czwartek, 30 czerwca 2022

Recenzja: Grateful dead - "The Grateful dead"

 

Okładka albumu "The Grateful Dead" zespołu Grateful Dead

Grateful Dead to grupa jak mało która zasługująca na nazywanie jej zespołem tworzącym rock psychodeliczny. Muzyka tworzona przez ten amerykański zespół rzeczywiście bywała tworzona pod wpływem różnych psychodelików, co idealnie słychać było szczególnie na koncertach.

Jednak studyjny debiut Grateful Dead jest mocno odmienny od późniejszych krążków zespołu. Nie usłyszymy tu zbyt wiele psychodelii. Cały album kwalifikuje się bardziej do popularnego w tamtym czasie blues rocka i tak jak wiele tego typu krążków składa się w większości z przeróbek cudzych kompozycji. Jeśli chodzi o utwory stworzone przez grupę, to jest to przyjemny, niepozbawiony pozytywnej energii otwieracz "The Golden Road", a także bardzo udany "Cream Puff War" z dużą rolą organów. Reszta to już tylko i wyłącznie przerobione wersje utwór innych wykonawców.

Debiut Grateful Dead to album na którym ciężko wskazać jednoznacznie zły utwór. Co prawda nie są one doskonałe, ale każdy świetnie się słucha. Nawet prosty, rockandrollowy "Beat It on Down the Line" i "Sitting on top of the World" z naleciałościami country pasują do reszty krążka i dają sporo pozytywnej energii. Takich pozytywnych utworów tu nie brakuje, bo można do takich zaliczyć jeszcze wesoły blues "Good morning Little School Girl" wzbogacony harmonijką, "Cold Rain and Snow" z dużą rolą klawiszy i ładną melodią czy "New new Minglewood blues".

Za najlepsze uważam jednak w szczególności dwie kompozycje które oddalają się jednak od piosenkowej formy. "Morning Dew" posiada świetny wstęp i zachwyca genialnymi partiami gitarzystów oraz fajnym wokalem. To jednak nic w porównaniu z najdłuższym na płycie "Viola Lee Blues", w którym zespół z bluesowego standardu przechodzi w porywającą improwizację, w której ponownie główną rolę pełnią gitarzyści grupy - Bob Weir i Jerry Garcia.

Debiutancki album psychodelicznej legendy to jeszcze jeszcze nie czyste wariactwo znane z późniejszych albumów. Nie jest to nawet najlepsze blues rockowe wydawnictwo tamtego okresu, jednak album jest na tyle udany, że warto go poznać, w szczególności dla kompozycji opisanych w poprzednim akapicie, jednak i z pozostałymi utworami warto się zapoznać, ponieważ są to przyjemne, nie angażujące zanadto utwory.

8/10

Lista utworów:

  1. The Golden Road
  2. Beat It on Down the Line
  3. Good Morning Little School Girl
  4. Cold Rain and Snow
  5. Sitting on top of the World
  6. Cream Puff War
  7. Morning Dew
  8. New new Minglewood blues
  9. Viola Lee Blues

środa, 29 czerwca 2022

Recenzja: John Parish & PJ Harvey - "Dance Hall at Louse Point"

 

Okładka albumu "Dance Hall at Louse Point" Johna Parisha i PJ Harvey

Po półtora roku od wydania "To Bring you my love", na którym PJ Harvey odmieniła swoją muzykę, wokalistka nawiązała współpracę z Johnem Parishem, który zagrał już na wspomnianym przed momentem albumie. Tym razem jednak muzycy doszli do porozumienia w sprawie sygnowania nagranego przez duet krążka nazwiskiem ich obojga. Logicznym wydawać by się mogło, że nagrywając płytę z jednym z ważniejszych muzyków na swoim trzecim albumie, PJ postanowi kontynuować obrany tam kierunek. Nic z tych rzeczy. Stylistyce tego kolaboracyjnego albumu bliżej do debiutanckiego "Dry" i "Rid of me" niż "To Bring You my Love", choć początkowo muzycy mylą nas sugerując pójście w jeszcze innym kierunku.

Już otwierające "Girl", pełniące funkcje intro sugeruje słuchaczowi, że duet rozwinie eksperymenty z dwóch pierwszych albumów wokalistki. Brzmi on jak wprawka początkującego gitarzysty ćwiczącego granie akordów. Nieco później do gitary dołącza delikatna wokaliza artystki. "Fałszująca" gitara to ważny element również kolejnego "Rope Bridge Crossing". Nie przeszkadza to zanadto, poza momentami gdy gitara zbyt odciąga uwagę od wokalu. Jeśli już o wokalu mowa, to ten wg mnie brzmi lepiej niż na wydanym półtora roku wcześniej krążku.

Do uciekających od piosenkowego schematu utworów zaliczyć trzeba "City of Sun" manewrujący między fragmentami spokojnymi, a ostrzejszymi, w których wokalistka śpiewa dość wysoko. Ten kawałek dla wokalistki jest oryginalny, ale sam w sobie niestety zbyt średni. Na podobnej zasadzie zbudowany jest również "Urn with dead Flowers in a drained pool" i "Un Cercle Autour du Soleil". Te dwa utwory to jedne z najsłabszych kompozycji na płycie, ale jeszcze gorzej wypadają trzy ostatnie utwory: melorecytowany "Is that All There Is?", instrumentalny utwór tytułowy, który wg mnie lepiej spisał by się jako piosenka z wokalem oraz półtora minutowy "Lost Fun Zone".

Lepiej prezentuje się "Heela" - jedyny utwór na płycie z wokalnym udziałem Parisha. Dobrze jednak, że kawałek ten jest krótki, bo pod koniec także robi się nudno. Najlepiej z całej płyty jednak wypadają szczególnie trzy nagrania. "That was my veil" wprawdzie nie prezentuje nic nadzwyczajnego, ale posiada miłą, "ogniskową" melodię. "City War corespondent" po rockowym wstępie urzeka prostą aranżacją i niezłą linią wokalną. Najlepiej wokalnie wypada jednak "Taut". Początkowo słychać jakby "oddalony" śpiew, potem PJ zachwyca niezwykle emocjonalną, szeptaną partią wokalną, która bez ostrzeżenia zmienia się w zwykły śpiew, gdy muzycy zaostrzają.

Gdy zacząłem zapoznawać się z twórczością PJ Harvey, uważałem tę muzykę za świeżą i pełną energii. Dziś moja opinia nie jest tak bardzo pozytywna, jednak są utwory, które miło posłuchać osobno - także pochodzące z tego albumu. Jako całość jednak "Dance Hall at Louse Point" to kolejna nierówna pod względem poziomu propozycja od brytyjskiej wokalistki. Polecić natomiast mogę fanom np Indie czy szeroko pojętego rocka alternatywnego, lecz bardziej tej melodyjnej odmiany. Na plus na pewno jest czas trwania, bo niecałe 40 minut rozłożonych na 12 utworów nie nuży zanadto.

6/10

Lista utworów:

  1. Girl
  2. Rope Bridge Crossing 
  3. City of no Sun
  4. That was my Veil
  5. Urn with dead Flowers in a drained pool
  6. City War corespondent
  7. Taut
  8. Un Cercle Autour du Soleil
  9. Heela
  10. Is That All There Is?
  11. Dance Hall at Louse Point
  12. Lost Fun Zone 

wtorek, 28 czerwca 2022

Recenzja: Iron Maiden - "Somewhere in time"

 

Okładka albumu "Somewhere in time" zespołu Iron Maiden

Po świetnie przyjętym "Powerslave" i ogromnej promującej go trasie, Iron Maiden w końcu weszli do studia. Postanowili jednak coś zmienić w swojej muzyce, a konkretniej w brzmieniu. Tym samym po pięciu, dosyć surowych brzmieniowo albumach, grupa zdecydowała się na ryzykowny ruch skorzystania z syntezatorów. W przeciwieństwie jednak do wielu innych metalowych wykonawców decydujących się na taki ruch, Harris i spółka zdołali użyć wspomnianych środków ze smakiem, ubarwiając nieco brzmienie, a nie psując je.

Zmiany słychać natychmiast, bo już w otwierającym krążek, prawie tytułowym "Caught somewhere in time". Po interesującym wstępie słyszymy charakterystyczną dla zespołu basową galopadę uzupełniającą szybką grę dwójki gitarzystów. Nieźle spisuję się tu Bruce Dickinson, jednak jego wysokie tony w refrenie, mają prawo zirytować. Otwieracz jest całkiem udany, jednak istotną wadą szóstego krążka legendy NWOBHM jest to, że podobnie zbudowanych jest tu kilka innych numerów. Od nie najgorszego intro zaczynają się także "Heaven can't wait", "The loneliness of the long distance runner" oraz "Deja vu". I w każdym z tych trzech utworów bo niezłym wstępie słyszymy metalową, szybką jazdę. Z całej trójki jednak, jedynie "Deja Vu" wypada całkiem nieźle. Pozostałe dwie kompozycje to zwykle średniaki, choć znajdziemy w nich parę ciekawych zagrywek. Za mało to jednak bym miał ochotę słuchać ich częściej.

Najlepszym zamieszczonym tu nagraniem jest chyba singlowy "Wasted years" z ogromnym komercyjnym potencjałem, genialną melodią, świetnym riffem i bardzo dobrą linią wokalną - tak w zwrotkach, jak i refrenach. Drugi z singli, czyli "Stranger in the Strange land" także jest przyzwoity dzięki chwytliwej linii basu Harrisa, niezłemu riffowi i przyzwoitej partii Dickinsona w zwrotkach - nieco gorzej wypada refren. Podoba mi się też solo gitarowe rozpoczęte we fragmencie wolniejszym, by kontynuować je, gdy zespół przyspiesza. Za słaby utwór uważany jest "Sea of Madnes". Ja jednak nie byłbym tak krytyczny wobec niego. Kawałek ten na pewno miał spory potencjał, który nie został do końca wykorzystany. Najwięcej zastrzeżeń mam do średnio udanego refrenu. Linia basu i główny riff za to, są na całkiem wysokim poziomie. Całość kończy tradycyjnie już najdłuższy i najbardziej rozbudowany utwór na płycie. W tym przypadku jest to "Alexander the Great". Nie jest co prawda arcydzieło na miarę "Hallowed thy Namę" z trzeciego albumu grupy czy "The Rime of the Ancient Mariner" z poprzednika, ale wciąż jest to kompozycja bardzo udana, szczególnie świetny początek. Szybsza część także jest udana, przyzwoicie zaaranżowano syntezatory, dobrze spisuje się perkusista Nicko McBrain oraz słyszymy sporo chwytliwych motywów.

