poniedziałek, 31 października 2022

Recenzja: Genesis - "The Lamb Lies Down on Broadway"

Okładka albumu "The Lamb Lies Down on Broadway" zespołu Genesis


Czasami bywa tak, że mimo odnoszonych sukcesów, muzycy mają dość pewnych konwencji. Tak właśnie stało się w pewnym momencie z Genesis. Na swoim szóstym studyjnym albumie grupa znacząco odchodzi od swojego wypracowanego, "bajkowego" stylu na rzecz krótszych, często nie trwających nawet trzy minuty kompozycji. Na kształt albumu mocno wpłynęło na pewno także to, że Peter Gabriel wyraźnie oddalał się od grupy i osobno tworzył on, a osobno jego koledzy. Nie brzmi to raczej zbyt zachęcająco dla fanów wcześniejszej twórczości zespołu czy ogólnie fanów rocka progresywnego, ale mimo wszystko "The Lamb Lies Down on Broadway" to album całkiem udany... tyle że za długi.
Album ten trwa ponad 90 minut i co za tym idzie jest to album dwupłytowy. Zwykle lepiej oceniana jest ta pierwsza płyta z takimi utworami jak rozpoczęty inspirowanym muzyką klasyczną wstępem utwór tytułowy, rozbudowany "In the Cage" albo zadziorny "Back in NYC". Świetnie wypada także oparty na kontraście dwóch części - balladowej i ostrzejszej - "Fly On A Windshield", a także piękna ballada ",Carpet Crawlers". Całkiem niezłe są też rockowy "Broadway Melody of 1974", spokojnieszy "Cuckoo Cocoon", chwytliwy "The Grand Parade Of Lifeless Packaging", "The Chamber Of 32 Doors" ze świetnym wstępem, w także początkowo poprockowy "Counting Out Time", w którym jednak muzycy później ciekawie kombinują. Jest jeszcze nie najgorszy utwór instrumentalny z fajnymi gitarowymi partiami Hacketta - "Hairless Heart".

Druga płyta ma już gorsze oceny, ale i tu znajdą się miłe dla ucha kawałki, tyle że nie tak charakterystyczne. Fajnie się słucha choćby zadziorny "Lilywhite Lilith", początkowo piosenkowy, lecz nabierający pazura "Anyway", "Silent Sorrow In Empty Rooms" z jakby sakralnym wstępem, piosenkowy "The Light Dies Down On Broadway" czy balladę "In the Rapids". Najciekawszą kompozycją na drugiej płycie jest jednak genialne "The Lamia". Jest to ballada ze świetną partią wokalną Gabriela, posiadająca jednak bardzo udane zaostrzenia. Interesująco wypada też instrumentalny "The Waiting Room". To z kolei najbardziej nietypowe nagranie na albumie. Od pierwszych dźwięków utwór ten przyciąga uwagę swoim niepokojącym, strasznym klimatem. Muszę tu też pochwalić Phila Collinsa za bardzo fajną grę na perkusji. Artyści nie poradzili sobie natomiast z ośmiominutowym i podzielonym na trzy części "The Colony Of Slippermen". O ile poszczególne fragmenty całej kompozycji wypadają nieźle, to często są nie do końca do siebie pasujące. Po tym właśnie utworze słyszymy "kosmiczną" miniaturę "Ravine", która mimo bycia ciekawym urozmaiceniem nie wiem czy pasuje na ten album. Można jeszcze wyróżnić finałowy "It", który szybko wpada w ucho. Reszta zamieszczonych tu nagrań z kolei już wypada nijako.

Trudno winić zespół o drastyczną zmianę stylu. Biorąc pod uwagę wewnętrzne problemy grupy, a także to, że obrana wcześniej stylistyka nie jest niewyczerpana, mogę wręcz muzyków Genesis pochwalić za próbę sprawdzenia się w czymś innym. Wyszło bardzo dobrze i przy okazji album ten może być zapowiedzią dla muzyki, którą zespół będzie grać już po odejściu Petera Gabriela. Największą wadą jest oczywiście długość, bo muzycznie wypada dobrze i nawet większość tych słabszych numerów nie jest taka zła.

7/10

Lista utworów:

CD1
  1. The Lamb Lies Down on Broadway
  2. Fly On A Windshield
  3. Broadway Melody of 1974
  4.  Cuckoo Cocoon
  5. In the Cage
  6. The Grand Parade Of Lifeless Packaging 
  7. Back in NYC
  8. Hairless Heart
  9. Counting Out Time
  10. Carpet Crawlers
  11. The Chamber Of 32 Doors
CD2
  1. Lilywhite Lilith
  2. The Waiting Room
  3. Anyway
  4. Here Comes the Supernatural Anaesthetist
  5. The Lamia
  6. Silent Sorrow In Empty Rooms
  7. The Colony Of Slippermen
  8. Ravine
  9. The Light Dies Down On Broadway 
  10. Riding the Scree
  11. In the Rapids 
  12. It

sobota, 29 października 2022

Recenzja: Tim Buckley - "Starsailor"

Okładka albumu "Starsailor" Tima Buckleya

Tim Buckley to przykład muzyka który potrafi odnaleźć się w naprawdę wielu różnych konwencjach. Droga jaką muzyk przeszedł od nazwanego swoim imieniem i nazwiskiem debiutu, do swojego szóstego albumu studyjnego zasługuje na ogromne uznanie. Mimo, że w początkach swojej kariery Buckley zdobył popularność grając przystępny folk czy folk rock, ten pragnął osiągnąć coś więcej. Pierwsze takie próby słyszalne były już na drugim i jeszcze bardziej na trzecim albumie artysty, za to piąty krążek - "Lorca"- to był już ogromny szok dla fanów Tima. Na "Starsailor" Buckley kontynuuje jazzowo-awangardowy kierunek - z wyśmienitym skutkiem.

Płyta rozpoczyna się wręcz mrocznie. "Come Here Woman" posiada bardzo ciekawy wstęp, a wraz z wejściem wokalu robi się niepokojąco. Co prawda później robi się bardziej melodyjnie, ale i tak jest ciekawie. Świetnie brzmi tu perkusja, ale reszta instrumentalistów gra także w niekonwencjonalny sposób. Nieco mniej ciekawie wypada także "dziwny" "I Woke Up", jednak i tu słychać intrygujące momenty, choćby teatralny wokal Buckleya. Sam lider swoim głosem na tym albumie eksperymentuje bardziej niż do tej pory, czego najlepszym przykładem jest "Monterey", "Jungle Fire" czy utwór tytułowy. Ten pierwszy zagrany jest z rockową mocą, a powtarzalny motyw jest jakby tłem dla głosu lidera. Drugi z utworów mocno kojarzy mi się z debiutem grupy o nazwie Comus, "First Uterance", jednak prezentuje się odrobinę mniej dziwnie. "Starsailor" za to jest chyba najbardziej porąbanym utworem na albumie. Jest to oparty przede wszystkim na eksperymentach głosowych psychodeliczno-awangardowy numer. Eksperymentalizm wiąże się nie tylko ze sposobem śpiewu Lidera, ale też efektami jakim ten został poddany (np. zwielokrotnianie czy zniekształcanie).

Wśród takich poplątanych kompozycji bardzo zwyczajnie, a mimo to przyjemnie wypada folkowy "Moulin Rouge" z fragmentami tekstu śpiewanymi po francusku. Jednym z moich ulubionych fragmentów jest wyciszający "Song to the Siren" z ładną partią wokalną i delikatnymi partiami instrumentów w tle, ale i dwa najbardziej jazzowe utwory na płycie wypadają interesująco. "Healing Festival" posiada jakby plemienny początek tyle że wzbogacony o partie saksofonu. "Down by the Borderline" za to jest bardzo chwytliwy, ale występuje tu solo na trąbce na tle jazzowej sekcji rytmicznej.

Już "Lorca" była albumem bardzo trudnym dla przeciętnego słuchacza. Nagrywając "Starsailor" jednak Tim Buckley poszedł jakby jeszcze bardziej w mniej przystępne rejony serwując nam przy okazji bardzo eklektyczny album będący świetną mieszanką folku, rocka, jazzu, awangardy i psychodelii. Na ten moment uważam krążek ten za bliski perfekcji. Być może za jakiś czas (podobnie być może będzie w przypadku poprzednika) będzie tu widnieć ocena maksymalna.

9/10

Lista utworów:

  1. Come Here Woman
  2. I Woke Up
  3. Monterey
  4. Moulin Rouge
  5. Song to The Siren
  6. Jungle Fire
  7. Starsailor
  8. Healing Festival
  9. Down by the Borderline

piątek, 28 października 2022

Recenzja: Black Country, New Road - "Ants From Up There"

Okładka albumu "Ants From Up There" zespołu Black Country, New Road

Po tym jak wielkie wrażenie zrobił na mnie debiut brytyjskiego Black Country, New Road miałem ogromne oczekiwania wobec następcy tego świetnego wydawnictwa. Nie zapoznając się jednak wcześniej z wydanymi przed albumem singlami spodziewałem się, że grupa rozwinie swoją dotychczasową post-punkową stylistykę. A mimo to nie zaskoczyło mnie mocno, że Brytyjczycy odeszli od poprzedniego stylu tak mocno. Tym razem muzycy postawili na wyciszenie zamiast gęstego grania inspirowanego kilkoma, często bardzo odmiennymi stylami muzycznymi.

