niedziela, 31 lipca 2022

Recenzja: Lou Reed - "Berlin"

 

Okładka albumu "Berlin" Lou Reeda

Lou Reed to jeden z tych artystów, którzy muzykę i warstwę tekstową swoich dzieł traktują równo. To, że tworzone przez gitarzystę teksty nie należą do pozytywnych słyszeliśmy już na debiucie the Velvet Underground i podobny kurs Reed obrał w karierze solowej, np na umieszczonym na debiucie "Berlinie". Nieprzypadkowo wspominam o tej konkretnej kompozycji, bo nie dość, że udzieliła tytułu opisywanej płycie, to zostaje tu powtórzona, a także tekst do tego utworu jest tu bazą do pozostałych liryków na albumie. Lou Reed stworzył tym samym album koncepcyjny spójny zarówno pod względem tekstowym jak i muzycznym - czyli tak jak to powinno wyglądać.

Pod względem poziomu także album jest dosyć równy; ja jednak znacznie bardziej lubię pierwsze kompozycje niż te, które są w drugiej połowie płyty. Bardzo dużo dzieje się w "Lady Day", który mocno może się kojarzyć z Davidem Bowie, z którym Reed współpracował wcześniej i który został bardzo ciekawie i bogato zaaranżowany. "Men of the Fortune" ma spokojny wstęp i w sumie powolny jest cały utwór, jednak w dalszej części nie jest tak melancholijnie. "Caroline Says I" z chwytliwą melodią i "Oh Jim" ze świetną melodią i mocno oderwaną od wcześniejszej części utworu końcówka z wokalem Reeda przy akompaniamencie gitary to dwa moje ulubione fragmenty albumu. Fajny jest też "How Do You Think It Feels", tu jednak nudny jest początek, za to jak wchodzi mocniejsza gitara i dęciaki robi się bardzo ciekawie.

"Caroline Says II" mimo miłej melodii jest nieco przesłodzony, "The Kids" jest trochę przydługi, ale dużo się tu dzieje. W "The Bed" także przychodzi znużenie w pewnym momencie, jednak niepokojąca końcówka jest genialna. Lepiej od nich wypada "Sad Song", tu jednak artysta mógł sobie odpuścić powtarzane przez kilka minut monotonne "Saaad Song".

Trzeci solowy album byłego gitarzysty the Velvet Underground to płyta bardzo ciekawa, szczególnie jeśli chodzi o warstwę liryczną, muzyka do nich nagrana jednak także się broni, a dodatkowo idealnie pasuje to tych ponurych tekstów. Nie jest to może tak świetny album jak "Transformer", wiele mu jednak nie ustępuje, więc ocenę wystawiam identyczną.

8/10

Lista utworów:

  1. Berlin
  2. Lady Day
  3. Men of Good Fortune
  4. Caroline Says I
  5. How Do You Think It Feels
  6. Oh Jim
  7. Caroline Says II
  8. The Kids
  9. The Bed
  10. Sad Song

sobota, 30 lipca 2022

Recenzja: Hunter - "Królestwo"

 

Okładka albumu "Królestwo" zespołu Hunter

"Królestwo" to album, który wzbogacił dorobek zespołu o kilka nowych koncertowych szlagierów. Obecnie chyba niemożliwe jest trafić na koncert grupy ze Szczytna, na którym Hunter nie zagrał ani jednego utworu z piątej płyty.

Skoro już wspomniałem o występach live, to warto powiedzieć też, że częstym zjawiskiem jest, że zespół swoje koncerty rozpoczyna dokładnie tak samo jak zaczął "Królestwo" (pomijając "Intro"), czyli od bazującej na ociężałym riffie "Rzeźni nr 6" i szybkiego, przebojowego "Dwie siekiery" z próbą urozmaicenia utworu spowolnieniem w środkowej części. Oba utwory na żywo faktycznie potrafią porwać, studyjnie nie zachwycają, ale mogą się podobać.

Ciężko wyobrazić sobie występ zespołu bez poruszającego "PSI" czy utrzymanego w średnim tempie "Trumian Show", do których zespół nagrał teledyski. Oba nagrania zresztą są mocnym punktem całego albumu, podobnie jak pełen emocji w wokalu "Kostian" i ballada "O wolności". Dosyć często możemy na żywo usłyszeć też "Samaela". Ten powolny kawałek jednak nie przemawia do mnie w żadnej wersji. Co najwyżej średnie są też "Sztandar", „RnЯ” i inni.

"Królestwo" osiągnęło spory sukces komercyjny zdobywając nawet sporo wyróżnień w kategorii muzyki metalowej. Dla mnie jednak był to najsłabszy album grupy do tamtej pory, bez żadnego świetnego kawałka. Te najlepsze utwory są po prostu dobre. I nic więcej. Nie widzę też właściwie potrzeby żeby ktoś poza fanami muzyki metalowej zwrócił uwagę na tą płytę. Brakuje tutaj też tak charakterystycznych utworów jakie zdarzały się w licznie mnogiej ma każdym z czterech wcześniejszych albumów.

5/10

Lista utworów:

  1. Intro
  2. Rzeźnia nr 6
  3. Dwie siekiery
  4. Trumian Show
  5. Sztandar
  6. Samael
  7. Inni 
  8. Kostian
  9. PSI
  10. „RnЯ”
  11. O wolności

piątek, 29 lipca 2022

Recenzja: Deep Purple - "Machine Head"

Okładka albumu "Machine Head" zespołu Deep Purple

 

"In rock" uczyniło Deep Purple jednym z największych zespołów w ówczesnym rocku, jednak kultowy status pewnie nie utrzymałby się do dzisiaj, gdyby niecałe dwa lata po wydaniu tamtej płyty, Brytyjczycy nie nagraliby kolejnego kultowego dziś albumu, "Machine Head".