"Somewhere in time" z pewnością cierpi najbardziej na powtarzalne kompozycje. Większość z zamieszczonych tu utworów jest zbudowanych w niemal identyczny sposób, z czego niestety nie wszystkie bronią się. Dla wielu słuchaczy minusem albumu jest też brzmienie, mi ono akurat nie przeszkadza. I poraz kolejny już mam problem z wystawieniem ostatecznej oceny albumowi tego zespołu, bo obok świetnych numerów, zdarzają się średnie. O ile słuchając osobno niektórych z zamieszczonych kawałków nie zwracamy uwagi na powtarzalność, to słuchając całości wada ta psuje odsłuch płyty.

7/10

Lista utworów

  1. Caught somewhere in time
  2. Wasted years
  3. Sea of Madnes
  4. Heaven can't wait
  5. The loneliness of the long distance Runner
  6. Stranger in a Strange land
  7. Deja Vu
  8. Alexander the Great 

poniedziałek, 27 czerwca 2022

Recenzja: Led Zeppelin - "Physical Graffity"

 

Okładka albumu "Physical Graffity" zespołu Led Zeppelin

Czwórka muzyków z Led Zeppelin w czasie nagrywania swojego szóstego studyjnego albumu na pewno nie narzekała na brak pomysłów. Po zakończeniu sesji okazało się, że materiał nie zmieści się na pojedynczej płycie. Postanowili więc poszerzyć album o drugi krążek wykorzystując tym samym odrzuty z sesji poprzednich albumów. Ciężko jednoznacznie ocenić ten ruch.  Z jednej strony "Physical Graffity" jest o wiele za długi i znajdziemy tu sporo niepotrzebnych utworów. Z drugiej jednak, w końcu mieliśmy okazję usłyszeć kilka kawałków, które z niewiadomych przyczyn tkwiły do tej pory jedynie w archiwach grupy.

Panuje powszechna opinia, że płyta pierwsza jest dobra, a płyta druga słaba. Prawdą jest, że pierwszy krążek całościowo wypada lepiej, ale nie byłbym tak krytyczny dla płyty nr 2. Na pierwszej płycie znajdziemy chociażby najbardziej znany z całego albumu "Kashmir" o świetnym orientalnym klimacie, budowanym przede wszystkim dzięki riffowi, który wymyślił Jimmy Page a także partiami klawiszowymi. Utwór ten na stałe zagościł na przeróżnych listach wszech czasów i ze wszystkich kompozycji zespołu ustępuje chyba tylko "Stairway to Heaven" i "Whole Lotta Love". Jednak moim zdaniem jest tutaj kawałek o zbliżonym poziomie. Bluesowy "In my time of Dying" mimo długiego czasu trwania, nie nudzi się. Już ciężki początek daje nadzieję na świetny utwór i nie zawodzimy się. Muzycy świetnie przechodzą tu z powolnych momentów w cięższe, niejednokrotnie hard rockowe granie, a im dalej w utwór tym - wg mnie - ciekawiej.

Do udanych kompozycji na pewno trzeba dodać "The Rover" z perkusyjnym wstępem i świetnym, chwytliwym riffem, a także jeszcze bardziej chwytliwy, niemal taneczny "Trampled Under foot" z ogromną ilością energii. Za to dwa pozostałe utwory z pierwszej płyty nie są już tak udane. "Custard pie" z hardrockowym riffem jest w miarę niezły, ale zespół stać na coś więcej. "Houses of the Holy" za to szybko staje się nieco sztampowy.

Na drugim krążku warto na pewno wyróżnić folkowy instrumental "Bron-yr-aur" nagrany jeszcze w czasach "trójki", hardrockowy "the Wanton Song" oraz bardziej przypominający późniejsze solowe dokonania Roberta Planta niż Led Zeppelin "Night Flight". W tym ostatnim nie brakuje energii, choć nagrany jest w zupełnie innej stylistyce. Na uwagę zasługuje też otwierający drugą płytę "In the Light" wyróżniający się długimi syntezatorowymi popisami Jonesa i zwielokrotnionym w niektórych fragmentach głosem Planta. Samej kompozycji jednak daleko do ideału ale i tak wypada lepiej niż kilka pozostałych utworów. "Down by the Seaside" robi się ciekawszy dopiero gdy utwór przyśpiesza, folkowemu "Black Country Woman" wiele brakuje do innych kompozycji zespołu w tym stylu, a "Boogie with Stu" oraz "Sick again" są nijakie. Lepiej wypada "Ten Years gone ", ale i temu utworowi wiele brakuje do najlepszych kompozycji zespołu, a nawet na tym albumie.

Nie mam wątpliwości że szósty album Led Zeppelin jest najsłabszym osiągnięciem studyjnym zespołu do tamtej pory. I jak to świadczy dobrze o zespole, że jego najsłabsza płyta była jedną z najlepszych rockowych propozycji w tamtym czasie. Led Zeppelin mimo, że na "Physical Graffity" nagrało sporo średniego czy wręcz słabego materiału, to wciąż potrafili nagrać album na całkiem wysokim poziomie. Można oczywiście przyczepić się o kontrowersyjną decyzję, by zamiast skrócić krążek do jednej płyty, poszerzyć ją o kilka utworów aby zrobić album dwupłytowy, ale prawdopodobnie nie usłyszeli byśmy wtedy kilku wartych uwagi odrzutów z innych płyt.

7/10

Lista utworów

  1. Custard pie
  2. The Rover
  3. In my time of Dying
  4. Houses of the Holy
  5. Tramped Under foot
  6. Kashmir
  7. In the Light
  8. Bron-yr-aur
  9. Down by the Seaside
  10. Ten years gone
  11. Night Flight
  12. The wanton song
  13. Boogie with Stu
  14. Black Country Woman
  15. Sick again

niedziela, 26 czerwca 2022

Recenzja: Nick Drake - "Bryter Layter"

 

Okładka albumu "Bryter Layter" Nicka Drake'a

Debiutancki album Nicka Drake'a nie odniósł sukcesu, to jednak nie zniechęciło Brytyjczyka aby kontynuować kierunek obrany na "Five leaves left". Za to w porównaniu do poprzednika, na "Bryter layter" znacznej poprawie uległy aranżacje. Wciąż słychać tu duży udział sekcji smyczkowej, tym razem jednak ich partie są bardziej "strawne".

Dobrym prognostykiem jeśli chodzi o smyczkowe aranżacje jest pełniący rolę intro "Introduction", gdzie smyczki po prostu dopełniały brzmienie, a nie wybijały się na pierwszy plan, jak to miało miejsce wielokrotnie na debiucie. Podobnie jest w chwytliwym "Hazey Jane II" z prostym ale niezłym podkładem rytmicznym oraz melorecytowanym wokalem. Tu również słychać instrumenty smyczkowe, a całości dopełniają partie trąbki.

Instrumenty dęte zresztą pełnią na tym albumie sporą rolę, a na pewno większą niż na poprzedniku. Oprócz trąbki w "Hazey Jane II" możemy usłyszeć saksofon w kolejnym "At the Chime of a City Clock". Całkiem przyjemny to numer, myślę jednak że bez dodatkowych instrumentów w rodzaju wspomnianego saksofonu oraz sekcji smyczkowej, broniłby się jeszcze bardziej. Za najbardziej udane partie gości na całym krążku uważam jednak te które zostały nagrane na flecie przez Lyna Dobsona oraz Raya Warleigha w odpowiednio utworze tytułowym oraz finałowym "Sunday". Obie kompozycje to utwory instrumentalne posiadające piękny, bajkowy klimat, szczególnie utwór tytułowy. I je uważam za jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze utwory na albumie.

Całkiem udane są jeszcze "Northern sky" z dużą rolą pianina oraz "Hazey Jane I", który jest bardziej spokojny niż jego druga część, która wybrzmiewa wcześniej. Większą rolę pełnią tu również instrumenty smyczkowe. Najważniejszym jednak obok samego Drake'a muzykiem w tym utworze jest perkusista Dave Mattacks, którego partie nie są porywające, a wręcz ograniczają się do powtarzania co kilka taktów tego samego perkusyjnego motywu, jednak znacznie ubarwia on całą kompozycję.

Już znacznie mniej lubię pozostałe utwory. "One of these things first" to przyjemny średniak z dużą rolą pianina, a "Fly" ma co prawda niezłą linie wokalną, ale poza tym nie prezentuje nic nadzwyczajnego. Najgorzej na całym krążku wypada jednak "Poor Boy", który brzmi okropnie staroświecko przez żeńskie chórki i początkowo średnie partie pianina. Potem te partie nagrane przez Chrisa McGregora stają się ciekawsze, a sytuację ratuje również Ray Warleigh - tym razem na saksofonie. Żaden z tych dwóch muzyków jednak nie dał rady stworzyć z tego naiwnego numeru czegoś dobrego.

Na swoim drugim albumie Nick Drake postarał się poprawić wady poprzednika, dzięki czemu aranżacje nie brzmią tak odpychająco jak na debiucie, ale nie ustrzegł się wpadek. Najlepszym na to przykładem jest "Poor Boy", ale także do sekcji smyczkowej mam zarzuty. Nie irytuje ona tak jak wcześniej, ale wciąż uważam, że te utwory brzmiałyby lepiej jedynie z podkładem gitarowym, ewentualnie wzbogaconym o sekcje rytmiczną, ale przede wszystkim instrumenty dęte, bo te są bardzo mocną stroną "Bryter Layter".