Różnice słychać już od samego początku. Otwierający debiutancki album "Instrumental" był rozbudowany, gęsty i bardzo wiele w nim się działo. W tym wypadku jednak otwieracz pod tytułem "Intro" trwa niecałą minutę, choć też jest dosyć ciekawy. Słuchać przede wszystkim, że jeszcze większe będą jazzowe wpływy za sprawą ogromnej roli saksofonu. To, jak ważny jest na albumie ten instrument słychać w kolejnym "Chaos Space Marine". A w spokojniejszym początkowo "Concorde" za to najciekawiej robi się w końcówce, gdy właśnie używany przez Lewisa Evansa instrument wysuwa się na pierwszy plan. Za to zbędnym wg mnie "utworem" jest 3-minutowy "Mark's Theme".

Ale "Ants From Up There" to nie tylko saksofon Evansa, bo ponownie reszta muzyków daje tu o sobie znać, ale same kompozycje są równie udane jak na debiucie. "Bread Song" np urzeka mnie swoją delikatnością, "Good Will Hunting" ma bardzo chwytliwe momenty i ciekawy wstęp, który kojarzy mi się z "Tarot Woman" Rainbow, a "Haldern" zarówno w spokojniejszej, jak i tej bardziej energicznej części jest bardzo udany. "The Place Where He Inserted the Blade", "Snow Globes" i "Basketball Shoes" to również bardzo udane kompozycje i nawet długi czas trwania dwóch ostatnich nie przeszkadza, bo czas ten mija bardzo szybko.

Drugi album Black Country, New Road mógł wywołać zaskoczenie wśród fanów debiutu tej grupy. Jednak mimo ogromnej zmiany stylistycznej muzycy pokazali, że potrafią odnaleźć się w różnych stylach z równie dobrym skutkiem. Szkoda, że pod znakiem zapytania stoją kolejne wydawnictwa zespołu. Z grupy odszedł charakterystyczny śpiewający gitarzysta zespołu, Isaac Wood i mimo, że reszta muzyków zapowiedziała dalszą działalność pod tym szyldem, to Black Country, New Road straciło niesamowicie ważnego i rozpoznawalnego członka.

9/10

Lista utworów:

  1. Intro
  2. Chaos Space Marine
  3. Concorde
  4. Bread Song
  5. Good Will Hunting
  6. Haldern
  7. Mark's Theme
  8. The Place Where He Inserted the Blade
  9. Snow Globes
  10. Basketball Shoes

czwartek, 27 października 2022

Recenzja: Mother Love Bone - "Apple"

Okładka albumu "Apple" zespołu Mother Love Bone

Kiedy słyszy się pojęcie grunge, to pierwsze co przychodzi do głowy, to tzw. "wielka czwórka Seattle", czyli Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden i Alice in Chains. Jednak twórczość tych grup zapewnie brzmiała by inaczej gdyby nie choćby Green River albo obecny na scenie zaledwie dwa lata Mother Love Bone. Grupa, na której pierwszej i jedynej płycie zespołu płycie słychać jaki wpływ wywarła na te bandy, mocno przyczyniła się do tego jak reprezentujący grunge wykonawcy powinni brzmieć.

Mimo jednak, że Mother Love Bone zostaje w cieniu najsłynniejszej czwórki w gatunku, to cieszy się ogromnym kultem wśród jego wielbicieli, a zmarłemu przedwcześnie w wyniku przedawkowania Andrew Woodowi hołd po śmierci oddali choćby Jerry Cantrell komponując największy hit w dyskografii Alice in Chains, "Would?", czy Chris Cornell z Eddiem Vaderem nagrywając pod szyldem Temple of the Dog album poświęcony zmarłemu muzykowi.

Zdecydowanie moim ulubionym utworem na całym albumie jest niesamowicie przebojowy a przy tym zachowujący "brud" "This is Shangrila". Grupa w tym energicznym otwieraczu serwuje nam świetne gitarowe partie i charakterystyczny wokal Wooda. Energii i chwytliwości nie brakuje też w "Stardog Champion" i "Holy Roller". Nieco gorzej wypadają "Come Bite the Apple" z nieco zbyt cukierkowym początkiem, bujający "Captain Hi Top", "Heartshine" czy będący bardziej w stylu Guns'n'roses i Skid Row "Capricorn Sister". Do mocnych punktów należy też "Bone China". Średnio wypada za to "Mr. Danny Boy". Ballady zespołu to też niestety niezbyt udane momenty tego albumu. Pośród czterech spokojniejszych utworów jedynie "Gentle Groove" nie razi aż tak banałem, a "Crown Of Thorns" ma udaną końcówkę. "Stargazer" mimo że niezły to brzmi podobnie jak wiele nagrywanych w tamtych czasach pół akustycznych ballad, a "Man of Golden Words" posiada banalne refreny.

"Apple" to mimo niedociągnięć album i tak bardzo udany i mimo pozostawania w cieniu "Nevermind", "Ten", "Superuknown" czy "Dirt" to i tak należący do czołówki najlepszych płyt w swoim gatunku. Jeśli już ustępuje któremuś z najbardziej znanych dzieł wielkiej czwórki, to raczej niewiele. Krążek ten jednak dzieli identyczną wadę, co albumy nagrywane przez grupy nim zainspirowane, czyli długość - tak całości, jak i poszczególnych utworów. Wstyd jednak uważać się za fana Grunge i nie znać jedynego albumu jednego z najważniejszych jego przedstawicieli. Co smutne, wydania albumu nie doczekał lider grupy, który zmarł przed samym jego ukazaniem się.

7/10

Lista utworów:

  1. This is Shangrila
  2. Stardog Champion
  3. Holy Roller
  4. Bone China
  5. Come Bite the Apple
  6. Stargazer
  7. Heartshine
  8. Captain Hi Top
  9. Man of Golden Words
  10. Capricorn Sister
  11. Gentle Groove
  12. Mr. Danny Boy
  13. Crown Of Thorns 

środa, 26 października 2022

Recenzja: Björk - "Vulnicura"

Okładka albumu "Vulnicura" Björk

Który to już album Björk, na którym artystka serwuje nam świetnie wyważone proporcję między subtelnymi, delikatnymi dźwiękami, a dosyć mocno wybijającą się na pierwszy plan elektroniką. I mimo zastosowania podobnych środków w którymś już w dyskografii Islandki albumie, "Vulnicura" i tak różni się od swoich poprzedników. Może nie jakoś drastycznie, ale brzmi inaczej.

Tym razem obok elektroniki, która z albumu na album pełni coraz to bardziej istotną rolę, na pierwszy plan wybijają się partie instrumentów smyczkowych. Smyczki w większości materiału nadają utworom tu obecnym melancholijnego, odprężającego nastroju. Tak jest w "Stonemilker" albo w "Blacklake". W tym drugim jednak po około pięciu minutach robi się jeszcze ciekawiej i znacznie intensywniej. Określenia "intensywny" zresztą można użyć także opisując "History of Touches", w którym dźwięki atakują nas z każdej strony, jeden z ciekawszych "Mouth Mantra" czy krótki "Quicksand". Interesujące są też mroczny "Family" czy "Notget" z często nie pasującymi w teorii do siebie dźwiękami. W ciekawy sposób  użyte zostały instrumenty smyczkowe w "Atom Dance". W tym nagraniu zdaje się jakby muzycy grający na tych instrumentach grali na nich bez użycia smyczka. Łączący fragmenty melancholijne z mocniejszymi "Lionsong" to także udany moment albumu.

Kilkukrotnie pisałem, że Björk na każdym albumie musi umieścić jakiś niewypał. Coś co mnie zanudzało nawet jeśli reszta albumu także była utrzymana w spokojnieszych klimatach. "Vulnicura" jednak to album, w którym nie znalazłem takiego utworu. Może to kwestia osłuchania i już mnie nie nudzi taka muzyka, ale myślę, że islandzka artystka w 2015 roku wydała swój najlepszy, najbardziej równy album w dotychczasowej karierze. Wiele dobrego to mówi o wykonawcy, że po tylu latach na scenie wciąż nagrywa coraz to lepsze dzieła.

9/10

Lista utworów:

  1. Stonemilker
  2. Lionsong
  3. History of Touches
  4. Black Lake
  5. Family
  6. Notget
  7. Atom Dance
  8. Mouth Mantra
  9. Quicksand

wtorek, 25 października 2022

Recenzja: Gojira - "The Link"

Okładka albumu "The Link" zespołu Gojira

Francuska Gojira już na swoim pierwszym albumie udowodniła, że nie zamierza ograniczać się tylko do bezmyślnego napieprzania. Na swoim drugim krążku o nazwie "The Links" Francuzi już powoli zaczynają odchodzić od typowego death metalowego grania. Wciąż jest to muzyka ciężka i agresywna, lecz nie aż tak jak miało to miejsce na "Terra Incognita".