O popularności opisywanego krążka zadecydowały przede wszystkim dwa utwory. Niezwykle żywiołowy "Highway Star" z zadziornym wokalem i udaną grą każdego z instrumentalistów oraz cieszącym się sporą popularnością solo gitarowym, a także największy przebój zespołu, ograny do granic możliwości "Smoke on the Water". Utwór jest dobry, może nawet bardzo, ale przez jego niemiłosierne ogranie i wszechobecny wśród młodych gitarzystów riff, zwykle już ma się ochotę pominąć ten kawałek w czasie słuchania albumu. Pomysł na ten utwór pojawił się przypadkowo, gdy jeszcze dłuższy czas po przerwanym pożarem koncercie Franka Zappy na wodzie unosił się dym.

I chociaż wspomniane dwa utwory zdobyły największą popularność z tego albumu, to wśród fanów zespołu kultem cieszą się także "Lazy" i "Space Truckin'". Pierwszy z nich to zawierająca elementy bluesowe kompozycja ze świetnymi popisami Ritchiego Blackmore'a i Jona Lorda. Drugi natomiast, to kolejny energetyczny rocker o dobrej melodii. Żaden z tych dwóch kawałków nie ustępuje dwóm słynniejszym, a mi podobają się nawet bardziej.

Hardrockowy "Pictures of Home" także jest bardzo udany i poziomem nie ustępuje czterem opisanym wcześniej utworom, podobnie zresztą jak bujający "Maybe I'm a Leo". Trochę słabiej ale też nieźle wypada "Never Before", tu jednak razi mnie refren. Jednak tak jak w przypadku wspomnianego kilkukrotnie"In Rock " i tutaj grupa nie umieściła na albumie świetnego numeru. W tym przypadku jest nim bardzo fajna ballada "When a Blind Man Cries", którą doceniła choćby Metallica coverując ją wiele lat później.

"Machine Head" to faktycznie bardzo dobre wydawnictwo i choć ustępuje niejednemu albumowi Black Sabbath czy Led Zeppelin, a może nawet wspomnianemu "In Rock", to wciąż szósty krążek Deep Purple jest pozycją, którą każdy fan rocka powinien poznać. Nawet jeśli dostaje mdłości na myśl o "Smoke on the Water".

8/10

Lista utworów:

  1. Highway Star
  2. Maybe I'm a Leo
  3. Pictures of Home
  4. Never Before
  5. Smoke on the Water
  6. Lazy
  7. Space Truckin'

czwartek, 28 lipca 2022

Recenzja: Tim Buckley - "Tim Buckley"

 

Okładka albumu "Tim Buckley" Tima Buckleya

Tim Buckley to jeden z najwybitniejszych reprezentantów folk(rockowej) sceny ubiegłego stulecia, choć sam zainteresowany od takiego szufladkowania się bronił, mówiąc że jest jazzmanem, a nie folkowym śpiewakiem. I choć sporą popularność zdobył jeszcze za życia, to jego sława wzrosła później. Jedną z przyczyn powrotu jego popularności była młoda śmierć w wieku zaledwie 28 lat, co zawsze jest niemałą "reklamą" dla artystów. Sporo zrobił też w tym kierunku jego syn, który w latach 90. też był znanym muzykiem i który, tak samo jak ojciec umarł w młodym wieku. 

Co by sam muzyk nie mówił o swojej stylistyce, to fakty są takie, że na debiutanckim albumie nazwanym po prostu "Tim Buckley", muzyka na nim zawarta nie różni się od muzyki wykonawców, którzy także łączyli folkowe brzmienia z rockowym instrumentarium i energią. Wciąż jednak jest to płyta całkiem przyjemna w odsłuchu, z jedną nietypową dla całości, ale wspaniałą perełką w postaci klimatycznego, ascetycznego "Song Slowly Song" będącego moim faworytem z całego albumu.

Reszta utworów już tak świetna nie jest, ale znajdziemy tu kilka mocnych punktów, szczególnie mam na myśli te żywiołowe numery w rodzaju ładnego "I can't See you", wpadającego w ucho "Strange Street Affair Under Blue", w którym jednak zanadto ekspresyjnie brzmi wokal Buckleya, "It Happens Every Time" z partią smyczków oraz finałowy, zadziorny "Understand Your Man". Ze spokojnieszej części albumu broni się także minimalistyczny "Song of the Magician" i ewentualnie "Wings", z którego jednak chyba usunął bym smyczki.

"Valentine Melody", "Aren't you that Girl", "Song for Janie", "Grief in my Soul" i "She is" to już utwory średnie, a w przypadku"Song for Janie" odrzucają dodatkowo przesłodzone klawisze.

Debiut Tima Buckleya to jeszcze dosyć niepozorny album. Znajdziemy tu zalążki tego co artysta zaprezentuje w przyszłości, jednak dominują tu przyjemne choć niczym się na tle innych twórców niewyróżniające piosenki. Nie jest to co prawda album do którego będę wracać bardzo często, ale świetna to pozycja na popołudniowy relaks na świeżym powietrzu.