7/10

Lista utworów:

  1. Introduction
  2. Hazey Jane II
  3. At the Chime of a City Clock
  4. One of these things first
  5. Hazey Jane I
  6. Bryter Layter
  7. Fly
  8. Poor Boy
  9. Northern sky
  10. Sunday

sobota, 25 czerwca 2022

Recenzja: Pink Floyd - "A Saucerful of Secrets"

 Okładka albumu " A Saucerful of Secrets" zespołu Pink Floyd

W czasie prac nad swoim drugim studyjnym krążkiem, muzycy z Pink Floyd mieli niemałe problemy ze swoim dotychczasowym liderem, gitarzystą Sydem Barrettem, który coraz bardziej pogrążał się w swojej chorobie psychicznej. Stopniowe usuwanie lidera z zespołu reszta członków rozpoczęła już na koncertach, zapraszając na nie Davida Gilmoura. Początkowo miał on zastępować Syda gdy ten straci kontakt z rzeczywistością na występie. Z czasem jednak Barrett został całkowicie odsunięty od koncertów. O wiele mniejszą rolę niż na debiucie, gitarzysta miał również w studiu. Z siedmiu utworów zamieszczonych na albumie, jedynie całkiem przystępny "Jugband blues" został podpisany nazwiskiem dawnego lidera grupy. Sam utwór mocno odstaje od całości, ale broni się przede wszystkim zmianą w drugiej części utworu z radiowego numeru w ciekawą improwizację. 

Spośród pozostałych numerów partie Barretta słyszymy w zaledwie dwóch: także piosenkowym "Remember a Day", w którym jednak sporo się dzieje, a także "Set the controls for the Heart of the sun". W tym drugim utworze można usłyszeć także partie Gilmoura, a sam kawałek to genialny psychodeliczny numer z transową sekcją rytmiczną i hipnotyzującymi klawiszami, które dopełnia śpiewany ściszonym głosem wokal.

Przy pozostałych nagraniach chory muzyk już udziału nie brał. Poza "See-saw" kompozycje te są bliskie perfekcji. Natomiast wspomniany utwór także nie jest zły; czaruje bardziej bajkowym niż psychodelicznym klimatem, lecz wydaje się najmniej ciekawy z całego zestawu. "Let there be More light" rozpoczyna się ciekawym basowym motywem, zza którego powoli wyłaniają się pozostałe instrumenty. Od początku towarzyszy nam psychodeliczny, jakby orientalny klimat, który co prawda tryska gdy muzycy zaostrzają, jednak wciąż jest to bardzo dobry numer. Bardzo ciekawy jest "Corporal clegg"- bardzo melodyjny, lecz zarazem okropnie pokręcony, a to przede wszystkim za sprawą prostego instrumentu kazoo.

Najlepszym jednak utworem, który się tu znalazł jest utwór tytułowy. Jest to prawie 12 minut nieposkromionej improwizacji, w której nie wiadomo co się wydarzy za moment, a do tego trzymająca w napięciu za sprawą niepokojącego, mrocznego klimatu. Wspaniały utwór, jedna z najlepszych rzeczy jakie Pink Floyd nagrało, a przecież wybitnych rzeczy nagrało wiele.

Drugi album zespołu wciąż sporo ma wspólnego z poprzednikiem, słychać jednak w większości utworów, że grupa odcinająca się od walczącego z chorobą psychiczną kolegi powoli zmierza w odmiennym kierunku i przyznać muszę, że utwory bez Barretta (poza jednym wyjątkiem) są lepsze niż te na których wystąpił (tu wyjątkiem jest za to kompozycja na której zagrali obaj gitarzyści). Szkoda, że album ten w porównaniu z "Wish you were here", "The Wall" i "the Darkside of the Moon" ale również mniej uwielbianymi krążkami typu "Animals" i "Unmagumna" jest tak mało znany i ceniony, bo jest bardzo bliski perfekcji.

9/10

Lista utworów:

  1. Let there be More light
  2. Remember a Day
  3. Set the controls for the Heart of the sun
  4. Corporal clegg
  5. A Saucerful of Secrets
  6. See-Saw
  7. Jugband blues

piątek, 24 czerwca 2022

Recenzja: Maanam - "Nocny patrol"

 

Okładka albumu "Nocny patrol" zespołu Maanam

"Nocny patrol" to płyta mająca szczególny status. Zarówno dla fanów grupy, jak i bardziej postronnych słuchaczy jest to opus magnum zespołu i równocześnie jedna z najwybitniejszych płyt w historii polskiego rocka. Jedno trzeba muzykom przyznać, a mianowicie, że na swoim trzecim krążku sporo poszukiwali, kombinowali z innymi stylami muzycznymi, a także poczynili progres jeśli chodzi o aranżacje.

Całość jest jednak mocno nierówna, przede wszystkim stylistycznie. Mamy tu utwór tytułowy, mocno zakorzeniony w rytmach reggae, co było bardzo popularne na polskiej scenie rockowej tamtych lat (żeby wymienić tylko legendę polskiego bluesa i rocka - zespół Dżem - albo najpopularniejszego przedstawiciela nowej fali w naszym kraju, czyli Lady Pank. Zaraz po nim z kolei słyszymy balladę "Jestem kobietą" z pięknym wokalem Kory śpiewającej pacyfistyczny tekst oraz ciekawą, choć mało porywającą solówką gitarową. W stylu tego pierwszego utworu w zasadzie nie znajdziemy już nic więcej, za to obok "Jestem kobietą" znajdziemy tu jeszcze jedną balladę - kultowy "Krakowski spleen"z kolejnym poetyckim tekstem i świetną partią Jackowskiej. 

Na trzecim krążku grupy nie brakuje jednak nowofalowych kompozycji, z których Maanam zasłynął.  Do tych należy bardzo ciekawy "To tylko tango" z legendarną zagrywką perkusyjną, która stała się dżinglem w Polskim Radiu. Mocno teatralnie, ale udanie brzmi tu wokalistka, a ciekawostką jest użycie akordeonu. Nowofalowo, ale spokojniej jest w najdłuższej na płycie "Eksplozji" czy przede wszystkim w szybkim, krótkim i ogromnie chwytliwym "raz-dwa-raz-dwa". Mimo krótkiego czasu trwania, dzieje się tu sporo, jest to jednak utwór najmniej do reszty pasujący.

Ale nie samym New Wave post punk żyje i tu narzuca się przede wszystkim "Zdrada" z niesamowitym śpiewem i poetyckim tekstem pełnym gniewu i smutku, dość mocno kojarzący się z mistrzami posępnego post punku - Joy Division. Także chłodno, choć już mniej depresyjne jest w "French is Strange" z bezsensownym tekstem.

Mamy tu jeszcze niemal hardrockowy finał albumu w postaci "Miłość jest jak opium"z ostrymi zagrywkami gitarzystów wzbogaconymi o brzmienie instrumentów klawiszowych. Bardzo ciekawy jest także instrumental "Polskie ulice" do którego wpleciono prawdziwe odgłosy polskiego miasta w czasach PRL-u. Nagranie może wydawać się monotonne, ale prawda jest taka, że co chwilę w tle coś się dzieje, a Maanam zyskał coś wzór protest songu...tyle że bez słów.

"Nocny patrol" to kolejny z kultowych albumów, którym do ideału wiele brakuje. Chodzi przede wszystkim o brak spójności, bo same kompozycje w większości się bronią, ale takie są skutki, gdy artysta stara się stworzyć coś eklektycznego. Plus za próbę i za mimo wszystko niezły efekt końcowy, ale ocena byłaby jeszcze wyższa, gdyby rozstrzał stylistyczny nie był tak duży.

8/10

Lista utworów:

  1. Nocny patrol
  2. Jestem kobietą
  3. To tylko tango
  4. French is Strange
  5. Polskie ulice
  6. Eksplozja
  7. Zdrada
  8. Raz-dwa-raz-dwa
  9. Krakowski spleen
  10. Miłość jest jak opium 

czwartek, 23 czerwca 2022

Recenzja: Lou Reed - "Lou Reed"

 

Okładka albumu "Lou Reed" Lou Reeda

Po odejściu z the Velvet Underground, Lou Reed na jakiś czas zawiesił swoją muzyczną karierę. Zajął się wtedy księgowością w firmie swojego ojca. Nie trwało to długo, bo po dwóch latach rozpoczął karierę solową wydając swój niezatytułowany debiut w 1972 roku. Jeśli chodzi o muzykę, to ta mocno kojarzy się z albumami macierzystej grupy Reeda już po odejściu Johna Cale'a.

A przynajmniej tak jest w pierwszej połowie albumu. Zarówno te bardziej energiczne numery jak bardzo chwytliwy "I can't stand It" i "Walk and talk it", jak i spokojniesze utwory w rodzaju "Going down" i "Lisa says" - który później nabiera skocznego charakteru, niepasującego do pierwszej, balladowej części- równie dobrze mógłyby wybrzmieć na "The Velvet Underground" albo "Louded". Od utworów znajdujących się na tych dwóch albumach, wspomniane wyżej kawałki różnią się żeńskimi chórkami, które momentami brzmią wręcz staroświecko, czym obniżają poziom całkiem niezłych piosenek.