Natychmiast słuchać też postęp jacy muzycy poczynili między płytami. O ile na debiucie próby stworzenia czegoś bardziej progresywnego jeszcze (poza paroma wyjątkami) nie do końca się udawały, tak tutaj pod tym względem jest znacznie lepiej.  Tytułowy "The Links" posiada ciekawy lekko plemienny perkusyjny wstęp. Później wchodzą całkiem niezłe gitarowe riffy. Już tutaj ciężar łączy się z melodią (może nie najlepszą, ale niezłą) jeszcze bardziej chwytliwą niż miało do miejsce w utworach na debiutanckim albumie. Odrobinę mniej ciekawie prezentuje się kolejny "Death of Me" także łączący niezłą melodie z ciężarem. Potem słyszymy już coś odmiennego, bo, będący wstępem do agresywnego i jednego z lepszych "Remembrance", "Connected" to instrumentalna miniatura na perkusjonaliach. 

Następnie muzycy postawili na wyciszenie w postaci instrumentalnego, klimatycznego "Torii". Po tej chwili na złapanie oddechu następuje jednak kolejny świetny numer, czyli "Indians" z genialnym początkiem, a później w tej kompozycji wcale nie jest gorzej. Poziom jednak spada już po tym utworze, bo mimo niezłego poziomu, "Embrace the World" i "Invard movement" to raczej wypełniacze. "Over the flows" sam w sobie też w sumie jest średni, ale mocno wyróżnia się na tle innych utworów nie tak ciężkim brzmieniem, a także zupełnie odmiennym sposobem śpiewu Joe Duplantiera. Za to najbardziej agresywny na albumie "Wisdom Comes" niewiele ma do zaoferowania poza wściekłością i ciężkimi riffami. Znacznie lepiej prezentuje się najdłuższy utwór na płycie, czyli instrumentalny "Dawn". Tu Francuzi poradzili sobie znacznie lepiej niż z "In the Forest" z poprzednika i dzieje się tu znacznie więcej, a same motywy zdają się bardziej do siebie pasować.

Przez dwa lata między wydaniem dwóch pierwszych albumów, muzycy Gojiry poczynili postęp jeśli chodzi o budowanie swojego stylu. Coraz bardziej charakterystyczny stał się wokal jednego z braci Duplantier, a także styl gry dwójki gitarzystów. Same kompozycje też powoli stają się bardziej wyraziste i choć jeszcze nie zawsze prezentują wysoki poziom, to słychać poprawę w porównaniu do debiutu.

7/10

Lista utworów:

  1. The Link
  2. Death of Me
  3. Connected
  4. Remembrance
  5. Torii
  6. Indians
  7. Embrace the World
  8. Invard movement
  9. Over the flows
  10. Wisdom Comes
  11. Dawn

poniedziałek, 24 października 2022

Recenzja: Deep Purple - "Burn"

Okładka albumu "Burn" zespołu Deep Purple


Już w czasie nagrywania "Who Do We Think We Are" napięcie między Ianem Gillanem, a Ritchiem Blackmorem było bardzo duże, a w czasie trasy go promującej narosło do jeszcze większych rozmiarów. W efekcie czego wokalista odszedł z zespołu, a wraz z nim zmuszony do odejścia został basista Roger Glover. Pozostała trójka stanęła więc przed trudnym wyzwaniem znalezienia zastępstwa dla tej dwójki. Wybór padł na śpiewającego basistę, grającego w mniej znanym zespole Trapeze, Glenna Hughesa oraz świetnego, jeszcze nie znanego wokalistę Davida Coverdale'a, którego numer telefonu Jon Lord posiadał ponoć od kilku lat i był alternatywą dla Iana Gillana, gdyby nie udało go ściągnąć przed nagraniem "In Rock".

Nowy skład doszedł do słusznego wniosku, że należy coś zmienić w granej przez Deep Purple muzyce. I tu nieoceniony okazał się nowy basista, który był oczarowany muzyką funk i postanowił wpleść ten gatunek muzyki do nowego zespołu. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo muzyka zawarta na "Burn" brzmi świeżo nawet dziś. Do tego ponownie w muzyce Deep Purple słychać radość ze wspólnego grania. 
Tę słuchać już w pierwszym na albumie utworze tytułowym z natychmiast zapamiętywalnym riffem, świetną współpracą wokalną nowych członków czy solówkami Lorda i Blackmore'a. Zdecydowanie jeden z najlepszych otwieraczy wśród krążków Deep Purple, a może i w całym hard rocku.

Jeszcze lepiej wypada bluesowa ballada "Mistreated" z genialną partią wokalną Coverdale'a. Jest to też jedyny utwór na płycie, w którym słychać tylko jednego z wokalistów. A sama kompozycja mimo dziesiątek odsłuchów nie nudzi się do tej pory. Już słabiej, ale wciąż dobrze prezentują się bujający "Sail Away" czy "You Fool no One", a także bardziej nawiązujące do wcześniejszych dokonań, ale mimo to posiadające nutę świeżości radiowy "Might Just Take Your Life" i bardziej hard rockowy "Lay Down Stay Down". "What's goin'On Here" to także funkrockowy numer, ale nie tak porywający jak "Sail Away". Mimo to miło się go słucha. Finałowy "'A'200" za to jest najbardziej nietypowym utworem na albumie. Na pewno ten instrumental się wyróżnia, ale nie sądzę żeby był potrzebny. Lepiej było zakończyć całość takim arcydziełem jakim jest "Mistreated".

"Burn" to powrót zespołu do wysokiej formy bo średnio udanym "Who Do We Think We Are". Zmiana składu zdecydowanie wyszła zespołowi na dobre. W poprzednim składzie zaczęło brakować chemii, a może nawet pomysłów. Dwójka nowych artystów wniosła do grupy nową energię dzięki czemu dostaliśmy jeden z najlepszych albumów w bogatej dyskografii Deep Purple.

8/10

Lista utworów:
  1. Burn
  2. Might Just Take Your Life
  3. Lay Down Stay Down
  4. Sail Away
  5. You Fool no One
  6. What's goin'On Here
  7. Mistreated
  8. 'A' 200

niedziela, 23 października 2022

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - "Eyes Like the Sky"

Okładka albumu "Eyes Like the Sky" zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard

Przy okazji recenzowania debiutanckiego longplaya Australijczyków z King Gizzard and the Lizard Wizard wspomniałem, że grupa ta słynie z częstych zmian stylu. Takie zabiegi muzycy stosowali już na początku swojej muzycznej przygody, bo po mającym psychodeliczne i noise'owe naleciałości  garażowo-punkowym "12 Bar Bruise", artyści ze swojego drugiego albumu postanowili zrobić coś jakby niespełna półgodzinne westernowe słuchowisko.

Jednak niestety o ile sam pomysł zdaje się być w teorii oryginalny i ciekawy, tak z wykonaniem gorzej. Album ten w sporej części jest monotonny, co szczególnie słychać w warstwie wokalnej. O ile można ją nazwać wokalną, bo to po tylko i wyłącznie mówiony tekst przez jednego z członków zespołu. Rozumiem, że taki miał być zamysł projektu, ale przez kompozycje opierające się na zbliżonych patentach robi się po prostu nudno. Pojedynczo kawałki te się zwykle bronią, ale słuchanie albumu w całości może męczyć. Mogę jednak wyróżnić kilka momentów, jak "The Raid", bluesowy "Evil Man", w którym harmonijka urozmaica zarówno kompozycje jak i cały album, "The God Man's Goat Lust" z pokręconymi dźwiękami i mroczny "Dust in the Wind" z ciekawymi partiami perkusyjnymi. Reszta utworów, mimo że przyjemnych, to zlewa się w jedno, lecz tu główną winę ponosi właśnie mówiony wokal.

Drugi krążek australijskich muzyków po klimatycznym utworze tytułowym zapowiadał się na ciekawy album. Niestety jak okazało się później powstało dzieło za mało zróżnicowane, które jednak może się podobać wielbicielom filmów o dzikim zachodzie albo chociaż muzyki z takiej własnej kinematografii. Ja osobiście tego nie kupuje.

5/10

Lista utworów:

  1. Eyes Like the Sky
  2. Year of Our Lord
  3. The Raid
  4. Drum Run
  5. Evil Man
  6. Fort Whipple
  7. The God Man's Goat Lust
  8. The Killing Ground
  9. Dust in the Wind

sobota, 22 października 2022

Recenzja: Matt Eliott - "The Mess We Made"

Okładka albumu "The Mess We Made" Matta Eliotta

Matt Eliott to muzyk bardzo uniwersalny, którego poznałem dzięki świetnej folkowej płycie "Only Myocardial Infarction Can Break Your Heart". Na tej płycie artysta dał poznać się jako utalentowany gitarzysta i genialny wokalista o bardzo niskim głosie podobnym do Leonarda Cohena. Gdy jednak zachęcony powyższym krążkiem zabrałem się za jego debiut byłem w niemałym szoku. 