6/10

Lista utworów:

  1. I can't See You
  2. Wings
  3. Song of the Magician
  4. Strange Street Affair Under Blue 
  5. Valentine Melody
  6. Aren't you that Girl
  7. Song Slowly Song
  8. It Happens Every Time
  9. Song for Janie
  10. Grief in my Soul
  11. She is
  12. Understand Your Man

środa, 27 lipca 2022

Recenzja: Pink Floyd - "More"

 

Okładka albumu "More" zespołu Pink Floyd

Trzecia propozycja panów z Pink Floyd zwykle traktowana jest po macoszemu. Mimo, że grupa już wtedy cieszyła się sporym zainteresowaniem, to daleko było jej do kultu jakim obrosła po wydaniu "Darkside of the Moon" i "Wish You Were Here". Jednak istotnym aspektem który na to wpłynął jest fakt, że "More" to tylko soundtrack do tak samo nazwanego filmu, a nie tradycyjny album studyjny. A jednak warto się z tą pozycją zapoznać.

Faktem jest, że album ten nie jest najbardziej spójnym w historii zespołu, ale same utwory w większości wypadają co najmniej dobrze. Zarówno utwory łagodne, wręcz melancholijne, jak "Crying Song" czy poprzedzony ptasimi głosami "Cirrus minor" z ciekawą drugą połową utworu czy już nie tak melancholijny "Cymbaline", jak i te żywsze, nietypowe dla zespołu jak agresywny "Nile Song" i "Ibiza Bar" utrzymują bardzo wysoki poziom.

Istotną częścią tego wydawnictwa są miniatury. "Up the Khyber" z perkusyjnym wstępem i pokręconymi partiami klawiszowymi Ricka Wrighta, "A Spanish Piece" z hiszpańską grą gitary oraz "More Blues" z jak sama nazwa wskazuje bluesową, piękną gitarą są świetnymi urozmaiceniami albumu, a w przypadku "Up the Khyber", aż szkoda, że grupa nie postanowiła tej kompozycji rozwinąć. Niestety już nie tak dobrze wypada ostatnie z krótszych nagrań, "Party Sequence" z udziałem perkusjonaliów i fletu, na którym zagrała Linda Mason, ówczesna żona perkusisty Nicka Masona.

Znacznie lepiej wypada drugi z utworów z udziałem wspomnianej damy, "Green is the Colour" z ładną partią wokalną oraz gitarową Davida Gilmoura. Właśnie, jeśli mowa o gitarzyście, to ten zaczyna tu pełnić coraz większą rolę, śpiewając w większości kompozycji, a także zachwycając nas swoją świetną grą na instrumencie w prawie każdym utworze. Całości dopełniają trzy, bardzo różne od siebie kompozycje. Finałowy "Dramatic Theme" jest na swój sposób całkiem chywtliwy, jednak znacznie ustępuje dwóm pozostałym propozycjom. "Main Theme" posiada mroczny wstęp oraz szumy, prawdopodobnie wiatru. Napięcie rośnie gdy Nick Mason wchodzi ze swoją perkusją. "Quiksilver" podobnie jak "Main Theme" jest utworem instrumentalnym i także zaczyna się niepokojąco, w tym przypadku jednak jest tak przez cały utwór: nietypowo, niepokojąco ale niesamowicie wciągająco.

Szkoda, że tak wiele świetnych krążków i to nawet wykonawców o ogromnej renomie jest tak niedocenianych. Wielu fanów myśli, że w przypadku niektórych zespołów wystarczy znać te najpopularniejsze albumy, bo poza nimi nic grupa lepszego nie nagrała. "More" jest kolejnym przykładem na to, że warto wychodzić poza ścisły kanon danego gatunku czy wykonawcy i chociaż nie jest to album pozbawiony wad, to jest bardzo przyjemny do słuchania.

8/10

Lista utworów:

  1. Cirrus minor
  2. The Nile Song
  3. Crying Song
  4. Up the Khyber
  5. Green is the Colour
  6. Cymbaline
  7. Party Sequence
  8. Main Theme
  9. Ibiza Bar
  10. More Blues
  11. Quicksilver
  12. A Spanish Piece
  13. Dramatic Theme

wtorek, 26 lipca 2022

Recenzja: Sisters of Mercy - "First and Last and Always"

 

Okładka albumu "First and Last and Always" zespołu Sisters of Mercy

Sisters of Mercy to obok Joy Division i the Cure jeden z najważniejszych zespołów tak zwanego rocka gotyckiego. I choć lider grupy, Andrew Eldritch odcina się od tej łatki, to ciężko pominąć milczeniem wpływ jaki jego zespół wywarł na późniejszych reprezentantów tego właśnie stylu, choćby niemiecki Lacrimas Profundere w późniejszym okresie. Grupa istnieje do dziś, choć ostatnią płytę nagrała ponad 30 lat temu poddając fanów jeszcze większym próbom cierpliwości niż robił to np Rammstein albo Tool mający odpowiednio 10 i 13 lat przerwy między wydanymi płytami. W tym jednak przypadku raczej miłośnicy sióstr, nowego wydawnictwa się nie doczekają - może to i lepiej, wątpliwe jest aby Eldritch po tylu latach nagrał jeszcze tak dobrą muzykę.