Najlepsza część albumu zaczyna się moim zdaniem od "Berlin" z niespodziewanym wstępem na pianinie i to właśnie ten instrument gra tu największą rolę, mimo że z czasem kawałek nabiera pazura i słychać w nim niezłe gitarowe zagrywki. Także spokojny, lecz później nabierający energii "I love you" to początkowo utwór oparty na gitarze akustycznej, z czasem brzmiący bardziej rockowo. W tej bardziej dynamicznej części możemy wsłuchiwać się w wyrazistą partię basu, ale i Reed na swojej gitarze pokazuje masę ciekawych rzeczy. Wraz z chwytliwym "Wild Child" wracają skojarzenia z proto-punkową legendą. Za to jeszcze lepiej wypada - co prawda mniej chwytliwy niż większość zamieszczonych tu kompozycji - "Love makes you Feel" ze zgrabną melodią i udanymi partiami Reeda, zarówno wokalnymi jak i gitarowymi. Jednym z moich faworytów jest jednak "Ride into the Sun" - nietypowy na tej płycie utwór, brzmiący wręcz "glamowo". Wspomniany kawałek odrzuca jednak jedną rzeczą. Mianowicie kiepskimi chórkami. Nie najgorszy jest też finał albumu, czyli spokojny "Ocean", w którym co jakiś czas możemy wychwycić coś ciekawego, jak regularnie powtarzany perkusyjny motyw. Nie jest to jednak arcydzieło, raczej zwykła, spokojna kompozycja, która co bardziej niecierpliwych może znużyć.

Solowy debiut byłego gitarzysty the Velvet Underground spotkał się mniej więcej z takim samym przyjęciem, co albumy jego zespołu - czyli o albumie praktycznie milczano. Szkoda, album ten jest bardzo przyjemnym zbiorem to prostszych, to bardziej złożonych piosenek. Nie składają się one może w zgraną całość, ale też nie odstają mocno od siebie stylem. Tu jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej gdy swojego idola pod skrzydła weźmie sam David Bowie. Ale o tym w kolejnych recenzjach.

7/10

Lista utworów:

  1. I can't stand It
  2. Going down
  3. Walk and talk it
  4. Lisa says
  5. Berlin
  6. I love you
  7. Wild Child
  8. Live makes you Feel
  9. Ride into the Sun
  10. Ocean

środa, 22 czerwca 2022

Recenzja: Meller Gołyźniak Duda - "Breaking Habbits"

 

Okładka albumu "Breaking Habbits" projektu Meller Gałuźniak Duda

Meller Gołyźniak Duda to nazwa projektu wziętego od nazwisk trójki muzyków, którzy w pewnym momencie swojej kariery postanowili wspólnie coś nagrać. Sam proces trwał długo, bo około trzy lata. Spowodowane było to tym, że muzycy postanowili nagrywać jedynie wspólnie w studiu, a czasu na to nie było wiele ze względu na liczne projekty tria, jak Sorry Boys, Lunatic Soul oraz Riverside.

Muzykę zawartą na "Breaking Habbits" określić najłatwiej jako połączenie (neo)proga z rockiem alternatywnym. Ta "alternatywność jednak mocno różni się od innych polskich wykonawców uznawanych za reprezentantów tego stylu, jak np. Ørganek, Happysad albo Myslovitz. W przypadku tego trio brzmienie jest mocno zabrudzone, co działa na korzyść takiej muzyki. Na niekorzyść za to działa tak charakterystyczne dla zespołów neo-progresywnych zbyt długie powtarzanie danego motywu, aż do momentu gdy ten zacznie nużyć.

Mimo tego zawarta tu muzyka nie jest zła. Fakt, że z wymienionego przed momentem powodu, każdy kawałek, a co za tym idzie cały krążek powinien być sporo krótszy, ale dla fanów neo-progresywnych brzmień będzie to przyjemne czterdzieści minut z małym haczykiem.

Fanom Riverside i Lunatic Soul na pewno przypadnie do gustu wokal lidera tych dwóch projektów - Mariusza Dudy - który śpiewa na całym krążku w swój charakterystyczny, stonowany sposób, nawet w tych energicznych utworach jak "Birds of Prey" z wieloma zmianami motywów i z niezłą częścią instrumentalną, w której trójka muzyków nieźle się ze sobą zgrywa. W ogóle na całym krążku czuć chemię między artystami. Może nie są to porywające zespołowe improwizacje na miarę Cream lub The Allman brothers band, ale jak na nasze czasy i realia, brzmi to naprawdę dobrze.

Jak na ironię najlepszym momentem płyty grupy złożonej z muzyków, po których spodziewamy się raczej długich kompozycji, jest utwór najkrótsza, z największym radiowym potencjałem. "Shapeshifter" po o nim mowa ma zaledwie nieco ponad trzy minuty i to chyba idealny czas, bo muzycy nie zdążyli w tym kawałku ani razu zanudzić jednym motywem, żeby dopiero wtedy przejść do kolejnego. Niemały komercyjny potencjał ma również "Tattoo" z funkowym zacięciem, zachowujący jednak swoje brudne brzmienie. Ogromna moc z jaką kawałek został nagrany, nasuwa oczywiste skojarzenia, że na koncertach, które z tego co się orientuję nie były zbyt liczne, "Tattoo" musiało robić niesamowite wrażenie.

Mocną stroną wydawnictwa są momenty gdy muzycy rezygnują z wokali, czyli instrumentalny utwór tytułowy, który jednak mógłby zyskać pazur szybciej, a nie w momencie gdy zaczyna być nużąco oraz finałowy, hard rockowy "Into the Wild". Prawie instrumentalny "Against the Tide" z ładnym gitarowym początkiem, także jest dosyć udany, jednak cierpi na tę samą wadę, co większość utworów z płyty, czyli za długie powtarzanie tego samego motywu.

Najsłabiej z całego zestawu wypadają "Feet on the Desk" oraz "Floating Over". Pierwszy z tych utworów ma dobry, Sabbathowy początek. Dopiero potem robi się nijako. "Floating Over" za to ma prawie 10 minut, co niestety nie przełożyło się na ilość ciekawych momentów. Są tu ciekawe gitarowe solówki i udana partia wokalna, całość jednak jest zbyt rozwleczona.

Tak zwane supergrupy to niejednokrotnie projekty nie mające zbyt wiele ciekawego do pokazania. Niejednokrotnie jest to festiwal popisywania się swoimi "wirtuozerskimi" umiejętnościami. Tutaj jest inaczej. Nie wybitnie, ale przyzwoicie. I choć momentami męcząco, to fani brudniejszego brzmienia powinni znaleźć tu coś dla siebie.

6/10

Lista utworów:

  1. Birds of Prey
  2. Feet on the Desk
  3. Shapeshifter
  4. Breaking Habbits
  5. Against the Tide
  6. Tattoo
  7. Floating Over
  8. Into the Wild 

wtorek, 21 czerwca 2022

Recenzja: Björk - "Post"

 

Okładka albumu "Post" Byörk

Po dobrym przyjęciu "dorosłego" debiutu Islandzkiej wokalistki, Björk zabrała się za komponowanie materiału na swój drugi album. W międzyczasie artystka przeprowadziła się ze swojej pięknej ojczyzny do głośnego multi-kulturowego Londynu. Zmiana otoczenia jednak nie sprawiła, że ta charyzmatyczna postać znacząco zmieniła styl nagrywanej przez siebie muzyki. Na "Post", tak jak i na "Debut" słyszymy przede wszystkim chwytliwe, wzbogacone elektroniką utwory przeplatane spokojnymi kawałkami.

Tym razem jednak artystka jeszcze bardziej postawiła na elektroniczne elementy, co słychać od samego początku, czyli bardzo udanego "Army of me", który zdobył niemałą popularność nawet wśród osób słuchających zupełnie innych brzmień. Nic dziwnego, bo ten utwór posiada świetną melodie, a Björk zachwyca nas genialną partią wokalną. Tym co słychać od początku albumu jest także polepszenie brzmienia. Mimo, że na "debiucie" było już całkiem niezłe, tak na drugim albumie Islandzkiej wokalistki jest ono niemal perfekcyjne. 

Tak udanych kompozycji jak otwieracz nie brakuje na pozostałej części albumu. Już kolejny na płycie "Hyper-ballad" udanie łączy balladowy śpiew z teoretycznie nie pasującym do wokalu podkładem rytmicznym, a dalszej części także elektronicznym tłem oraz niemal dyskotekową końcówkę. Bardzo interesujące nagranie i zarazem jedno z moich ulubionych na płycie. Jeśli miałbym wymieniać inne najciekawsze i oryginalne utwory na albumie, to pierwszy na myśl przychodzi mi "It's Oh So Quiet" nagrany mocno w stylu retro, za to z niesamowitym pazurem w tych żywszych momentach, szczególnie jeśli chodzi o wokal. Wysoko cenię również posiadający dobre zaostrzenia i rozpoczęty ciekawym basowym motywem "The modern things", "Isobel" z "filmowym" początkiem, potem za to zachwycający udaną melodią i wzbogacony o "plemienne" perkusjonalia "I miss you" ze sporą rolą instrumentów dętych.

Reszta utworów niestety nie dorównuje tym o których napisałem w poprzednich akapitach, ale dwa z nich także są bardzo udane. "Enjoy" posiada prostą ale chwytliwą melodię. Finałowy "Headphones" choć zdający się być monotonny, po wysłuchaniu na sprzęcie, który sugeruje tytuł zdaję się znacznie zyskiwać, dzięki ozdobnikom w tle. Reszta utworów jednak mnie nie zachwyca. W "Cover me" intrygująco co prawda wypadają klawisze, za to "Possibly maybe" mimo niezłego śpiewu szybko się nudzi, a "You've been Flirting again" jest powolne i nudne.

Na swoim drugim albumie Björk poczyniła niemały postęp, szczególnie jeśli chodzi o aranżacje i produkcję, jednak i tutaj nie udało się uniknąć kompozycji słabszych. Jednak mimo, że "Debut" lubię, to "Post" cenie jeszcze bardziej.