Już okładka "The Mess We Made" powinna dać mi do zrozumienia, że album ten będzie zupełnie inny niż ten dzięki którego poznałem Matta Eliotta. Solowy debiut muzyka to płyta o niesamowicie ponurym, depresyjnym wręcz charakterze, z folkowym obliczem artysty mający nie za wiele wspólnego. 7-minutowy otwieracz "Let Us Break" mija błyskawicznie wciągając swoim lekko psychodelicznym minimalistycznym początkiem, a później czarując jeszcze bardziej gdy robi się intensywniej. A uroku dodają też kobiece wokale.

Swoim uduchowionym klimatem wciąga też "Also Run", w którym dodatkowo w dalszej części pojawiają się elektroniczne wstawki. Z jednej strony nadają one ciekawego kontrastu z tym co działo się w utworze do tamtej pory, ale z drugiej nie do końca do tego pasuje. Zupełnie inaczej ma się sprawa z innym urozmaiceniem w kolejnym "The Dog Beneath The Skin", w którym przesterowana gitara dodaje dodatkowego smaczku w i tak bardzo niepokojącym utworze. Genialnie brzmią w tej kompozycji organy dodające sakralnego nastroju. Za to w utworze tytułowym dyskotekowe wstawki kompletnie psują budowany przez cały utwór delikatnymi partiami instrumentów klimat. Bardzo wciągające są jeszcze "Cotard's Syndrome" z mistycznymi wokalizami, a także najkrótszy na płycie instrumentalny "The End". "Marynarski" "The Sinking Ship Song" odstaje za to poziomem od innych utworów, choć ponurym nastrojem pasuje do reszty albumu. Najbardziej "normalnie" wypada ostatni na albumie instrumentalny, folkowy "Forty Days". Dopiero później muzycy starają się urozmaicić nagranie.

Mimo, że niełatwy to album, to wg mnie warty bliższego zapoznania. Ostatni raz słuchałem go przed kilkoma dniami w czasie spaceru po parku o zmierzchu. Wokół zero ludzi, tylko drzewa i zapadający mrok. W takich okolicznościach dzieło Eliotta jeszcze bardziej zyskało.

8/10

Lista utworów:

  1. Let Us Break
  2. Also Run
  3. The Dog Beneath The Skin
  4. The Mess We Made
  5. Cotard's Syndrome
  6. The sinking Ship Song
  7. The End
  8. Forty Days

piątek, 21 października 2022

Recenzja: King Crimson - "Red"

Okładka albumu "Red" zespołu King Crimson

Gdyby wskazać najbardziej popularne albumy King Crimson, prawdopodobnie zaraz za słynnym debiutem wskazano by na siódmy w dyskografii grupy "Red". Krążek jest jakby podsumowaniem tego co zespół nagrał do tamtej pory, więc biorąc pod uwagę większą przystępność niż choćby "Lizard" i "Island" popularność tego wydawnictwa nie powinna dziwić.

Jednak jak wspomniałem, materiał zawarty na tej płycie nawiązuje nie tylko do dwóch pierwszych, najłatwiejszych w odbiorze albumów. Słuchać tu ewidentną chęć do eksperymentowania i zamiłowanie do awangardy obecne na albumach późniejszych, a także ciężar i mroczny klimat znany z poprzedniego "Starless and Bible Black". I to zwykle nawet w jednym utworze.

I tu idealnym przykładem jest genialny, instrumentalny utwór tytułowy. Zawierający zarówno niepokojące, ciężkie brzmienie, jak łatwość w odbiorze dla "zwykłych" fanów cięższych brzmień, jak i mniej typowe fragmenty wciąż wywołujące dreszcze na plecach. Jeszcze większy kontrast pomiędzy różnymi fragmentami występuje w "One More Red Nightmare". Ten utwór ponownie rozpoczyna się ciężkim, ponurym wstępem, żeby nagle we fragmentach wokalnych stać się autentycznie chwytliwym kawałkiem. Za to gdy wokal milknie, utwór znowu zmienia się w przygnębiającą , mroczną kompozycje. Finałowy "Starless" za to rozpoczyna się spokojnie, balladowo i urzeka pięknymi partiami Frippa, tłem budowanym na melotronie i udanym wokalem. Ale w drugiej części muzycy odchodzą już od konwencjonalnego grania i zaczynają improwizować. I ten fragment jest bardzo udany i porywający, szczególnie w tych cięższych momentach.

Pomiędzy tymi utworami znajdziemy jeszcze dwa inne. Pierwszy z nich to piękna, typowa dla zespołu ballada "Fallen Angel" z udanymi zaostrzeniami, szczególnie w końcówce. Natomiast drugi to już najtrudniejszy na albumie "Providence". Ten utwór to jakby odpowiednik "Moonchild" z debiutu. Jednak "Providence" zdaje mi się jednak bardziej przystępny.

Mimo że Red nie oferuje tyle nowych doznań jak każdy z sześciu poprzednich albumów, to wciąż jest to album na niesamowicie wysokim poziomie. I absolutnie nie dziwię się, że tyle osób stawia go na pierwszym miejscu swoich ulubionych albumów KC, bo sam stawiam go bardzo wysoko. Krążek świetnie radził sobie też komercyjnie... I to ponoć było właśnie rozpadu zespołu, gdyż Fripp nie chciał aby jego grupa stała się wielką gwiazdą. Ponoć bał się, że w takim wypadku on o jego współpracownicy będą ograniczani przez wydawców.

10/10

Lista utworów:

  1. Red
  2. Fallen Angel
  3. One More Red Nightmare
  4. Providence
  5. Starless

czwartek, 20 października 2022

Recenzja: Sisters of Mercy - "Some Girls Wander by Mistake"

Okładka albumu "Some Girls Wander by Mistake" zespołu Sisters of Mercy

Podstawowa dyskografia Sisters of Mercy zamyka się co prawda w trzech albumach, które już opisałem. Grupa natomiast nagrała niemało materiału jeszcze przed wydaniem debiutanckiej płyty. Nagrane w latach 1980-1983 utwory zebrane zostały na składance pod tytułem "Some Girls Wander by Mistake". Album ten więc jest niemałą gratką dla miłośników grupy. Dla pozostałych słuchaczy może być właściwie ciekawostką. Całkiem fajną w słuchaniu, ale wciąż tylko ciekawostką.

Kompozycje tu zawarte pokazują jak mocno zespół dopracował swój styl przed oficjalnym debiutem. Te, które tu usłyszymy co prawda nie brzmią identycznie, ale też pozbawione są czegoś charakterystycznego. Na albumie dominują utwory przebojowe, ale nie tak dobre jak późniejsze utwory, kawałki o zimnym, gotyckim brzmieniu. Do takich zaliczył bym "Alice", "Floorshow", "Fix" i "Heartland". Wyróżnić mogę za to "Lights", hipnotyzujący "Valentine" czy "Burn".

Jednak na kompilacji znajdziemy też bardziej wyróżniające się utwory jak instrumentalny "Phantom" czy w dużej części także pozbawiony wokalu "Kiss the Carpet" mający dużo wspólnego właśnie z "Phantom". Oba jednak są sztucznie wydłużane, a szkoda bo bardzo dobrze się zapowiadały. Z mniej typowych kawałków nieźle wypadają żywiołowy "Temple of Love", "Watch" "Anaconda", taneczny "Body Electric" czy nawiązujący do proto-punku "Adrenochrome". Słabiej natomiast wypada "The Damage Done". A zupełnie niepotrzebne są "Kiss the Carpet - Reprise" i "Home of the Hit-Men". Całości dopełniają jeszcze dwie przeróbki: niezbyt udany "1969" The Stooges i będący jednym z najlepszych momentów albumu "Gimme Shelter" the Rolling Stones.

"Some Girls Wander by Mistake" to w sumie dobry suplement do dyskografii pionierów rocka gotyckiego. Większość zawartych tu kompozycji wprawdzie nie dorównuje tym z regularnych albumów, ale mało też jest oczywistych wpadek. Gorzej, że mało która kompozycja wyróżnia się czymś szczególnie ciekawym. A przez długi czas trwania dosyć jednorodny styl tego wydawnictwa może zacząć już męczyć. Tyle dobrego, że wydawca postanowił te najbardziej wyróżniające się utwory umieścić na końcu, dzięki czemu słuchacz jeszcze ma szansę dotrwać do końca bez wcześniejszego wyłączenia płyty.