Czasami w kierunku debiutanckiej płyty grupy, "First and Last and Always" skierowane są zarzuty, że brzmienie jest zbyt plastikowe, a grupa "sprzedawała się" odchodząc od muzyki znanej z EP-ek. Nie podzielam tego zdania. Eldritch i spółka na swoim oficjalnym debiucie przekazuje 10 chwytliwych, momentami prawie tanecznych utworów pokrytych mgłą mroku i depresyjności. Połączenie wydawać by się mogło niemożliwe, a jednak, z resztą już wcześniej robiło to np. wspomniane Joy Division i to po mistrzowsku.

Większość z umieszczonych na "First and Last and Always" utworów zbudowanych jest na podobnych patentach, jednak wcale nie brzmią jak kopie jednego tego samego utworu. Utwory takie jak "Walk away", "No time to Cry" czy przede wszystkim "Black Planet", "A Rock and a Hard Place" czy "Marian" błyskawicznie wpadają w ucho i nie wychodzą z głowy dłuższy czas po wyłączeniu płyty. Jednak chwytliwych utworów opartych na charakterystycznych partiach automatu perkusyjnego nazwanego Dr Avalanche jest tu więcej, bo o każdym z pozostałych utworów można powiedzieć to samo.

W utworze tytułowym słyszymy chyba najbardziej zapamiętywalny motyw na całym albumie, a głos Eldritcha jeszcze bardziej niż wcześniej przypomina sposób śpiewu Iana Curtisa. W "Possesion" i "Amphetamine Logic" słyszymy więcej gitary niż wcześniej, "Nine While Nine" mimo chwytliwości jest jednym z najzimniejszych utworów na albumie, a depresyjnością dorównuje mu chyba tylko finałowy "Some kind of stranger", który został jednak nieznacznie popsuty "plastikowymi" klawiszami.

Debiut Sisters of Mercy to faktycznie jeden z najlepszych albumów nagranych w stylistyce rocka gotyckiego czy coldwave. Utwory mimo swojej chwytliwości nie popadają w przesadny kicz, ciężko też uznać którykolwiek z nagranych utworów za jednoznacznie słaby. Całość tworzy wg mnie zwartą całość, która w rezultacie czyni ten krążek jednym z najlepszych albumów nagranych w latach 80.

8/10

Lista utworów:

  1. Black Planet
  2. Walk away
  3. No time to Cry
  4. A Rock and a Hard Place
  5. Marian
  6. First and Last and Always
  7. Possesion
  8. Nine While Nine
  9. Amphetamine Logic
  10. Some kind of stranger 

poniedziałek, 25 lipca 2022

Recenzja: Iron Maiden - "Seventh Son of the Seventh Son"

 

Okładka albumu "Seventh Son of the Seventh Son" zespołu Iron Maiden

Zwykle jako najlepszy album Iron Maiden wskazywany jest jeden z trzech krążków: różnorodny debiut, na którym grupa już zaczęła pokazywać swój styl odróżniający ją od innych przedstawicieli NWOBHM, "Number of the Beast", na którym debiutował Bruce Dickinson i na którym znalazło się kilka nieśmiertelnych przebojów zespołu i album nr 7 - "Seventh Son of the Seventh Son", który co prawda nie cieszy się taką popularnością jak dwa wspomniane albumy czy "Piece of Mind" i "Powerslave", jednak dla wielu miłośników zespołu znających jego całą dyskografię, to właśnie "Siódmy syn" jest najlepszym, co metalowa legenda nagrała.

Zachwyty nie są bezpodstawne, sam umieszczam tą płytę w ścisłej czołówce ulubionych albumów żelaznej dziewicy. Zaczynając od samego pomysłu by nagrać album koncepcyjny (co w tym przypadku niekoniecznie wyszło, teksty faktycznie tworzą całkiem zwartą opowieść, jednak muzycznie utwory nie łączą się ze sobą), przez aranżacje (grupa ponownie skorzystała z syntezatorów, tym razem na jeszcze większą skalę), po bardzo wysoki poziom utworów, jest to album w dyskografii zespołu wyjątkowy i chyba najrówniejszy pod względem poziomu poszczególnych kompozycji od czasów debiutu.

Do tej pory Iron Maiden na początku każdego albumu serwował nam chwytliwy, szybki kawałek momentalnie wpadający w ucho. Tym razem pierwsze co słyszymy na samym początku to głos Bruce'a Dickinsona wyśpiewującego kilka wersów do podkładu gitary akustycznej. Następnie słyszymy syntezatory i dopiero później rozpoczyna się "właściwa" część "Moonchild" z charakterystycznym basem, za który odpowiada lider grupy i główny kompozytor, Steve Harris. Kawałek jest niezły, refren może irytować ludzi, którzy nie tolerują głosu Dickinsona, jednak cała reszta wypada przyzwoicie. A to i tak jeden z tych nieco słabszych moim zdaniem momentów na płycie. Do tej słabszej połowy dołączyłbym przebojowy, choć wg mnie nieco zbyt banalny "Can I Play with Madness", trochę nijaki "Prophecy", który jednak posiada ładną codę oraz finałowy, szybki "Only Good Die Young" na którego końcu powtarza się patent z samego początku albumu.

Każdy z tych czterech utworów mimo, że uważam je za te słabsze, to i tak wypada o wiele lepiej niż wypełniacze z poprzednich sześciu albumów. Brytyjczycy jednak właśnie na "Seventh Son..." serwują nam być może najlepszą (pół)balladę w swojej twórczości, czyli "Infinite dreams" z genialną partią wokalną oraz świetną melodią zarówno w tej powolnej, jak i szybkiej części. "The Evil that Man Do" to przykład wzorcowego radiowego przeboju, który ma bardzo wciągającą melodię i nie popada przy tym w banał. "The Clairvoyant" zawiera basowy wstęp i znowu słychać tu spory udział syntezatorów na początku, a przyspieszenie w refrenie uważam za wyśmienite. Najważniejszym utworem na całym albumie jest jednak monumentalny utwór tytułowy nagrany z progresywnym rozmachem. Słychać tu syntezatory, "mistyczne" chóry, teatralny śpiew Bruce'a, a także wiele świetnych motywów.