8/10

Lista utworów:

  1. Army of me
  2. Hyper-ballad
  3. The modern things
  4. It's Oh So Quiet
  5. Enjoy
  6. You've been Flirting again
  7. Isobel
  8. Possibly maybe
  9. I miss you
  10. Cover me
  11. Headphones 

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Recenzja: Metallica - "Load"

Okładka albumu "Load" zespołu Metallica

 Po drastycznej zmianie stylu na swoim piątym krążku, potocznie zwanym "Black albumem" Metallica kontynuowała obrany na tej płycie kierunek, być może jeszcze bardziej upraszczając swoje kompozycje. Jednak pomysły by dotrzeć do szerszej publiki tym razem nie ograniczały się jedynie do muzyki, ale i wyglądu muzyków. Po pierwsze cała czwórka ścięła swoje włosy, co dla wielu fanów było wtedy nie do pomyślenia. Jeszcze krok dalej poszedł Kirk Hammet, który zaczął malować oczy i paznokcie na czarno. Takie decyzje jeszcze bardziej poróżniły fanów zespołu - ci starzy fani, wielbiący Metallikę od pierwszych płyt ostatecznie odsunęli się od niej zarzucając "sprzedanie się". Nie powiedziałbym też, że dzięki tym decyzjom grono wielbicieli powiększyło się o nowych słuchaczy, bo ci pojawili się wraz z wydaniem piątej płyty, a raczej niewielu słuchaczy za swoją pierwszą usłyszaną płytę metalowej legendy uznaje opisywany w tej recenzji "Load" czy kolejny "ReLoad.

No dobra, a jaki właściwie jest "Load"? Po pierwsze za długi. Po drugie, brakuje tu tak wyrazistych i chwytliwych numerów jak każdy z singli pochodzących z poprzedniego albumu. Nie oznacza to, że krążek ten jest słaby. Znajdziemy tu kilka całkiem fajnych metalowych, czy może raczej hard rockowych kawałków, a także przyjemne spokojniesze numery. Największą wadą prawie każdego zamieszczonego tu utworu jest to że są one zanadto rozwleczone. W tych agresywnych kompozycjach jako wadę dodał bym także bardziej nijakie niż na poprzednich płytach gitarowe riffy. I tu jako przykład idealnie pasuje "2x4", którego naprawdę ciężko się słucha, a występuje bardzo szybko, bo już jako utwór nr 2. Nie mogę odmówić natomiast temu kawałkowi energii z jaką został nagrany. I tej energii faktycznie na "Load" nie brakuje, mimo że nie jest to thrash metalowe łojenie. Ciężkie jest także choćby "King nothing" z chwytliwą melodią i będące jednym z moich ulubionych numerów na płycie albo powolne i ciężkie "The House Jack Built" mogące kojarzyć się z "Sad but True" z poprzednika ze względu na swój ciężar i tempo. Wspomniany kawałek jednak sporo ustępuje kultowemu odpowiednikowi z piątej płyty.

Na szóstym studyjnym albumie słuchać z jaką swobodą muzycy podeszli do nagrań, co widoczne jest najbardziej w "Ronnie" posiadającym świetny riff czy singlowymi "Under It Sleeps" z łagodnymi zwrotkami i agresywnym refrenem oraz zgrabnie łączącym melodyjność i ciężar "Ain't my Bitch".  Także singlowy "Bleeding me" również wypada dobrze pomimo nijakich riffów. Za to inny z singli - "Hero of the Day" jest dla mnie zbyt mdły. Jeśli chodzi o spokojne nagrania, to dużo lepiej wypada "Mama said" (także singiel) z ciekawymi zaostrzeniami, jednak tym co ten utwór wyróżnia najbardziej jest genialna partia wokalna Jamesa Hetfielda.

Lubię także obdarzony ciekawym riffem "Cure" z fajną zagrywką po refrenie oraz najdłuższy na albumie finałowy "The Outlaw Torn" z ciekawym wokalem, ale także grą obu gitarzystów, a nawet perkusisty Larsa Urlicha. Nie zaszkodzilo by jednak skrócić ten utwór o minutę czy dwie. Nie najgorsze są też "Poor twisted me" oraz "Wasting my Hate", nudny jest za to "Thorn within" mimo niezłego riffu.

Swego czasu "Load" był albumem bardzo wyśmiewanym przez fanów grupy i całego metalowego świata. Dziś co prawda krążek ten jest bardziej doceniany, jednak wciąż można usłyszeć/przeczytać mnóstwo słów krytyki na temat szóstego albumu Metalliki. Nie do końca jest to sprawiedliwe podejście. Zgadzam się, że jest to najsłabszy album grupy do tamtej pory, jednak znajduje się tu kilka co najmniej dobrych kompozycji, które gdyby zostały nagrane przez nie aż tak zasłużony zespół, mogłyby stać się sporymi rockowymi hitami. Mimo, że nie znajdziemy tu takich świetnych kompozycji jak na poprzednich albumach, to nie ma tu też utworów tragicznych, mimo, że sam nie lubię trzech. I gdyby skrócić ten bardzo długi album o te trzy numery, pewnie ocena byłaby choćby odrobinkę wyższa.

7/10

Lista utworów:

  1. Ain't my Bitch
  2. 2x4
  3. The House Jack Built
  4. Until it sleeps
  5. King nothing
  6. Hero of the Day
  7. Bleeding me
  8. Cure
  9. Poor twisted me
  10. Wasting my Hate
  11. Mama said
  12. Thorn within
  13. Ronnie
  14. The Outlaw Torn 

niedziela, 19 czerwca 2022

Recenzja: Black Sabbath - "Sabotage"

 

Okładka albumu "Sabotage" zespołu Black Sabbath

"Sabotage" to album o skrajnie różnych opiniach. Jedni uważają szósty album Black Sabbath za dzieło dorównujące poprzednim krążkom (a przynajmniej dwóm ostatnim), inni za to twierdzą, że jest to krążek słaby i niewarty uwagi. Z żadną z tych opinii nie zgadzam się w 100%, bo znajdziemy tu utwory zarówno na całkiem wysokim poziomie, jak i kawałki nijakie.

Do pierwszej grupy zaliczył bym na pewno "Hole in the sky", który daje nadzieję, że faktycznie "Sabotage" będzie na poziomie przynajmniej poprzedniego "Sabbath Bloody Sabbath". Słychać tu znaczne pogorszenie brzmienia, które i tak na ostatnich dwóch albumach nie było najlepsze, jednak sama kompozycja nadrabia braki dzięki agresywnemu riffowi i zadziornemu wokalowi Ozziego Osbourne'a. Zaraz po otwieraczu słyszymy całkiem udaną niespełna minutową miniaturę "Don't start (too late)", a po niej bardzo dobry "Symptom of the Universe", który brzmi już zdecydowanie bardziej metalowo niż hard rockowo. Jest to zarazem jedno z najlepszych nagrań na całym albumie, które być może wpłynęło na narodziny thrash metalu za sprawą swojej agresji i mocy. 

Sam początek albumu dał mi zatem ogromne nadzieje, na bardzo udany krążek. Potem niestety poziom zaczął spadać. Prawie 10-cio minutowa "Megalomania" posiada świetny, mroczny klimat, tyle że jak na tak długi czas nie dzieje się tu zbyt wiele ciekawego. Przez pierwsze ponad trzy pierwsze minuty utwór w końcu zaczyna się robić monotonny i dopiero potem kawałek przyśpiesza i robi się ciekawiej...przez jakiś przynajmniej czas, bo potem znowu zaczyna być monotonnie i znowu ciekawie robi się dopiero na sam koniec, więc odczucia co do tego utworu mam mieszane. Podobne zarzuty mam do finałowego "The Writ", który także jak na tak mało ciekawych do zaoferowania rzeczy jest za długi.

Niemały potencjał, który uważam że został zmarnowany mają szczególne dwa utwory. Pierwszy z nich to "The Thrill of It All" z ciekawym początkiem, w którym "odpala się" Iommi. Potem jednak kawałek tej utrzymany jest w średnim tempie i na średnim poziomie. Jeszcze ciekawiej zapowiadał się kolejny, prawie instrumentalny "Supertzar" z ciekawym otwierającym riffem i mrocznymi odgłosami chóru w tle. To właśnie te chóralne wokalizy są jedynym elementem utworu który można uznać za wokal. Zapowiadało się naprawdę interesująco, wyszło nie do końca udanie. Gdyby skrócić całość, mogła by być to niezła miniatura, czas trwania jednak wpłynął negatywnie na odbiór tego utworu. Nie przemawia do mnie również "Am I going Insane" mający w sumie singlowy potencjał i mocno wyróżniający się na tle wszystkiego co zespół nagrał do tej pory. Mnie to jednak nie przekonuje i uważam tę kompozycję za słabą.

Mam mocny problem z wystawieniem ostatecznej oceny tej płycie. Z jednej strony jest to płyta wyraźnie słabsza od poprzednich, z drugiej jednak nawet te słabsze utwory nie są jednoznacznie tragiczne, a w większości z nich krył się ogromny potencjał na klimatyczne, może nawet progresywne utwory.

6/10

Lista utworów:

  1. Hole in the sky
  2. Don't start (Too late)
  3. Symptom of the Universe
  4. Megalomania
  5. The Thrill of It All
  6. Supertzar
  7. Am I going Insane
  8. The Writ 

sobota, 18 czerwca 2022

Recenzja: Roy Harper - "Flat Baroque and Berserk"

 

Okładka albumu "Flat Baroque and Berserk" Roya Harpera

Po trzech bardzo dobrych albumach Roya Harpera, oczekiwania wobec czwartego, ukazanego w 1970 roku "Flat Baroque and Berserk" miałem bardzo wysokie, szczególnie, że wiedziałem już jakim arcydziełem będzie kolejna płyta. Jakie odczucia mam, po wysłuchaniu czwartego krążka tego świetnego muzyka? Bardzo pozytywne, a jedyne do czego się mogę przyczepić, to fragmenty gdy nie było muzyki, tylko monolog lub fragment rozmów, a także duża jednorodność jeśli chodzi o styl umieszczonych tu utworów. Poza jednym wyjątkiem, muzyk występuje tu w zasadzie sam. W dwóch jeszcze innych utworach można usłyszeć coś więcej niż sam śpiew i gitarę akustyczną, ale i tak są to tylko miłe dodatki.