7/10

Lista utworów:

  1. Alice
  2. Floorshow
  3. Phantom
  4. 1969
  5. Kiss the Carpet
  6. Lights 
  7. Valentine
  8. Fix
  9. Burn
  10. Kiss the Carpet - Reprise
  11. Temple of Love 
  12. Heartland
  13. Gimme Shelter
  14. The Damage Done
  15. Watch
  16. Home of the Hit-Men
  17. Body Electric
  18. Adrenochrome
  19. Anaconda

środa, 19 października 2022

Recenzja: Kult - "Ostateczny krach systemu korporacji"

Okładka albumu "Ostateczny krach systemu korporacji" zespołu Kult


Kult przez lata swojej działalności przeszedł wiele stylistycznych przemian odbiegając kilkukrotnie od swojego najciekawszego post punkowego, lecz eklektycznego stylu. Później pojawiły się próby grania prostszego, tradycyjnego rocka, metalowe incydenty czy przełożenie na w miarę współczesne czasy twórczości Tadeusza Staszewskiego. Już na "Muj wydafca" grupa wrzuciła mocno zróżnicowany materiał zawierający cechy każdego z tych etapów w twórczości grupy. Na "Krachu..." Kult zaserwował dokładnie taką samą nierówną i niespójną mieszankę.
A mimo to album jest uważany za jedno z największych dzieł zespołu. Wśród miłośników krążka najczęstszym argumentem jest właśnie eklektyzm i zdanie "album jest tak różnorodny, że każdy znajdzie coś dla siebie". Ok, ale słuchać ponad 70-cio minutowego albumu, żeby znaleźć owe "coś"? Tyle dobrego, że tych "cosiów" ja znalazłem sporo, choć nie dorównujących utworom z najlepszego okresu działalności zespołu, czyli tej przed rozpadem.

Popularność tej płycie na pewno przyniósł też sukces przede wszystkim jednego singla. "Gdy nie ma dzieci" to jeden z największych szlagierów grupy, a może i największy. Nie można odmówić temu kawałkowi chwytliwości i długo siedzącej w głowie melodii i sam nawet lubię ten numer, ale o wiele ciekawiej prezentuje się na tym albumie także przebojowy "Krew jak śnieg" o hard rockowej mocy. Nie mam pojęcia czemu zespół nie wypuścił tego utworu na singlu zamiast choćby mocno przeciętnego "Lewego czerwcowego". Ten kawałek także wpada do głowy i nie chce z niej wypaść, ale jest co najwyżej średni, a dla mnie banalny.

Z singli zdecydowanie lepiej prezentuje się klimatyczny "Komu bije dzwon", a także zawierająca specyficzny miłosny tekst "Dziewczyna bez zęba na przedzie" - mój ulubiony utwór z albumu. Kawałek ten świetnie łączy spokojniejsze zwrotki z metalowymi zaostrzeniami w refrenie, a przy tym świetne partie gra tu gitarzysta Krzysztof Banasik. Pod metal podciągnąć można też agresywne "Goopya peezda" (średniak) i "Ja wiem to" (już nieco lepszy). Lepiej od tych dwóch numerów wypada także agresywny, ale posiadający fajne intro i code "Poznaj swój raj".

Do wyróżniających się utworów można zaliczyć też wyciszające "Z archiwum polskiego jazzu" (z samym jazzem niestety nie ma tak wiele wspólnego), bardzo udany psychodeliczny "Kto wie" z klawiszami w stylu "Riders on the Storm" the Doors, orientalizujące i groteskowe w warstwie tekstowej "Jatne" i posiadający fajny basowy motyw "Idź przodem". W tym ostatnim jednak niepotrzebne było perkusyjne końcówki z dziwnymi domówieniami w końcówce. Prosty, może nawet za prosty "Fever fever fever" także mi się w miarę podoba, a na pewno bardziej niż wspomniany "Lewy czerwcowy" czy nijaki "Grzesznik" i jeszcze bardziej miałkie "3 gwiazdy". Całości dopełnia jeszcze średni "Kto śmie traktować cię źle" z dużym udziałem deciakow i niepotrzebne outro pod tytułem "...".

Mam bardzo mieszane uczucia co do "Ostatecznego krachu systemu korporacji". Z jednej strony znajdą się tu niezłe, wpadające w ucho numery, ale z drugiej strony nawet te najlepsze kompozycje wypadają słabiej w porównaniu z tymi z trzech pierwszych albumów. Na plus na pewno ponowne wykorzystanie instrumentów dętych na szeroką skalę z czego zespół zrezygnował na jakiś czas. Jednak muzycy Kultu byli wtedy w wyraźnym kryzysie twórczym, który później jeszcze się pogłębił i trwa do dziś. Kolejne albumy nie dostarczają nam już zbyt wiele dobrego materiału.

6/10

Lista utworów:
  1. Goopya peezda
  2. Lewy czerwcowy
  3. Grzesznik
  4. Gdy nie ma dzieci
  5. Z archiwum polskiego jazzu
  6. 3 gwiazdy
  7. Poznaj swój raj
  8. Dziewczyna bez zęba na przedzie
  9. Kto wie
  10. Fever fever fever
  11. Jatne
  12. Ja wiem to
  13. Kto śmie traktować cię źle
  14. Idź przodem
  15. Krew jak śnieg
  16. Komu bije dzwon
  17. ...

wtorek, 18 października 2022

Recenzja: Iron Maiden - "Fear of the Dark"

Okładka albumu "Fear of the Dark" zespołu Iron Maiden

Dziewiąty album Iron Maiden to krążek o bardzo zróżnicowanych ocenach. Przez wielu fanów uważany jest za jedno z największych dzieł zespołu. Dla innych to jeden z najsłabszych albumów Iron Maiden z ery Dickinsona. Prawdą jest, że jest to jeden z najbardziej nierównych krążków brytyjskiej legendy. Możemy usłyszeć tu zarówno kompozycję, dzięki którym niektórzy słuchacze tak zachwalają tę płytę, jak i słabe numery, przez które ci drudzy ją krytykują.

Zacznę od tych lepszych momentów. I tu oczywiście trzeba natychmiast wspomnieć o kultowym utworze tytułowym. Nie ma chyba fana metalu, który nie słyszał "Fear of the Dark". Utwór ten jest obowiązkowy na każdym koncercie zespołu, a dodatkowo jest jednym z najczęściej wykonywanych utworów Iron Maiden przez inne grupy. Popularność tej kompozycji zdecydowanie nie jest nieuzasadniona. Utwór zaczyna się świetnym wstępem, później następuje spokojniejsza, klimatyczna część, aż w końcu utwór wybucha ogromem energii zachowując swój przebojowy i nie banalny charakter. A refren jest jednym z tych stworzonych dla publiczności.

Innym genialnym nagraniem jest rozpoczęty na spokojnie "Afraid to Shoot Strangers" ze świetną linią wokalną Bruce'a Dickinsona i pięknymi partiami gitarzystów Dave'a Murraya i Janicka Geersa. Przyczepić się można co prawda do galopady, która pojawia się znikąd i psuje bardzo fajny fragment gitarowy, ale i tak utwór jest niesamowity. Wśród pozostałych utworów szczególnie urzeka mnie świetna ballada "Wasting Love" z kolejnymi udanymi partiami gitarzystów oraz linią wokalną Bruce'a. Bardzo lubię też agresywny otwieracz "Be Quick or Be Dead" ze zróżnicowanym śpiewem oraz przebojowy "Judas Be My Guide", który myślę, że mógłby świetnie spisywać się na występach na żywo.

Za ciekawsze rzeczy można jeszcze uznać lekko orientalizujący "Fear is the Key" i chwytliwy "The Apparition". Obiecująco zaczynały się też "From Here to Eternity", "Childhood's End" czy "The Fugitive", ale każdy z tych trzech utworów w dalszej części rozczarował. Za to już prawie nic pozytywnego nie potrafię znaleźć w banalnym "Chains of Misery" i jeszcze bardziej banalnym "Weekend Warrior".

"Fear of the Dark" na pewno nie jest albumem, który ma się ochotę często słuchać w całości. Jest on dłuższy niż wcześniejsze albumy, przez co znalazło się tu więcej utworów miałkich. A w miarę często mam ochotę słuchać właściwie tylko pięciu utworów, dwa inne natomiast mogę słuchać bez większego zażenowania, ale nie mam potrzeby słuchać często. Dla tych jednak 5-7 utworów warto posłuchać płyty chociaż raz.

7/10

Lista utworów:

  1. Be Quick or Be Dead
  2. From Here to Eternity
  3. Afraid to Shoot Strangers
  4. Fear is the Key
  5. Childhood's End
  6. Wasting Love
  7. The Fugitive
  8. Chains of Misery
  9. The Apparition
  10. Judas Be My Guide
  11. Weekend Warrior
  12. Fear of the Dark

poniedziałek, 17 października 2022

Recenzja: Robert Plant - Pictures at Eleven"

Okładka albumu "Pictures at Eleven" Roberta Planta

Po rozpadzie Led Zeppelin Robert Plant, Jimmy Page i John Paul Jones skupili się na swoich projektach. O ile to co tworzył basista nie zyskało najmniejszego rozgłosu, a tylko nieliczne dzieła gitarzysty są warte uwagi, tak solowa twórczość Planta zdecydowanie jest warta zapoznania. Dla fanów Zeppelinów większość z albumów wokalisty może okazać się szokiem, bo ten mocno odchodzi od hard rocka z którego jego była grupa jest przede wszystkim znana. Jego debiutancki krążek solowy może jeszcze takich wrażeń nie wywoływać, bo stylistycznie jest najbliższy twórczości legendy hard rocka - choć zdecydowanie bliżej tych późniejszych albumów.