"Seventh Son of the Seventh Son" to jedno ze szczytowych dzieł Iron Maiden, a także całej szeroko pojętej muzyki metalowej. O ile wcześniej zespół kilkukrotnie zbliżał się do tego poziomu, to w przyszłości grupa nagrała coś choć w większości tak dobrego dwa, góra trzykrotnie i nic nie wskazuje na to żeby Brytyjczycy nagrali jeszcze kiedykolwiek tak świetny album.

8/10

Lista utworów:

  1. Moonchild
  2. Infinite Dreams
  3. Can I Play with Madness
  4. The Evil that Man Do
  5. Seventh Son of the Seventh Son
  6. Prophecy
  7. The Clairvoyant
  8. Only Good Die young

niedziela, 24 lipca 2022

Recenzja: Led Zeppelin - "Presence"

Okładka albumu "Presence" zespołu Led Zeppelin

Do nagrania siódmego krążka Led Zeppelin doszło właściwie przez nieszczęśliwy przypadek, gdy wypadek Roberta Planta skreślił plany zespołu na trasę koncertową. Wokalista został wtedy przykuty do wózka inwalidzkiego i zaszywając się w Malibu zaczął pisać teksty nowych utworów. Za jakiś czas do wokalisty dołączył gitarzysta grupy, Jimmy Page i w ciągu kilku miesięcy powstał materiał na kolejny album.

W przeciwieństwie do poprzedniego "Physical Graffiti" tym razem muzycy nie zdecydowali się na wydłużanie albumu odrzutami z poprzednich sesji, a wyselekcjonowali materiał znacznie staranniej, choć i tak znajdziemy tu utwory zwyczajnie średnie. I tu na myśli mam dwa występujące po sobie kawałki: "Candy Store Rock" i "Hots on for Nowhere". Oba na pewno mają nieco chwytliwe melodie, jednak na tle innych kompozycji zespołu nawet na opisywanym albumie, pełnią bardziej rolę wypełniaczy.

O wiele lepiej prezentują się trzy inne utwory. "For your Life" posiada bluesowe zacięcie, lecz do pewnego momentu zaczyna trochę męczyć, "Royal Orleans" posiada ciekawą funkową gitarę, lecz też nie jest wybitny, a najlepiej z tej trójki wypada przeróbka utworu Blind Williego Johnsona "Nobody's Fault but Mine", w którym słyszymy genialne gitarowe popisy Page'a i fajne partie harmonijki, a sam utwór ma całkiem ciekawy, nietypowy dla grupy początek.

Żaden z tych trzech utworów nie dorównuje jednak dwóm najdłuższym na albumie kompozycjom. Zespół album zaczyna od niezwykle mocnego uderzenia, bo szybki, oparty na galopującej linii basu oraz świetnych riffach gitarzysty i perkusyjnych partiach Bonzo "Achilles Last Stand" to jeden z najlepszych utworów zespołu. Niewiele mu ustępuje finałowy "Tea for One" zaczynający się rockowo, jednak niespodziewanie zmieniający się w bluesową balladę zawierającą przepiękne partię gitarowe.

"Presence" znacznie ustępuje pięciu pierwszym albumom Led Zeppelin, jednak od "Physical Graffiti" prezentuje się wg mnie lepiej ze względu na znacznie krótszy czas trwania i większą zwięzłość materiału. Znajdziemy tu dwa utwory genialne, które niesłusznie ustępują popularnością kompozycjom zespołu z czasów cyferek i trzy także dobre utwory, a nawet te dwa najsłabsze nie prezentują dramatycznego poziomu.

8/10

Lista utworów:

  1. Achilles Last Stand
  2. For your Life
  3. Royal Orleans
  4. Nobody's Fault but Mine
  5. Candy Store Rock
  6. Hots on for Nowhere 
  7. Tea for One

sobota, 23 lipca 2022

Recenzja: Björk - "Selmasongs"

 

Okładka albumu "Selmasongs" Björk

"Selmasongs" to nie kolejny, "zwyczajny" album studyjny Björk. Tym razem artystka nagrała ścieżkę dźwiękową do filmu pod tytułem "Tańcząc w ciemnościach", w którym zagrała główną rolę - Selmę, od której imienia wziął się tytuł płyty. Krążek ten broni się jednak nawet bez znajomości obrazu, do którego został nagrany. Jeśli chodzi o podobieństwa do poprzednich albumów, to soundtrack ten najbardziej kojarzy się z "Homogenic" nagranym trzy lata wcześniej, jednak i od tej płyty "Selmasongs" mocno odbiega - podobieństwa ograniczają się przede wszystkim do bardzo dużej roli elektroniki i przywiązywaniu ogromnej uwagi do budowy klimatu każdej z kompozycji.

