 1984. To właśnie wtedy wraz nieznanym jeszcze Davidem Coverdalem do legendarnego zespołu dołączył Glenn Hughes solidnie mieszając w stylistyce grupy - z jak najbardziej pozytywnym skutkiem. Album "Burn" nagrany w tym składzie to jedno z największych dzieł w historii Deep Purple. Słabiej wypada kolejny "Stormbringer", za to następny "Come Taste the band" nagrany w jeszcze nieco innym składzie (Ritchiego Blackmore'a zastąpił Tommy Bolin) to już krążek, który poziomem wg mnie nie ustępuje znacząco nawet kultowym "In rock" i "Machine Head". Po kolejnym rozpadzie Mark II (i potem jeszcze jednym) zespół już nie wniósł się na takie wyżyny. Jako tako wypada jeszcze "Purpendicular" i "Now what?!", ale są to pozycję które nie zachwycają.

Warte szczególnej uwagi:

  • Burn
  • Stormbringer
  • Come Taste the band
3. Iron Maiden

Bruce Dickinson wprawdzie nie był oryginalnym wokalistą metalowej legendy, ale jest zdecydowanie tym, który z grupą jest najbardziej kojarzony. O ile odejście Adriana Smitha jakiś czas wcześniej fani zespołu przełknęli, tak z odejściem tego charyzmatycznego wokalisty wielu z nich nie mogło się pogodzić, nie dając nawet szansy nowemu wokaliście- Blaze'owi Baileyowi. Na szczęście dla fanów, Bruce w 2000 roku zaszczycił swoim głosem świetny "Brave new world" i zaszczyca nas nim do dziś, ale trzeba przyznać, że Bailey nie wypadł tak tragicznie jak się mówi. To prawda, że Blaze nie dysponuje takimi umiejętnościami jak jego poprzednik, ale mnie jego głos odpowiada. Może Dickinson wypadłby na tych albumach lepiej? Ale może niekoniecznie? Ważne przede wszystkim, że grupa, a właściwie Steve Harris nie wypadł z kompozytorskiej formy i (szczególnie na "the X Factor") serwuje nam solidną dawkę świetnego heavy metalu. Chyba żadna z licznych płyt zespołu nie posiadała takiego genialnego klimatu jak pierwszy krążek z Baileyem, ale i na kolejnym "Virtual XI" znajdziemy sporo dobrego. Cieszy fakt, że przynajmniej "the X Factor" po latach zaczyna być należycie doceniany przez słuchaczy.

Warte szczególnej uwagi:

  • The X Factor
4. Genesis

W długiej karierze progrockowej legendy wyróżnić można przede wszystkim dwa okresy: erę Petera Gabriela, gdy zespół zachwycał oryginalnością i poszerzeniem granic rocka oraz erę Phila Collinsa, gdy zespół poszedł w czysto pop rockowym kierunku. Który okres lepszy, tego nie powiem- kwestia upodobań. Ja lubię je chyba po równo. Zarówno w swoich progresywnym okresie jak i tym popowym zespół zachwycał świetnymi kompozycjami jak i potrafił nagrać jakieś okropieństwo. W przeciwieństwie do wielu innych rockowych wykonawców, którzy po latach zaczęli zmierzać w coraz bardziej komercyjnym kierunku, Genesis w tej stylistyce wypadał nadzwyczaj dobrze. Może czasem popadały w banał jak w "Jezus, he knows me" (który na marginesie był pierwszym utworem Genesis jaki poznałem- wtedy mnie zachwycił, teraz też nie wydaje mi się jakoś bardzo zły, ale zachwyt minął), ale znajdziemy w tym okresie również świetne "Land of Confusion" czy "Home by the Sea".

Warte szczególnej uwagi:

  • Duke
  • Invisible touch
5. Three days grace

To tak na koniec mały sentyment. Three Days Grace to zespół wykonujący metal alternatywny, którym mocno zachwycałem się przez wiele lat od późniejszej podstawówki, przez gimnazjum, aż do technikum. Teraz gdy wracam do twórczości grupy, może nie zachwyca, ale z sentymentem ciężko wygrać i fajnie wrócić do hitów z przed lat. Pamiętam jakim ciosem było dla mnie odejście z zespołu lidera TDG, Adama Gontiera. Początkowo nie mogłem się przekonać do nowego krzykacza- Matta Walsta dysponującego zupełnie innym głosem niż poprzednik. W związku z tym zespół znacząco zmienił stylistykę. Odszedł od melodyjnych piosenek określanych czasami jako emo metal, aby swojej muzyce dodać solidnej dawki elektroniki. Nie jest to może Rammstein, ale skojarzenie z takim Robem Zombie są jak najbardziej usprawiedliwione. Pierwszy album z nowym wokalistą -"Human"- trochę mnie zawiódł. Było tam parę wpadających w ucho numerów, ale brakowało takich udanych kawałków jak "Animal i Have become", "Break" czy "Someone who cares". Ostatecznie przestałem się interesować losem grupy...aż do niedawna kiedy na YouTube pokazała mi się zapowiedź nadchodzącego albumu (teraz już wydanego- w zeszłym tygodniu)- "So called life". Muszę przyznać, że numer nieźle naostrzył mój apetyt na nowy krążek. W prawdzie zespół nie prezentuje tu czegoś nadzwyczajnego, ale osobie wychowanej na tak zwanym metalu alternatywnym numer może się spodobać. W międzyczasie zapoznałem się z albumem "Outsider", który grupa wydała kilka lat temu i może nie jest to płyta wybitna, ale może się podobać. No ale 3DG nigdy nie było zespołem wybitnym, jedynie dobrym w swojej stylistyce, czyli w mocniejszym ale wciąż komercyjnym graniu, toteż nie nastawiałem się na arcydzieło. Właśnie dziś zabrałem się za najnowszy "Explosions" i tu również znalazłem kilka fajnych numerów. Grupa raczej nie przypadnie do gustu osobom z co najmniej trójką z przodu (chociaż kto wie), ale osobom urodzonym na przełomie dwóch tysiącleci, którzy słuchali tego typu muzyki w latach nastoletnich i prawie nastoletnich, zapoznanie się z ich twórczością będzie fajnym powrotem do tamtych lat.

Warte uwagi:

  • Outsider
  • Explosions
Początkowo brałem pod uwagę również paru innych wykonawców, którzy po utracie swoich liderów kontynuowali swoją działalność, ostatecznie jednak zdecydowałem się na powyższą piątkę, że względu na to, że te zespoły postanowiły coś zmienić w swojej muzyce, a nie korzystali bez końca z tych samych schematów (może najmniej się ta zmiana tyczy Iron Maiden). Ale mogę wymienić parę nazw zespołów, które warto sprawdzić co stworzyły po stracie swoich raczej wiadomych członków:

  • Alice in chains
  • The Doors
  • Dżem
  • Uriah heep
  • Turbo
  • Savatage
I ostatni zespół, któremu jednak poświęcę troszkę uwagi- King Crimson. Z tym zespołem miałem niemały problem czy go tu umieszczać. Wiadomo, że najważniejszym i jedynym stałym członkiem zespołu jest Robert Fripp, ale ciężko nie mówić o stracie ważnego członka, gdy z grupy odchodzą takie persony jak choćby Greg Lake. Co prawda, każda gwiazda zostaje tam zastąpiona kolejną, ale to dalej strata ważnego muzyka. A mimo to, zespół za każdym razem tworzy coś niesamowitego, coś nieosiągalnego dla innych grup muzycznych. A więc co polecić po rozpadzie pierwszego składu, który wydał najpopularniejszy w dyskografii grupy debiut? Wszystko 😉