Płyta zaczyna się od fajnego pop-rockowego numeru pod tytułem "Burning down One Side". Utwór ten szybko wpada w ucho i nie razi kiczem jak wiele innych rzeczy tworzonych przez rockowe legendy idące w stronę bardziej radiowych brzmień. Podobne rzeczy można napisać o utrzymanym w średnim tempie "Fat Lip". Od udanej strony wokalista pokazuje się w balladach - ładnej inspirowanej jakby muzyką latynoską "Moonlight in Samosa" i "Like I've Never Been Gone". Najlepszym utworem na płycie jest już bardziej rockowy "Slow Dancer" z fajnymi orientalnymi zagrywkami w zwrotkach. Bardzo chwytliwy i energiczny "Mystery Title" także należy do lepszych momentów albumu. Podobnie jak "Far Post" zawierający fajne gitarowe zagrywki ale nie pasuje mi tu do końca pianino. Jednak klawiszowe solo wypadło całkiem nieźle. "Pledge Pin" i "Worse than Detroit" to już utwory mające potencjał ale ostatecznie wypadające nijako.

"Pictures at Eleven" to udany debiut solowy Roberta Planta i subtelny znak, że ten nie zamierza odgrywać kolejnych kopii utworów swojego byłego zespołu lecz stara się odciąć od łatki hard rocka, a utwory które tu się znalazły niejednokrotnie biją na głowę część z materiału umieszczonego na kilku ostatnich albumach Led Zeppelin.

7/10

Lista utworów:

  1. Burning down One Side
  2. Moonlight in Samosa
  3. Pledge Pin
  4. Slow Dancer
  5. Worse than Detroit
  6. Fat Lip
  7. Like I've Never Been Gone
  8. Mistery Title
  9. Far Post

niedziela, 16 października 2022

Recenzja: Ashbury - "Endless skies"

Okładka albumu "Endless Skies" zespołu Ashbury

O istnieniu amerykańskiej grupy Ashbury dowiedziałem kilka lat temu. Po usłyszeniu ich debiutanckiego albumu pod tytułem "Endless Skies" jednak zapomniałem o grupie. Gdy kilka dni temu odświeżyłem sobie ten krążek nie do końca rozumiałem dlaczego album ten wypadł mi z pamięci. Choć zauważam istotne wady w części utworów, to w tamtym czasie te uchybienia należały do rozwiązań jakie wtedy lubiłem. Nawet dziś, gdy znam wiele więcej różnej muzyki widzę w tej płycie sporo dobrego.

Przede wszystkim album bardzo dobrze brzmi po 50 latach. Grupa wprawdzie nie odkrywa hard rocka na nowo, bo słychać tu wyraźne wpływy przede wszystkim Black Sabbath, ale w zaledwie części materiału, a i "Sabbathowe" numery nie brzmią jak plagiat grupy z Birmingham. Najmocniejszymi punktami zespołu zdecydowanie są dwaj panowie pełniący dwie najbardziej wśród słuchaczy cenione funkcje, czyli gitarzysta Randy Davis i wokalista Rob Davis. Obaj muzycy dysponują świetnym warsztatem w swoim fachu. Pierwszy potrafi wymyślić świetne, raz ciężkie, raz bardziej chwytliwe riffy (a nieraz łączące te dwie cechy), drugi natomiast dysponuje bardzo miłą dla ucha barwą głosu.

Najlepiej wg mnie wypadają utwory z pierwszej połowy albumu. Kompozycje w rodzaju mroczno zaczynającego się "The Warning", "Take Your Love Away" czy mój faworyt z krążka - "Vengeance" łączą ciężar ze świetnymi melodiami i pokazują kunszt techniczny każdego z muzyków. Randy Davis w każdym z trzech utworów zachwyca na każdym kroku, a reszta muzyków nie odstaje poziomem. Za udane urozmaicenie uważam też niespełna dwuminutową, urokliwą  miniaturę "Twilight". Później zespół już zbyt często popada w banał czy patos. Balladowe "Madman" czy "Hard Fight" momentami brzmią jak pierwowzór "rycerskich" ballad power metalowych - szczególnie ten pierwszy, chociaż są bardziej od nich znośne. Lepiej wypada "Mystery Man", który także ma balladowy wstęp, ale później jest bardziej energiczny. Także można usłyszeć tu kiczowate fragmenty, ale muszę pochwalić sola gitarowe Davisa. Instrumentaliści pokazują swój warsztat też w instrumentalnym "No Mourning". Sam utwór jednak jest średni. Powrót do wysokiej formy muzycy osiągają w finałowym utworze tytułowym. Już na wstępie zapowiada się bardzo ciekawie, bo słyszymy tam gitarowy motyw inspirowany muzyką latynoską, a dalsza, spokojniejsza część także jest udana. Genialnie wypadają też zaostrzenia, a jedyne zastrzeżenie mam do fragmentu "klawiszowego".

Po wydaniu debiutu grupa na długi czas zniknęła z rynku muzycznego. Bardzo trudno mi było znaleźć jakiekolwiek informacje o zespole - nie mam nawet pojęcia czy zbieżność nazwisk Randiego i Roba jest przypadkowa czy są rodziną. Szkoda, że grupa nawet teraz jest tak mało popularna, bo ponad połowa zawartego tu materiału zasługuje na uznanie, a nawet te słabsze utwory nie są złe.

7/10

Lista utworów:

  1. The Warning
  2. Take Your Love Away
  3. Twilight
  4. Vengeance
  5. Madman
  6. Hard Fight
  7. No Mourning
  8. Mystery Man
  9. Endless Skies

sobota, 15 października 2022

Recenzja:King Gizzard and the Lizard Wizard - "12 Bar Bruise"

Okładka albumu "12 Bar Bruise" zespołu King Gizzard and the Lizard Wizard

Pod pokręconą nazwą King Gizzard and the Lizard Wizard kryje się szóstka muzyków tworzących jeden z najciekawszych zespołów współczesnej sceny rockowej. Grupa słynie już z tego, że wydaje albumy z tempem w jakim w latach 60. wydawano single. Na ten moment krążków muzycy wydali aż 26, a działalność wydawniczą rozpoczęli zaledwie w 2012 roku. Oprócz tego, że zespół ten wydaje po kilka albumów rocznie, słynie też z tego, że uwielbia zmieniać styl prawie z albumu na album. Zwykle jednak jego albumy zawierają w sobie jakiś ułamek rocka psychodelicznego. Tak jest choćby w debiutanckim "12 Bar Bruise".

Dosyć dziwaczny to album, chociaż w porównaniu z niektórymi kolejnymi, jest całkiem normalny. Z jednej strony kompozycje to przede wszystkim proste, chwytliwe melodie nagrane z punkową energią. Ale z drugiej artyści urozmaicają je psychodelicznymi i noise'owymi eksperymentami. W ten sposób można opisać właściwie większość zawartych tu utworów. Na takim patencie zbudowane są "Elbow", "Muckracker", "Nein", "Cut Throat Boogie" i "Sea of Trees". Mimo podobnych pomysłów nagrania te jednak nie zlewają się w całość, a w "Garage Liddiard" czy "High Hopes Low" możemy usłyszeć też harmonijkę ustną. Za jeden z ciekawszych a przy tym wyróżniających się utworów uważam oparty na bardzo chwytliwym motywie utwór tytułowy. Największym zaś urozmaiceniem jest "Sam Cherry's Last Shot" będący recytacją na tle najpierw jakby westernowego, a później bardziej rockowego podkładu. Nie przekonują mnie jednak "Uh Oh I Called Mum", "Footy Footy" i właściwie najnormalniejszy ale niczym szczególnym się nie wyróżniający "Bloody Ripper".

"12 Bar Bruise" to udany debiut zdradzający, że muzycy pomimo prostych melodii mieli ambicje, żeby choć trochę urozmaicić materiał. Same kompozycje mimo swojej prostoty także nie popadały w banał. A jednak mimo krótkiego czasu trwania, to w końcówce albumu, gdzie najwięcej jest tych mniej udanych utworów radość ze słuchania zaczyna opadać. Ciężko też określić jednoznacznie na plus czy minus brzmienie albumu. Z jednej strony brzmi on surowo i szczególnie wokal nie wypada najlepiej, ale z drugiej takie brzmienie dobrze pasuje do takiej stylistyki. To wciąż jednak tylko przedsmak tego co zespół zaprezentuje w przyszłości.

6/10

Lista utworów:

  1. Elbow
  2. Muckracker
  3. Nein
  4. 12 Bar Bruise
  5. Garage Liddiard
  6. Sam Cherry's Last Shot
  7. High Hopes Low
  8. Cut Throat Boogie
  9. Bloody Ripper
  10. Uh Oh I Called Mum
  11. Sea of Trees
  12. Footy Footy 

piątek, 14 października 2022

Recenzja: Pink Floyd - "Atom Heart Mother"

Okładka albumu "Atom Heart Mother" zespołu Pink Floyd

Po zbierającej dosyć sprzeczne recenzję "Ummagummie" czwórka z Pink Floyd po raz kolejny zdecydowała się nagrać album eksperymentalny. Dziś nawet David Gilmour nie do końca potrafi wytłumaczyć co muzycy mieli wtedy w głowach, a sam album nazywa "gniotem". Wśród słuchaczy opinie są bardzo skrajne. Jedni myślą podobnie jak gitarzysta, a inni uważają "Atom Heart Mother" za arcydzieło. Ja jestem gdzieś pośrodku.