Pierwsza kompozycja, instrumentalny "Overture" świetnie wprowadza w album podniosłym początkowo wolnym, później bardziej intensywnym nastrojem. Zupełnie inaczej prezentuje się "Cvalda" w pierwszych momentach brzmiący dosyć mrocznie, później jest już "normalniej", choć "dziki" śpiew Björk wypada nietypowo, ale interesująco. Wokalistka jednak jak zwykle pokazuje pełnię swoich możliwości płynnie przechodząc z tej nietypowej linii wokalnej w piękny, typowy dla siebie sposób śpiewu. Trzeba też przy tym utworze wspomnieć o aranżacji, która ponownie brzmi bardzo bogato, do czego właściwie słuchacze zapewne już przywykli.

Delikatny "I've Seen It All" wyróżnia się za to baśniowym klimatem i duetem wokalnym Islandzkiej artystki z samym Thomem Yorkiem z Radiohead. Utwór wypada nieźle, choć momentami zdaje się dla mnie zbyt przesłodzony. Na plus na pewno wokal Yorke'a, który nie brzmi tak wysoko jak na większości albumów jego grupy. "Scatterheart" także zaczyna się spokojnie, ale w ciekawy sposób rozwija się wraz z pojawieniem się elektronicznych motywów. Na minus jednak zbyt często powtarzany refren.

Dużo się dzieje w "gęstym" "In the Musicals", jednak niektóre fragmenty brzmią zbyt podniośle i zwyczajnie kiczowato. Jest to jednak i tak jedną z najlepszych kompozycji na płycie. Nietypowym utworem jest "107 steps" w którym początkowo do ascetycznego podkładu muzycznego, Sophian Fallon zaczyna liczenie. Później dołączają kolejne instrumenty a także sama Björk wyśpiewująca kolejne liczby, a im dalej panie odliczają, tym intensywniej robi się w warstwie muzycznej. Przyzwoitym zamknięciem całego albumu jest "New World", kolejny ze spokojnych utworów, jakie dominują na tym krótkim albumie jednak przyzwoicie zaangażowany, mimo że melodia nie jest jakoś mocno wpadająca w ucho.

Po nagraniu trzech gorąco przyjętych przez słuchaczy i krytyków albumów studyjnych Islandka stanęła przed niełatwym zadaniem nagrania ścieżki dźwiękowej do filmu. Nie wiem jak utwory te prezentują się w filmie (w którym swoją drogą użyte są nieraz inne teksty. Björk napisała na płytę zmienione liryki aby nie zdradzać przedwcześnie fabuły filmu), ale poza nim wypadają całkiem przyzwoicie. Czy jest to lepszy album niż któryś z trzech wcześniejszych? Niekoniecznie, jest po prostu inny, czasami zbyt podniosły, sporo patosu wniosła tu momentami nieumiejętnie zaaranżowana orkiestra symfoniczna, a mimo to nie żałuję poświęcenia czasu tej pozycji, prawdopodobnie nawet będę co jakiś czas do niej wracał.

7/10

Lista utworów:

  1. Overture
  2. Cvalda
  3. I've Seen It All
  4. Scatterheart
  5. In the Musicals
  6. 107 Steps
  7. New World

piątek, 22 lipca 2022

Recenzja: Roy Harper - "Lifemask"

Okładka albumu "Lifemask" Roya Harpera

Dwa lata po wydaniu genialnego "Stormcock", Roy Harper stanął przed niezwykle trudnym zadaniem nagrania dorównującego mu poziomem albumu. Zadania nie ułatwił fakt, że muzyk w tym czasie miał spore problemy ze zdrowiem - na tyle poważne, że obawiał się zbliżającej się śmierci. Jak trudny był to czas dla artysty słychać przede wszystkim w warstwie tekstowej o niezbyt optymistycznym wydźwięku. Teksty napisane zostały jednak w typowym dla Harpera poetyckim stylu. Ale także okładka, która przedstawia "martwe" oblicze muzyka w postaci maski ma dość pesymistyczny wydźwięk. Okładka ta jednak otwiera się, a pod nią czeka zdjęcie Roya Harpera - tym razem żywego.

Najważniejszym, choć niekoniecznie najlepszym utworem na "Lifemask" jest najdłuższy, poprzedzony czterominutowym przemówieniem folkowego śpiewaka "The Lord's Prayer". Mimo standartowo wysokiego poziomu kompozycji, ta dla mnie jest za długa. Co prawda dzieje się tu sporo, jednak nie ma porównania do żadnego z czterech utworów z doskonałego poprzednika. Warto wspomnieć, że w tej kompozycji Harperowi ponownie pomógł jego wielki fan - Jimmi Page. Ten wystąpił także w bardzo dobrym  "Bank of the Dead" będącym jednym z bardziej rockowych i lepszych utworów na albumie. 

Za najlepszy moment płyty uważam jednak otwierający album "Highway Blues" także posiadający sporo rockowej energii, a oprócz tego zachwycający świetną melodią oraz wokalem Harpera. Za bardzo dobry uważam również bardzo klimatyczny "South Africa", w którym słychać zwielokrotniony wokal, co w tej kompozycji wypada bardzo ciekawie. Niezły jest też "All Ireland" z udziałem harmonijki, za to "Little Lady" jak na tego muzyka jest dosyć nudnawe.

Nagranie następcy jednego z najlepszych albumów w historii muzyki nigdy nie jest łatwe i "Lifemask" jest dużo gorszy niż "Stormcock", jednak Roy Harper to artysta, którego nawet słabsze albumy prezentują wysoki poziom. W "Lifemask" w zasadzie przeszkadza mi jedynie za długi czas finałowego utworu, z którego można by wyciąć przynajmniej pierwszą część, w której słychać jedynie przemawiającego Harpera i nie do końca przekonuje mnie "Little Lady", który można było bardziej uatrakcyjnić. Poza tym jednak muzyk po raz kolejny pokazuje klasę- i to pomimo problemów ze zdrowiem, a będąc przekonanym o nadchodzącej śmierci zapewne także z psychiką. Artysta na szczęście przeżył i wciąż nagrywał ciekawe albumy.