Nie mogę jednak powiedzieć, że album jest monotonny. Harper jak zwykle mocno urozmaica swoje kompozycje różnymi gitarowymi zagrywkami, ale też zróżnicowanymi liniami wokalnymi. W zasadzie ciężko tu szukać utworów znacznie wybijajace się ponad pozostałe, bo każdy z nich stoi na niezwykle wysokim poziomie. Czy to otwierającego całość, energetycznego "Don't You Grieve" czy spokojnego "Song of the Ages" z ciekawą zagrywką gdzieś pomiędzy minutą a półtora, słucha się bardzo przyjemnie.

Jak zwykle poza samą muzyką, mocną stroną krążka jest warstwa liryczna. Tu jako przykład można podać ośmiominutowy "I hate the white Man" z momentami zadziornym śpiewem Harpera czy jeden z najciekawszych utworów na płycie - "Goodbye". Dobrym pomysłem z pewnością było zamieszczenie kilku krótszych nagrań. "Feeling All the Saturday", "Davey" i "Francesca" dają oddech pomiędzy dłuższymi przez większość czasu  bazującymi na powtarzaniu podobnych motywów utworami. Na tle pozostałych na pewno wyróżniają się kawałki, gdzie Harper stara się coś urozmaicić, jak obdarzony wyrazistą melodią na gitarze "Tom Tiddler's Ground", wzbogacony o delikatne tło "Another day" albo "East of the Sun" z udziałem harmonijki. Najbardziej wyroznia się jednak utwór ostatni, zagrany z całym zespołem "Hell's Angels". Niepasuje co prawda do reszty, czysto akustycznych kompozycji, jednak osobno ten rockowy utwór zdecydowanie się broni. Nie nazwał bym jednak tego nagrania arcydziełem.

Roy Harper po raz kolejny pokazuje nam jak świetnym jest kompozytorem. Ale także tekściarzem i może przede wszystkim wybitnym gitarzystą. Po raz kolejny od najlepszej strony pokazuje się w utworach typowo folkowych. Te rockowe także wychodzą mu nie najgorzej, co pokazuje umieszczony na czwartym albumie "Hell's Angels", mi jednak chyba już na zawsze najlepiej będzie się słuchać akustycznych kompozycji tego akurat muzyka.

9/10

Lista utworów:

  1. Don't You Grieve
  2. I hate the white Man
  3. Feeling All the Saturday
  4. How does It Feel
  5. Goodbye
  6. Another day
  7. Davey
  8. East of the Sun
  9. Tom Tiddler's Ground
  10. Francesca
  11. Song of the Ages
  12. Hell's Angels 

piątek, 17 czerwca 2022

Recenzja: The Doors - "L.A. Woman"


Okładka albumu "L.A. Woman" zespołu The Doors

"L.A. Woman" to ostatni album the Doors nagrany z udziałem najbardziej charakterystycznego muzyka, czyli wokalisty Jima Morrisona, który zmarł kilka miesięcy po wydaniu albumu. Jeśli chodzi o kierunek w jakim zespół podążył na ostatnim "właściwym" albumie niewiele odbiega on od tego obranego na poprzednim "Morrison Hotel", czyli wciąż muzyka mocno opiera się na bluesie.

Najbardziej bluesowo brzmi przyjemny, lecz pozbawiony czegoś, co mogłoby uatrakcyjnić ten kawałek "Cars hiss by my Window". Bluesowe zacięcie mają też "Crawling King Snake" z ciekawym wstępem i niezłym solo gitarowym Kriegera oraz "The WASP (Texas Radio and the Big Beat) z recytowanym tekstem.

Standardowo jak to na płytach the Doors nie brakuje tu chwytliwych i świetnych melodii. Na tym polu wyróżnia się przede wszystkim "the Changeling" z funkowym charakterem. Średnio brzmi tu wokal Jima, ale sam utwór jest niezwykle ciekawy i oryginalny w twórczości grupy. Kolejny "Love her mandly" także jest bardzo melodyjny, ale wypada już "zwyczajnie" i w stylu poprzednich płyt. Chwytliwy jest również rozpoczęty agresywnym śpiewem "Been down so long" czy "Hyacinth House" od początku sprawiający wrażenie "pozytywnego", w którym słyszymy miłe partie każdego z instrumentalistów.

Najbardziej wyróżniają się tutaj trzy utwory. W najdłuższym utworze - tytułowym - najlepiej wypada gitarzysta grupy, jednak i pozostali muzycy - z naciskiem na sekcje rytmiczną - dają radę. Niepokojąco, wręcz mrocznie zaczyna się "L'America" i taki ponury nastrój utrzymuje się prawie cały utwór. Po raz kolejny wielką klasę pokazuje Krieger do spółki z sekcją rytmiczną. Najważniejszy jest jednak utwór, który zamyka album i powinien zamknąć całą dyskografię. Mowa o genialnym "Riders on the Storm" o ponurym psychodelicznym klimacie i świetnych solowych popisach Manzarka. To właśnie ten kawałek był pierwszym the Doors jaki usłyszałem w życiu, chociaż w innej wersji. Jak wiele dzieciaków utwór ten usłyszałem jako przeróbkę z udziałem amerykańskiego rapera Snoop Doga w grze wyścigowej Need for Speed Underground 2. W moim przypadku natychmiast stał się to mój numer jeden z soundtracku tej gry.

Naprawdę szkoda, że pozostali muzycy po śmierci swojego lidera nie zdecydowali się rozwiązać zespołu i tworzyć pod innym szyldem. "L.A. Woman" z odgłosami burzy na końcu (które w sumie słychać cały utwór) w "Riders on the Storm" byłoby doskonałym zwieńczeniem całej twórczości. Niestety tak się nie stało, chociaż i tak większość fanów za ostatni album grupy uważa właśnie ten opisywany tutaj. Sam często przyłapuje się na tym, że uważam go za ostatni, choć wiem doskonale o istnieniu albumów nagranych już bez Morrisona.

8/10

Lista utworów:

  1. The Changeling
  2. Love her mandly
  3. Been down so long
  4. Cars hiss by my Window
  5. L.A. Woman
  6. L'America
  7. Hyacinth House
  8. Crawling King Snake
  9. The WASP (Texas Radio and the Big Beat)
  10. Riders on the Storm 

czwartek, 16 czerwca 2022

Recenzja: Genesis - "Trespass"

Okładka albumu "Trespass" zespołu Genesis

Od niezbyt udanego debiutu Genesis, do wydania kolejnego albumu - "Trespass" - minęły dwa lata. Przez ten czas zespół zakończył współpracę ze swoim menadżerem, co mogło wyjść tylko na dobre. W końcu zespół miał szansę zacząć spełniać swoje wysokie ambicję i zaprezentować w pełni swoje umiejętności. 

Album składa się z sześciu, dosyć długich, w większości znacząco różniących się od utworów z debiutu. Chociaż sam początek albumu, a konkretnie pierwsze chwile otwierającego płytę "Looking for Someone" wcale nie zapowiadają mocnego odejścia od debiutanckiej stylistyki. Dopiero nieco później kawałek staje się bardziej rozbudowany, gdy zespół zaczyna sporo kombinować ze zmianami tempa czy motywów. O wiele lepiej brzmią też aranżacje utworów klawiszowych czy fletu. Z "From Genesis to Revelation" kojarzyć się może też najsłabszy "Visions of Angels". Nie jest to co prawda krótka, piosenkową forma, ale całość jest złożona właśnie z kilku takich fragmentów. Mimo, że uważam utwór za najsłabszy, to nie jest też jakiś tragiczny, słucha się nie najgorzej, szczególnie ze względu na wokal.

Poza wokalem Petera Gabriela najbardziej na płycie podobają mi się partię gitarowe. Te są bardzo mocną stroną choćby "White Mountain" ze spokojnym i bardzo fajnym gitarowym początkiem, czy w "Stagnation" z podobnym wstępem. W tym drugim przypadku mocnym punktem są także hipnotyzujące partie klawiszowe, a sam utwór także posiada jeszcze bardziej intrygujący baśniowy klimat, niż reszta utworów. Gitary grają sporą rolę również w wyróżniającym się "Dusk", które zostało wzbogacone przez chóralne wokale, te jednak nie podobają mi się zbytnio i wolę fragmenty, gdy Gabriel śpiewa solo.

Tak jak i sam zespół, najlepsze zostawiłem na koniec. Finałowy "the Knife" to najlepszy kawałek na płycie i jeden z najlepszych z całej dyskografii grupy. Świetny organowy początek brzmi prawie hard rockowo i mocno przywodzi na myśl choćby Uriah Heep. Co ciekawe wspomniana grupa debiutowała w momencie gdy Genesis zaczęło nagrywać "Trespass", wątpliwe więc, że zespół skradł ten patent kolegom po fachu. Każdy z muzyków daje tu popis swoich umiejętności. Doskonały popis daje tu po raz kolejny Peter Gabriel i to nie tylko wokalnie, bo nieźle wypada zwolnienie z grą na flecie wokalisty. Najlepsze jednak co w tym utworze dzieje się po wspomnianym zwolnieniu, gdy możemy zachwycać się gitarowymi popisami.

"Trespass" wielokrotnie nazywany jest tym "właściwym" debiutem Genesis i w sumie słusznie. Po pierwsze album ten jest o wiele bardziej udany od poprzednika. Po drugie to dopiero tutaj muzycy zaczęli ukazywać swoje ambitniejsze oblicze, dzięki któremu kilka lat później zostali zakwalifikowani do Wielkiej szóstki rocka progresywnego. A to wciąż przecież dopiero początki i z czasem grupa rozwinie się jeszcze bardziej. Wstyd jednak nazywać się fanem rocka progresywnego i nie znać tego świetnego krążka.