Tak właściwie do za eksperymenty można uznać jedynie dwa skrajne utwory. Trzy kompozycje między nimi, to już utwory bardziej konwencjonalne i przyjemne w odbiorze. Spokojny "If" z wokalem Rogera Watersa urzeka ładną partią wokalną oraz solo gitarowym. Niemal folkowy, skomponowany przez Gilmoura "Fat old sun" także czaruje pięknym klimatem. "Summer '68" klawiszowca Richarda Wrighta również zaczyna się na spokojnie. Potem jednak nabiera więcej pozytywnej energii, momentami brzmiąc nieco banalnie. Koniec końców jednak jest to udane nagranie.

W tytułowej suicie muzycy zdecydowali się zaangażować orkiestrę i jak często bywa w takich połączeniach, nie do końca sobie z tym poradzili. Najlepiej w całym ponad 20minutowym utworze wypadają fragmenty gdy gra sam zespół, ale gdy orkiestra jest bardziej schowana za muzykami Pink Floyd także brzmi to udanie. Gorzej gdy goście wysuwają się na pierwszy plan, ale i te momenty nie są tragiczne. Jednak już całkowicie szalonym pomysłem było umieszczenie na albumie nagranych dźwięków przygotowywania śniadania przez technicznego zespołu. Co prawda grupa coś tam sobie w międzyczasie dogrywa na swoich instrumentach, ale pomysł był kompletnie porąbany. Czy udany? Mi się nie podoba, ale na pewno są fani tego nagrania. Trzeba też docenić oryginalność i odwagę.

"Atom Heart Mother" to kolejny już album zespołu zbierający skrajne recenzje i podzielony na dwie odmienne części. Jeśli chodzi o 4 pierwsze utwory, to jestem ich fanem. Może nie uważam ich za ideały, ale miło się ich słucha. Do ostatniego "Alan's psychedelic Breakfast" natomiast przekonać się nie mogę. Dla pozostałych utworów, szczególnie tytułowego warto jednak krążek ten poznać.

7/10

Lista utworów:

  1. Atom Heart Mother
  2. If
  3. Summer '68
  4. Fat old sun
  5. Alan's psychedelic Breakfast

czwartek, 13 października 2022

Recenzja: Tim Buckley - "Lorca"

Okładka albumu "Lorca" Tima Buckleya

Po kilku przystępnych albumach i odrobinę bardziej eksperymentalnym "Happy Sad" na fanów Tima Buckleya spadł niemały cios. Uprzedzając fakty jeszcze nie tragiczna śmierć młodo zmarłego muzyka. Powód zszokowania był o wiele bardziej błahy. Chodziło o kierunek w jakim muzyk podążył. Pomimo, że Buckley eksperymentował już wcześniej, to mało kto spodziewał się, że na swoim kolejnym albumie pod tytułem "Lorca" podąży on w aż tak nietypowym, awangardowym niemal kierunku. W okresie wydania krążek ten nie zdobył należnej mu popularności. Dopiero po latach został należycie doceniony.

Większość z pięciu zawartych tu kompozycji utrzymanych jest w wolnym tempie, jednak każda utrzymuje słuchacza przy sobie i każda od siebie znacząco się różni. 10 minutowy utwór tytułowy od samego początku musiał zszokować fanów folkowego oblicza Buckleya. Tutaj bardziej przystępny folk słyszalny jest w ilościach bliskich zeru. Ciężko jednoznacznie przypisać tej kompozycji jakiś gatunek, jednak intryguje on przez cały czas trwania swoim niepokojącym klimatem i interesującą partią wokalną lidera. "Anonymous Proposition" w pierwszym wrażeniu może wydawać się zupełnie mniej ciekawy od poprzedniego utworu, jednak gdy wsłucha się w niego uważniej, okazuje się, że wcale tak mało ciekawych rzeczy się tam nie dzieje.

"I had a Talk With My Woman" i "Driftin'" to już utwory przystępniejsze, szczególnie ten pierwszy pierwszy, bo posiada całkiem ładną, delikatną melodię. Sporo uroku tu nadają także kongi, za to "Driftin'" potrafi "zahipnotyzować" słuchacza swoją jamową strukturą. Ostatni na albumie "Nobody Walkin'" to już nagranie o wiele żywsze od wszystkich poprzednich. Tu także pojawiają się kongi, a sam utwór nie odstaje od pozostałych jeśli chodzi o chęć eksperymentowania przez muzyków.

"Lorca" na pewno nie należy do albumów najłatwiejszych w dyskografii Tima Buckleya. Być może jest to nawet najtrudniejszy w odbiorze krążek artysty. Nie powiedziałbym jednak, że jest niesłuchalny dla fanów "zwykłego" folku czy rocka. Wystarczy się odrobinę otworzyć, a płyta ta może sprawić niemało wrażeń.

9/10

Lista utworów:

  1. Lorca
  2. Anonymous Proposition
  3. I had a Talk With My Woman
  4. Driftin'
  5. Nobody Walkin'

środa, 12 października 2022

Recenzja: Björk - "Biophilia"

Okładka albumu "Biophilia" Björk

Björk to artystka, której ruchy ciężko przewidzieć. Po sukcesie komercyjnym przystępnych, a nawet momentami przebojowych "Debut" i "Post" Islandka zdecydowała się na łagodniejsze, klimatyczne utwory na "Homogenic" i "Vespertine" i gdy fani przyzwyczajali się do takiego właśnie oblicza Björk, ta poszła już w bardziej awangardowym kierunku na albumie "Medúlla", by na kolejnym - "Volta" wrócić do przystępności i chwytliwości z dwóch pierwszych dorosłych albumów. A co zaserwowała nam niepokorna śpiewaczka na następnej płycie pt. "Biophilia"?. Tym razem Björk poszła w budowanie klimatu niczym na "Homogenic" dorzucając jednak mniej oczywiste rozwiązania niczym na "Medúlli", a do tego umieszcza tu najbardziej agresywną elektronikę w swojej dotychczasowej twórczości. Brzmi ciekawie? Bo jest.

Nie wiem czy jakikolwiek popowy artysta przed Björk zdecydował się na rozpoczęcie albumu motywem tak silnie kojarzącym się z zabawkami, które kupuje się maluchom, żeby grały im usypiające melodyjki. A na tym właśnie motywie opiera się cały utwór pod tytułem "Moon". Swoją drogą pasujący do tego właśnie elementu kompozycji. Cały utwór zresztą jest spokojny i odprężający - i zdecydowanie nie usypia - a Björk jak zwykle pokazuje klasę swoim wokalem. Melancholijny nastrój to zresztą domena większości obecnych tu nagrań. Spora część z nich jednak z czasem nabiera intensywności i energii. Tak jest w przypadku chociażby "Thunderbolt" - w którym później świetnie brzmi w tle elektroniczny motyw - albo "Crystalline", w którym umieszczone w kontraście do melancholijnego nastroju wstawki o wręcz dyskotekowym charakterze brzmią podwójnie ciekawie. Największe wrażenie robi jednak niezwykle intensywna końcówka.

Kilka utworów artystka i towarzyszący jej muzycy świetnie urozmaicili budując klimat nie tylko w oparciu na melancholijny nastrój ale także nadając im mroczny charakter w "Hollow" czy umieszczając motywy kojarzące się z kulturą azjatycką w "Sacrifice". W tym ostatnim dodatkowo świetnie brzmi elektronika. W "Mutual Core" natomiast elektroniczne smaczki zepchnięte są na drugi plan. Mimo to znacząco wzbogacają oparte na organach i wokalu brzmieniu. Świetnie natomiast wypadają dyskotekowe fragmenty, gdy ta wybija się już na pierwszy plan - szczególnie udana jest końcówka. "Dark matter" i "Virus" wypadają już gorzej, ale wciąż mogą się podobać dzięki aranżacjom. Nudzi mnie natomiast "Cosmogony". "Solstice" za to spina swoistą klamrą cały krążek poprzez podobieństwo do otwierającego go "Moon".

Niewielu jest artystów, którzy co by nagrali, potrafią czymś zachwycić. Nawet niezbyt lubiany przez mnie "Vespertine" miał swoje momenty, a także do tej pory posiada licznych fanów. "Biophilia" nie jest tu wyjątkiem i islandzka artystka po raz kolejny nagrywa album może nie idealny, ale bardzo udany i w pewnych momentach oryginalny.