7/10

Lista utworów:

  1. Highway Blues
  2. All Ireland
  3. Little Lady
  4. Bank of the Dead
  5. South Africa
  6. The Lord's Prayer

środa, 20 lipca 2022

Recenzja: Genesis - "Nursery Cryme"

Okładka albumu "Nursery Cryme" zespołu Genesis

Od czasu "Trespass" w Genesis sporo się zmieniło. Po pierwsze do zespołu dołączyli gitarzysta Steve Hackett oraz perkusista Phil Collins w miejsce Anthonego Philipsa i Johna Mayhew. Po drugie grupa jeszcze bardziej zmieniła styl, aczkolwiek zmiana ta nie jest aż tak widoczna jak pomiędzy debiutem, a drugim albumem. Album ten przez fanów grupy darzony jest wielkim uwielbieniem, ja osobiście jednak odrobinę wyżej cenię "Trespass", choć w moim przypadku jest to może podyktowane sentymentem, gdyż drugi album Genesis był pierwszym albumem zespołu jaki usłyszałem w całości, a "The Knife" to ścisła czołówka moich ulubionych kompozycji i to nie tylko w twórczości tej grupy.

Na "Nursery Cryme" znajdziemy jednak co najmniej dwie kompozycje, które wspomnianej kompozycji nie ustępują aż tak bardzo. Przede wszystkim jest to otwierający całość rozbudowany "The Musical Box", który zaczyna się łagodnie, by po minucie zacząć się ciekawie rozwijać, a po czterech minutach miewa wręcz hardrockowe momenty. Drugi z tych najmocniejszych utworów to z olei kompozycja, która album kończy, czyli "The Fontain Of Salmacis" z początkiem przywodzącym ma myśl King Crimson z okresu dwóch pierwszych albumów. Co prawda potem skojarzenia nie są aż tak wyraźne, ale melotron pełni tam niemałą rolę, a sam utwór jest naprawdę dobry.

Całkiem dobrze prezentuje się też trzeci z bardziej rozbudowanych utworów, "The Return of the Giant Hogweed", w którym Peter Gabriel prezentuje świetną, zadziorną partie wokalną. Dobrze wypada też krótki debiut Collinsa jako wokalisty w łagodnym, półtora minutowym "For Absent Friends" i "Seven Stones" ze spokojnym początkiem, a dosyć chwytliwy "Harold The Barrel" także nie jest zły. Jedynym ewidentnie słabszym momentem jest tu "Herlequin" z  chóralnym wokalem.

"Nursery Cryme" to album bardzo przyzwoity, a nawet dobry, kult jakim jest obdarzany też jest dla mnie w miarę zrozumiały , jednak mimo, że na albumie tym przeszkadza mi jedynie jeden utwór, to nie uważam tego krążka za niewiadomo jak ogromne arcydzieło. Niemniej fani rocka progresywnego powinni się z nim zapoznać, bo trzeci album Genesis wywarł niemały wpływ na zespołu neo-progresywne, które mają spore grono fanów i reprezentantów włoskiej sceny progresywnej.

7/10

Lista utworów:

  1. The Musical Box
  2. For Absent Friends
  3. The Return of the Giant Hogweed
  4. Seven Stones
  5. Harold The Barrel
  6. Harlequin
  7. The Fountain Of Salmacis

wtorek, 19 lipca 2022

Recenzja: Metallica "ReLoad"

 


"Drugi z Loadów" ukazał się na rynku rok po wypuszczeniu pierwszej części. Zespół postanowił wcześniej dopracować utwory skomponowane jeszcze w czasach "Load". Część z zamieszczonych tu utworów jednak mimo dopracowania nie wyszło poza poziom wypełniaczy.

A jednak znalazły się też tu utwory o bardzo wysokim poziomie, głównie na samym początku albumu. Otwierający płytę "Fuel" świetnie łączy ciężar z chwytliwą melodią. Podobnie ma się sytuacja z kolejnym "The Memory Remains", w którym mogą irytować wokalizy Marianne Faithful, dla mnie jednak pasują do utworu. "Devil's Dance" utrzymany jest w średnim tempie, a jego riffy są nieco ociężałe, ale świetnie pasują do skomponowanej melodii. Po trzech pierwszych utworach słyszymy następcę kultowego "Unforgiven" - "Unforgiven II". Tym razem jednak budowa utworu jest bardziej konwencjonalna - spokojne zwrotki i agresywny refren, czyli przeciwieństwo pierwowzoru. Po tych czterech utworach w zasadzie już niewiele dobrego znajdziemy. Dopiero ma samym końcu znajdziemy bardzo dobry "Fixxxer" z interesującym wstępem, po którym słyszymy świetny riff, a także ciekawą końcówką.

W międzyczasie dominują utwory, które mogłyby pełnić co najwyżej funkcje strony B singli, raz mający większy ("Carpe Diem Baby", "Bad Seed", "Prince Charmimg"), raz mniejszy ("Better than you", "Slither", "Attitude") potencjał. Każdy z tych sześciu utworów ostatecznie kończy jako średniak. Wśród dwóch pozostałych utworów jest po jednym kawałku bardzo słabym ("Low Man's Lyric" - przesłodzona ballada, szczególnie aranżacyjnie) i całkiem ciekawym ("Where the Wild Things Are" - dosyć mroczny utwór z wokalną współpracą Hetfielda i prawdopodobnie Newsteda, oraz powolnym, klasycznym wstępem).