8/10

Lista utworów:

  1. Looking for Someone
  2. White Mountain
  3. Visions of Angels
  4. Stagnation
  5. Dusk
  6. The Knife

środa, 15 czerwca 2022

Recenzja: PJ Harvey - "To Bring you my love"

Okładka albumu "To Bring you my love" PJ Harvey

Trzeci krążek brytyjskiej wokalistki i multiinstrumentalistki PJ Harvey należał w moim przypadku do tych albumów, na których początkowo mocno się zawiodłem znając wcześniejszą twórczość artysty, by z czasem docenić go bardziej. Fanów żywiołowego, brudnego grania z wokalnymi popisami PJ może zawieść kierunek jaki wraz z zespołem obrała. No właśnie, z zespołem, tyle że złożonym z różnych artystów, a już bez Roba Ellisa i Stephena Vaughana, którzy tworzyli wraz z wokalistką trio na dwóch pierwszych albumach. Odejście z zespołu dwójki kolegów, dało artystce impuls do zmiany stylu - dość radykalnej.

Energię "Dry" i "Rid of me" słychać w zasadzie tylko w kilku kawałkach. Przede wszystkim w najcięższym, stonerowym niemal "Long snake moan", który jednak jako kompozycja nie powala, a nie podoba mi się także jakby przetworzony komputerowo wokal. O wiele bardziej podobają mi się dwa numery oparte przede wszystkim na energicznej grze gitary akustycznej: "C'mon Billy" oraz "Send his love to me" z jedną z lepszych linii wokalnych na całym albumie. Wokal niestety na całym albumie nie jest zbyt mocnym punktem o czym wspomnę nieco później. Do tych posiadających nieco więcej energii utworów należy zaliczyć także "Down by the Water", który dosyć dobrze radził sobie na listach przebojów, oraz najlepszy na całym "the Dancer", który wbrew tytułowi nie jest kawałkiem do tańca. Słyszymy tu udaną melodię oraz aranżację, a także być może najlepszy popis PJ jako wokalistki na całym albumie.

Pozostałe pięć utworów to już numery znacznie bardziej stonowane i to przede wszystkim one początkowo zniechęciły mnie do wracania do "To Bring you my love". Miały jednak jedną istotną zaletę, którą doceniłem już wtedy, czyli udane "eksperymenty" z tłem utworów. Same kompozycje jednak wciąż uważam za zbyt nijakie i anemiczne, często monotonne przez powtarzanie w kółko tego samego, jak np basowo- perkusyjny motyw w "I Think I'm a Mother" czy jednorodny, szeptany wokal w "Working for the Man". W "To Bring you my love", "Meet ze Monsta" i "Teclo" zaintrygować mogą właściwie jedynie te "smaczki" w tle najlepiej słyszalne na słuchawkach. Choć muszę przyznać, że mając zamknięte oczy można fajnie odlecieć słuchając utworu tytułowego.

"To Bring you my love" doceniłem dopiero po czasie. Wciąż nie uważam tej płyty za arcydzieło, ale kto wie czy za jakiś czas nie docenię albumu jeszcze bardziej. Nie wiem jednak czy przekonam się do głosu PJ na tym albumie, który nie jest już tak młodzieńczy i pełny energii, a kilkukrotnie zdaje się być przepuszczony przez komputer, a gdy jest czysty brzmi aż mało kobieco.

6/10

Lista utworów:

  1. To Bring you my love
  2. Meet ze Monsta
  3. Working for the Man
  4. C'mon Billy
  5. Teclo
  6. Long snake moan
  7. Down by the Water
  8. I Think I'm a Mother
  9. Send his love to me
  10. The Dancer

wtorek, 14 czerwca 2022

Recenzja: The Velvet Underground - "Loaded"

 

Okładka albumu "Louded" zespołu The Velvet Underground

Na "Loaded", czyli czwartym studyjnym krążku proto-punkowej legendy, the Velvet Underground kontynuuje kierunek obrany na poprzednim albumie. Tak jak tam, płyta składa się przede wszystkim z melodyjnych, w większości całkiem przyjemnych, choć niekoniecznie dobrych utworów. W przeciwieństwie do poprzednika jednak, te w większości wypadają zwyczajnie słabiej, a także na "Loaded" brakuje jakiegoś eksperymentalnego kawałka, a taką rolę pełnił na "The Velvet Underground" genialny "The Murder Mystery", który poziom tamtego krążka znacząco podwyższył. Tu niestety tego brakuje, przez co album jako całość jest jedynie średni.

Jeszcze pierwsza połowa płyty daje spore nadzieje. Singlowe "Sweet Jane" i "Rock and Roll" to dla mnie najlepsze momenty całego albumu, a także jedne z lepszych utworów zespołu jeśli chodzi o tą bardziej piosenkową część ich twórczości. Całkiem udane jest też otwierające całość "Who loves the Sun" nasuwająca spore skojarzenia z twórczością the Beatles, w którym za warstwę wokalną odpowiada Doug Yule. Na tle całości niezły jest również ozdobiony podwójnym wokalem "Cool It Down" - prosty, ale też energiczny. Spory potencjał miała także zaśpiewana przez Yule ballada "New Age" mocno wyróżniającą się na tle reszty utworów. Czuję jednak niedosyt, że grupa nie wykorzystała w pełni potencjału drzemiącego w tej kompozycji.

Druga połowa płyty, to już niestety znacznie bardziej nijakie i średnie utwory. Zaczynając od "Head held high" z zadziornym wokalem Rou Reeda, a kończąc na spokojnym "Oh! Sweet Nuthin'" z wokalem Douga Yule i naleciałościami country, każdy z pięciu utworów strony B mocno nuży, a umieszczenie ich jeden po drugim było bardzo złym pomysłem. No dobra, jest jeszcze "Train Round the Bend" z dobrymi wybijającymi się na pierwszy plan partiami gitary, ale to tyle z ciekawszych rzeczy drugiej połowy "Loaded". Za najsłabsze kawałki  uważam kolejny inspirowany muzyką country i zaśpiewany przez Yule "Lonesome Cowboy Bill" i zbyt przestarzały jak na rok 1970 "I found a Reason" z idiotycznym "pa pa pa".

Czuć, że na czwartym albumie grupy, formuła zaczęła się wyczerpywać: dobrego materiału starczyło by co najwyżej na EPkę, a najbardziej rozpoznawalny członek zespołu prawdopodobnie miał w głowie coraz więcej myśli o odejściu, co zresztą uczynił krótko po nagraniu albumu. O ile gitarzysta na rozstaniu wyszedł całkiem korzystnie nagrywając co najmniej dwa bardzo ciekawe albumy, tak grupa radziła sobie coraz gorzej tracąc właściwie najważniejszego muzyka.

5/10

Lista utworów:

  1. Who loves the Sun
  2. Sweet Jane
  3. Rock and roll
  4. Cool It Down
  5. New Age
  6. Head held high
  7. Lonesome Cowboy Bill
  8. I found a Reason
  9. Train Round the Bend
  10. Oh! Sweet Nuthin'

poniedziałek, 13 czerwca 2022

Recenzja: Hunter - "T.E.L.I..."

 

Okładka albumu "T.E.L.I..." zespołu Hunter

Trzeci album polskiego Huntera jest albumem dla grupy niezwykle kluczowym. Od tego momentu zespół nagrywał na swoje albumy tylko i wyłącznie utwory zaśpiewane po Polsku oraz niemal całkowicie okrzepł charakterystyczny styl bandu ze Szczytna. Dodatkowo to właśnie na "T.E.L.I..." słychać coraz bardziej istotną rolę Michała Jelonka. Dziś trzecia płyta zespołu cieszy się wręcz kultem ze strony fanów zespołu i sam przez długi czas uważałem ja za arcydzieło i najlepsze co Hunter nagrał. Dziś zdanie o tym krążku znacząco się zmieniło.

Sam album przyniósł nam jeden ogromny hit koncertowy i kilka mniejszych, ale także wśród fanów bardzo cenionych. Ten najbardziej rozpoznawalny utwór z płyty to oczywiście świetny utwór tytułowy, który jako jeden z niewielu kawałków z tej płyty po czasie cenię prawie tak samo mocno jak w momencie poznania zespołu 5 lat temu. Główną siłą zarówno tego numeru jak i całej płyty są interesujące i dające pole do interpretacji teksty wokalisty grupy, Draka, jednak w tym przypadku także muzycznie jest całkiem nieźle. To prawda, riff nie należy do najbardziej oryginalnych w historii gatunku, sama kompozycja też jest raczej prosta, ale mimo to ciężko mi przerwać słuchanie. A budowanie napięcia przed ostatnim, porażającym gniewem refrenem jest niesamowite.

Do bardziej znanych (choć niekoniecznie lepszych) fragmentów płyty należy utrzymana w średnim tempie i oparta na ciężkim riffie "Białoczerw", szybcy "Wyznawcy", na swój sposób chwytliwy "Płytki dołek" i najbardziej pokręcone na całym albumie "Osiem". W przypadku pierwszego z wymienionych utworów, moje spojrzenie na niego stało się bardziej krytyczne, za to w przypadku prawie finałowego "Osiem" było odwrotnie. Na pewno grupę należy docenić za inwencję w tym utworze. W końcu kto spodziewał się, że głównym tematem metalowego utworu stanie się motyw z zabawy w "Stary niedźwiedź mocno śpi"? Ogromną rolę w tym prawie progresywnym utworze pełni Michał Jelonek, który nie tylko ma tutaj dosyć istotny fragment instrumentalny, ale i udziela się (powiedzmy) wokalnie gdy groźnym, strasznym głosem wypowiada kilka wersów. Mniej oryginalnie zespół postąpił w kwestii tytułu, prawdopodobnie chcąc powtórzyć patent z poprzedniej płyty przy "Siedem (Medeis)". Tym razem jeśli dobrze zrozumiałem intencję muzyków tytuł można także wypowiadać jako "Mięso".