8/10

Lista utworów:

  1. Moon
  2. Thunderbolt
  3. Crystalline
  4. Cosmogony
  5. Dark matter
  6. Hollow
  7. Virus
  8. Sacrifice
  9. Mutual Core
  10. Solstice

wtorek, 11 października 2022

Recenzja: The Birthday Party - "The Birthday Party"

Okładka albumu "the Birthday Party" zespołu The Birthday Party

Po sporym sukcesie studyjnego debiutu grupy The Boys Next Door, Nick Cave i spółka postanowili wyjechać z rodzimej Australii by podbić świat. Panowie zdecydowali się wtedy na ryzykowny krok zmiany nazwy, pomimo że stara miała już sporą rozpoznawalność. Zanim jednak do tego doszło, grupa zdążyła jeszcze wydać album pod tytułem "The Birthday Party". I początkowo płyta ta była zaliczana do twórczości The Boys Next Door, jednak po wznowieniu krążka w 1982 roku z modyfikowaną okładką, na której widoczna była tylko nazwa krążka, zaczęto przyjmować, że jest to pierwszy album już The Birthday Party.

I w sumie tak wg mnie lepiej, bo oprócz nazwy i miejsca, w którym zespół tworzył, zmieniła się też muzyka. To już nie jest takie proste, przebojowe, nowofalowe granie jak na "Door, Door". Na tym albumie oczywiście przebojowości nie brakuje, bliżej mu jednak do bardziej eksperymentalnego z definicji post punku niż do radiowego new wave. Trudno nie wyczuć tu bardzo silnego wpływu zespołów proto punkowych typu the Velvet Underground czy the Stooges.

Początek albumu jeszcze tego tak mocno nie pokazuje. Singlowy "Mr Clarinet" posiada chwytliwą melodię, z których grupa słynęła jeszcze pod starą nazwą. Surowsze i jakby bardziej zimne, gotyckie jest brzmienie. Dzięki charakterystycznemu wokalowi Nicka Cave'a oraz pełniącemu na albumie istotną rolę saksofonowi trudno wybić sobie ten numer z głowy. Coraz ciekawiej robi się wraz z utworem numer dwa, czyli "Hats on Wrong". Tu już ciężko wychwycić jakąś melodię. Jednak mogące sprawiać wrażenie chaotycznych i hałaśliwych partii każdego z instrumentów, a także równie porąbany śpiew wynagradza to z nawiązką, a utwór naprawdę intryguje.

A zespół dopiero się rozkręca. Kolejny, bardzo energiczny "The Hair Shirt" posiada już wyraźną melodie, ale wciąż jest bardziej zakręcony, a do co wyrabiają tu gitarzyści i perkusista jest niesamowite, szczególnie mam na myśli gitarowe solo. W "Guilt Parade" za to świetny moment mają dęciaki, a w "Riddle House" zarówno gitara jak i saksofon mają bardzo mocne fragmenty.

Muzycy hałasem operują tu wielkim kunsztem czego kolejnym dowodami mogą być "The Friend Catcher", który zarówno początek, jak i spinający utwór klamrą koniec ma mocno hałaśliwy i tylko między nimi można usłyszeć melodię, w dwóch skrajnych fragmentach kompozycji jest to niemożliwe. Sporo z noise rockiem wspólnego mają również "Waving my Arms" i "The Red Clock". Pierwszy z nich ma całkiem chwytliwą melodię, drugi natomiast posiada z lekka orientalny klimat za sprawą dęciaków. Do bardzo udanych numerów należy też kojarzący się z wczesnym The Velvet Underground "Cat Man", natomiast moim ulubionym numerem z całej gry jest finałowy "Happy Birthday". Utwór ten od początku do końca jest bliski ideałowi. Jedyny minus to chórki w refrenie, za to reszta utworu podoba mi się bez żadnego "ale".

Już na "Door, Door" grupa Cave'a pokazała swój niemały potencjał. Tam co prawda panowie skupili się bardziej na przystępności. Na "The Birthday Party" za to zespół świetnie połączył przystępne, chwytliwe melodie z noise'owymi eksperymentami. Dla fanów wymienionych już grup proto punkowych album ten może być niemałą przyjemnością, chociaż ciężko mówić tu o wielkiej oryginalności. Warto wspomnieć, że praktycznie cały materiał z tej płyty pojawił się na składance "Hee Haw", na której można usłyszeć też utwory z tak samo nazwanej EPki.

8/10

Lista utworów:

  1. Mr Clarinet
  2. Hats on Wrong
  3. The Hair Shirt
  4. Guilt Parade
  5. Riddle House
  6. The Friend Catcher
  7. Waving my Arms
  8. The Red Clock
  9. Cat Man
  10. Happy Birthday

poniedziałek, 10 października 2022

Recenzja: Hunter - "NieWolnOść"

Okładka albumu "NieWolnOść" zespołu Hunter

Grupa Hunter po wydaniu "Królestwa" i "Imperium" stała się jedną z najbardziej znanych metalowych kapel w Polsce docierając do świadomości osób nawet nie mających do czynienia z tym gatunkiem. Siódmy krążek zespołu jeszcze tą popularność podniósł. Niestety ale nie dlatego, że jest to album tak bardzo udany. Sukces odniosły tu głównie dwa utwory, ale cały hype na ten krążek przyszedł głównie ze względu na... tekst utworu tytułowego. I to na dodatek dlatego, że do sieci wypłynęła błędna jego interpretacja.

Wielokrotnie pisałem, że Drak, czyli wokalista zespołu, który odpowiada za większość tekstów  grupy ma talent do pisania liryk dających pole do interpretacji. Jednak w mediach błędnie pisano, że zespół tym utworem atakuje PiS, który był już wtedy u władzy. Tak naprawdę bardzo trudno nie dostrzec, że Grzegorczyk jednym wersem atakuje każdą stronę polityczną... ale przynajmniej grupa miała swoje pięć minut "sławy". A co do muzyki w tym utworze, to zawiera dosyć chwytliwą melodię, którą błyskawicznie podchwytuje publiczność. Podobnie ma się sprawa z linią wokalną, także idealną dla publiczności. Zespół serwuje nam tu także zwolnienie, bo którym następuje zdecydowanie najlepsza, najbardziej emocjonalna część kawałka. Mój zdecydowany faworyt z albumu.

"RiPosta DrugoKlasisty" to drugi z utworów, które stały się klasykami grupy, choć znacznie mniejszym niż utwór tytułowy. Sporo tu zmian tempa, od umiarkowanie ciężkich, bo szybkie i agresywne. Jednak i w tym przypadku to warstwa tekstowa góruje nad muzyczną za sprawą antywojennego, bardzo dosadnego tekstu.

Reszta utworów niestety już nawet drugiemu z wymienionych kawałków nie jest w stanie dorównać, choć zdarzają się jeszcze kompozycje całkiem udane. Możemy tu usłyszeć jeden z najbardziej agresywnych utworów w całej dyskografii Huntera, czyli "PodNiebny". Jest to numer całkiem fajny, jednak tutaj przyjemność słuchania nieco odbiera tekst. Kompletnie nie wiem o co w nim chodzi i może budzić niepotrzebne myśli wśród nieświadomych ludzi o propagowaniu nienawiści czy przemocy przez zespół. A wątpię żeby taki był cel autora słów. Mam też sporą słabość do jednego z najbardziej chwytliwych utworów na albumie pt. "nieWesołowski", za jego przebojowy charakter i zróżnicowany sposób śpiewu. Niepokojący "Rzeźnicki" także miał potencjał na bardzo udany utwór, ale przez jego długi czas trwania w końcu zaczyna nudzić. "NieBanalny" ma udane zaostrzenia, ale wolniejsze fargmenty wypadają nijako. "NieRządnicki" miał potencjał na coś fajnego ale ostatecznie kończy jak średniak. Ma za to dający do myślenia tekst, za to sposoby śpiewu Draka zarówno w tych wolniejszych jak i szybkich momentach mnie nie przekonują. Kiedyś podobał mi się też "NieMy", ale teraz jest wg mnie zbyt banalny, a refren jest zbyt płaczliwy. "NieWinny" i "Gorzki" to już za to zwykle średniaki.

Niestety ale "NieWolnOść" kreowana na jeden z najlepszych albumów Huntera to album niezbyt udany. Posiada jeden świetny kawałek, trzy dobre, kilka z jakimś potencjałem i to właściwie tyle. Zespół jakby za bardzo skupił się na przekazie niż na muzyce, a przecież można było świetnie połączyć jedno i drugie co już sam zespół pokazywał wcześniej. W dodatku sporo patosu wprowadza tu Jelonek swoimi skrzypcami. Nie mam wątpliwości, że jest to bardzo utalentowany instrumentalista, ale na tym albumie zawiódł. Jego partie są proste, często wysuwające się zbyt nachalnie na pierwszy plan, co irytuje biorąc pod uwagę, że są do siebie zbyt podobne na pierwszy rzut oka. Biorąc więc pod uwagę całokształt, wychodzi nam album poziomem zbliżony do także przecenianego "Imperium", albo nawet mu nie dorównujący.

4/10

Lista utworów:

  1. NieWolnOść
  2. NieWinny
  3. Gorzki
  4. PodNiebny
  5. Rzeźnicki
  6. nieWesołowski
  7. NieRządnicki
  8. NieMy
  9. NieBanalny
  10. RiPosta DrugoKlasisty