Na wyróżnienie zasługują wg mnie także dwa utrzymane w średnim lub wolnym tempie numery: bardzo lubiany przeze mnie "Krzyk kamieni" z tekstem nawiązującym do ataku na Word Trade Center oraz zawierający zaostrzenia "$$$$$$$". A jeszcze lepiej wypada "NieRaj" z emocjonalną warstwą wokalną oraz kolejnym tekstem, który można interpretować po swojemu czy to jako skierowany do ludzi u władzy, czy do Boga (lub bogów - myślę, że Drak pisząc tekst nie myślał dokładnie o "naszym" chrześcijańskim Bogu, lecz każdej sile wyższej niezależnie od wyznania), a inne osoby być może odnajdą tu inne znaczenie.

Całkiem nieźle, choć nie wybitnie wypada również "Przy Wódce" z kolejnymi dwuznacznymi wersami i niesamowitym koncertowym potencjałem oraz najspokojniejsze na płycie i chyba najładniejsze w całej dyskografii grupy "Między niebem a piekłem". Za kompletnie zbędne uważam za to "Wersety" z niezłym co prawda riffem, jednak całościowo jest to utwór nijaki.

"T.E.L.I..." mocno straciło w moich oczach od czasów gdy zaopatrzyłem się w ten krążek kilka lat temu. Wciąż są tu momenty dobre, więcej jednak średnich lub słabych, niektóre elementy zdają się być zbyt podobne do czegoś co słyszeliśmy na płycie wcześniej. Wyróżnić muszę natomiast lidera zespołu jako tekściarza, bo to właśnie tutaj zaczął się niezwykle rozwijać pod tym względem, umiejętnie bawiąc się słowami, umieszczając zgrabne aluzje czy metafory, a z czasem coraz bardziej bawiąc się w słowotwórstwo. Z jednej strony rozumiem zachwyty fanów nad tą płytą, bo miała szczególny status także u mnie, z drugiej jednak widzę tu teraz zbyt wiele braków by wystawić ocenę porównywalną z poprzednim "Medeis".

6/10

Lista utworów:

  1. Intro
  2. T.E.L.I...
  3. Wersety
  4. Białoczerw
  5. NieRaj
  6. Krzyk kamieni
  7. Wyznawcy
  8. $$$$$$$
  9. Płytki dołek
  10. Przy wódce
  11. Pomiędzy niebem a piekłem
  12. Osiem
  13. Outro


niedziela, 12 czerwca 2022

Recenzja: Kult - "45-89"

 

Okładka albumu "45-89" zespołu Kult

Piąty studyjny krążek Kultu był pierwszym (nie licząc debiutu) albumem grupy, który swojego tytułu nie przejął bo nazwie jednego z utworów na poprzedniej płycie. Czy to jedyna zmiana jeśli chodzi o kierunek, w jakim zaczęła podążać grupa? Niestety, ale polski zespół coraz bardziej odchodził od swojego oryginalnego stylu czerpiącego garściami z post punku, psychodeli, jazzu czy muzyki orientalnej idąc zarazem w kierunku prostszego, bardziej przystępnego w teorii rocka, co ekipa Kazika zapoczątkowała już na "Kasecie". Nie był to dobry kierunek i w rezultacie "45-89" to najsłabsza płyta zespołu do tamtej pory.

Od swojej eksperymentalnej strony grupa pokazuje się właściwie tylko w tytułowym kawałku na samym starcie albumu. "45-89" składa się przede wszystkim z sampli z różnych wystąpień nawiązujących do upadku komunizmu w Polsce, a całość wspierana jest przez sekcję rytmiczną w stylu disco. Może to bardzo oryginalne nagranie, szczególnie na naszym rynku, ale sam utwór nie podoba mi się ani trochę. Nie za bardzo rozumiem też po co zespół umieścił tu krótkie gitarowe wstawki z takich utworów jak "Smoke on the Water" i "Paranoid".

Najlepiej z całej płyty prezentują się dwa utwory. Nowofalowa "Komuna mentalna" zawiera wyrazisty jak zwykle bas i dużą rolę zarówno klawiszy jak i gitary. Nie uświadczymy tu za to partii instrumentów dętych, które były istotnym elementem muzyki Kultu na trzech pierwszych albumach. Warto wspomnieć za to o zgiełkliwym solo gitarzysty, co jest czymś nowym w twórczości grupy. Moim faworytem natomiast jest oparty na prostej grze perkusji "Wysłannik". Sam utwór może nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym, a mimo to ciężko się oderwać od transowego klimatu. Przyzwoity poziom trzyma jeszcze ozdobiona poruszającym tekstem "Totalna militaryzacja", rolę wypełniacza natomiast pełnią "Studenci" z agresywnymi zwrotkami, za to banalnym refrenem. Całości na pewno nie polepsza nudnawy fragment z udziałem akordeonu.

Po raz kolejny zespół zdecydował się na umieszczenie na albumie utworów zaśpiewanych po angielsku, z których najlepiej wyszły dwa najbardziej zadziorne utwory z płyty - niemal hardrockowy "Angelo Jacopucci" z krótkim solo perkusyjnym oraz bujający, trzyminutowy "Brasil". Oba kawałki zawierają zbliżone do siebie, quasi-rapowane linie wokalne. Dwa ostatnie utwory z płyty, czyli "Your Eyes" w stylu glamowych grup z lat 80. oraz nawiązujący do southern rocka "I Wish U were" z udziałem harmonijki, to już nijakie kawałki pełniące rolę wypełniaczy.

Kult po zawieszeniu działalności między wydaniem "Spokojnie", a "Kasety" wciąż nie potrafił nawiązać do swoich pierwszych trzech świetnych albumów, a nawet znacznie loty obniżał. Co prawda znajdziemy tu jakieś przebłyski, jednak nawet te lepsze utwory prawdopodobnie ani trochę nie podwyższyły by poziomu albumów nr 2 i 3, a być może nawet ustępującemu im debiutu.

6/10

Lista utworów:

  1. 45-89
  2. Komuna mentalna
  3. Studenci
  4. Wysłannik
  5. Totalna militaryzacja 
  6. Angelo Jacopucci
  7. Brasil
  8. Your Eyes
  9. I Wish U were 

sobota, 11 czerwca 2022

Recenzja: Nick Drake - "Five leaves left"

 

Okładka albumu "Five leaves left" Nicka Drake'a

Nick Drake to dosyć ciekawa i tragiczna postać w historii muzyki. Żyjący zaledwie 26 lat brytyjski folkowy muzyk za życia nie osiągnął popularności, którą cieszy się obecnie (choć i nawet teraz nie cieszy się jakimś ogromnym uznaniem, szczególnie w naszym kraju). Winić za to można słabą promocję wydawnictw ale także rzadkie i krótkie występy muzyka na żywo. Czy to też wina menadżera albo wytwórni? Raczej nie. Dzisiaj wiadomo, że Nick Drake był bardzo nieśmiały i to do tego stopnia, że ponoć nawet w studiu nagrywał zwrócony w stronę ściany. W swoim krótkim, tragicznie przerwanym życiu (przedawkował antydepresanty) Drake zdążył jednak nagrać trzy, całkiem niezłe albumy.

Już na pierwszym z nich artysta daje się poznać jako utalentowany gitarzysta akustyczny i świetny wokalista obdarzony pięknym, ciepłym głosem. I to właśnie utwory, w których dominują te dwa elementy (wokal i gitara akustyczna) wypadają zdecydowanie najlepiej. W "Time Has told me" słychać pewne, delikatne naleciałości muzyki country, ale i tak jest to utwór bardzo fajny. Jeszcze lepiej wypadają dwa następujące po nim utwory: "River Man" ze świetnym akompaniamentem gitary akustycznej i posiadający genialne partie tego instrumentu 6minutowy "Three hours" będący najlepszym utworem na albumie. W przypadku tego pierwszego nagrania nieco odrzuca mnie partia wiolonczeli - nadaje niepotrzebnego podniosłego charakteru - jednak tutaj i tak pod względem jest nie najgorzej. W przeciwieństwie do utworów, gdzie sekcja smyczkowa wybija się na pierwszy plan, np w "Way to Blue" i "Fruit Tree", w których muzyk (lub producent) mocno zachłysnął się smyczkami.

Obok "River Man" partie instrumentów smyczkowych nie drażnią tak bardzo również w "Day is Done" z ładnym akustycznym wstępem oraz w "the Thoughts of Mary Jane" wzbogaconym niezłymi partiami fletu. W "'Cello song" za to skrzypce pełnią bardzo małą rolę i nawet nieźle urozmaicają cały i tak bardzo udany utwór.

Cały krążek psują natomiast dwa niepasujące do reszty kawałki: bardzo archaiczny "Saturday Sun" oraz "knajpiany" "Man in sheed" -nijakie zarówno jeśli chodzi o same kompozycje, jak i aranżację. W obu utworach jedyna rzecz na plus to wokal Nicka Drake'a.

Debiut brytyjskiego folkowego śpiewaka ukazał go jako świetnego muzyka i niezłego kompozytora. Nie ustrzegł się on jednak ewidentnych wpadek przy pisaniu melodii, jak i kiepskiego pomysłu na zaaranżowanie sekcji smyczkowej. Gdyby nie to, album niewiele ustępował by niektórym albumom takich folkowych gigantów jak Roy Harper i Bob Dylan, ostatecznie jednak około połowy płyty słucha się dosyć ciężko. Warto jednak zapoznać się z tą "lepszą" częścią płyty.

6/10

Lista utworów:

  1. Time Has told me
  2. River Man
  3. Three hours
  4. Way to blue
  5. Day is Done
  6. 'Cello song
  7. The thoughts of Mary Jane
  8. Man in sheed
  9. Fruit Tree
  10. Saturday Sun