"ReLoad" to przede wszystkim album stanowczo za długi. Gdyby skrócić go o te cztery najsłabsze utwory, byłby to album dosyć solidny. Ostatecznie wypada jednak średnio i przez sporą część męcząco.

5/10

Lista utworów:

  1. Fuel
  2. The Memory Remains
  3. Devil's Dance
  4. Unforgiven II
  5. Better than you
  6. Slither
  7. Carpe Diem 
  8. Bad Seed
  9. Where the Wild Things Are
  10. Attitude
  11. Fixxxer

poniedziałek, 18 lipca 2022

Recenzja: Kult - "Tata Kazika"

 

Okładka albumu "Tata Kazika" zespołu Kult

Od wydania płyty "Spokojnie" Kult długo nie mógł przebić się kolejnymi krążkami na listy przebojów. Pojawił się jeden duży, komercyjny sukces w postaci "Po co wolność" z "Kasety" i kilka mniejszych na "Your Eyes". Po kilkukrotnej zmianie stylu, przyszła pora na kolejną, jeszcze bardziej drastyczną. Zespół postanowił uhonorować Tadeusza Staszewskiego - ojca lidera zespołu, Kazika - biorąc na warsztat jego twórczość.

Przerobione wersje utworów polskiego barda utrzymane są mocno w staroświeckim stylu. I nie zawsze jest to wada. Takiego połączenia brzmień barowej muzyki lat 60. z muzyką rockową do tej pory na naszej scenie chyba nie było. I fakt pewne utwory, jak "W czarnej urnie" i "Bal kreślarzy" oraz "pijackie" "Inżynierowie z Petrobudowy" nie prezentują się najlepiej, ale dosyć żywa "Notoryczna narzeczona" czy "Dziewczyna się bała pogrzebów" z początkiem w stylu wcześniejszej twórczości zespołu prezentują się nieźle.

Jednak popularność albumu napędzają szczególnie dwa utwory bez których fani nie wyobrażają sobie koncertów zespołu: ograny do granic możliwości "Baranek" z bardzo chwytliwym, choć banalnym refrenem, a także "Celina" o dusznym barowym klimacie. Ten drugi utwór jednak na koncertach wykonywany jest zwykle w przyspieszonej i wg mnie w zbyt "zwyczajnej" wersji. Sporo mniejszymi przebojami stały się singlowe "Królowe życia" brzmiące na całym albumie chyba najmniej staroświecko, a także chwytliwe "Kurwy wędrowniczki", które w pewnym momencie nabierają prawie metalowego ciężaru.

Sporo dzieje się w "Knajpie morderców", jednak sam utwór nie należy do najlepszych, "Marianna" posiada chwytliwą melodię, ale razi archaiczną partią klawiszy. Mocnymi punktami są dwa utwory, za których warstwę liryczną wyjątkowo nie odpowiada Stanisław Staszewski: tradycyjny "Dyplomata" zaśpiewany przez Kazika po rosyjsku oraz "Wróci wiosna, baronowo" - spokojny ale posiadający ładną melodię utwór z tekstem napisanym przez poetę Konstantego Ignacego Gałczyńskiego.

"Tata Kazika" faktycznie jest jednym z ciekawszych i najbardziej oryginalnych albumów Kultu, a nawet całego polskiego rocka, jednak całe uwielbienie dla tego krążka napędzane jest wśród słuchaczy głównie dwoma- trzema utworami, a przyzwoitych kompozycji jest tu nieco więcej. Płytą tą Kult rozpoczął kolejny udany pod względem komercyjnym okres w historii zespołu - ciężko jednak porównywać etap ten z tym najwcześniejszym z okresu trzech pierwszych albumów.

7/10

Lista utworów

  1. Celina
  2. Dziewczyna się bała pogrzebów
  3. Baranek
  4. Notoryczna narzeczona
  5. Królowa życia 
  6. Inżynierowie z Petrobudowy
  7. Knajpa morderców
  8. W czarnej urnie
  9. Wróci wiosna, baronowo
  10. Marianna
  11. Kurwy wędrowniczki
  12. Bal kreślarzy
  13. Dyplomata

niedziela, 17 lipca 2022

Recenzja: 13th Floor Elevators - "The Psychodelic sounds of 13th Floor Elevators"

 

Okładka albumu "the psychodelic sounds of 13th Floor Elevators" zespołu 13th Floor Elevators

W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych muzyka rockowa dopiero raczkowała i co by tu nie mówić wykonawcy tworzący w tym stylu nagrywali utwory proste, piosenkowe i zwykle po prostu banalne. Sytuacja dynamicznie zaczęła się zmieniać w drugiej połowie tejże dekady przede wszystkim dzięki dwóm nurtom. Jedni wykonawcy zaczęli łączyć muzykę rockową z uwielbianym w tamtym czasie bluesem. Inni natomiast... sięgnęli po narkotyki, jak opisywany już przeze mnie Grateful Dead albo bohaterowie dzisiejszej recenzji - zespół o dosyć niecodziennej nazwie 13th Floor Elevators nawiązującej wg legendy do narkotykowego odlotu.

O ile pierwsze nagrania wspomnianego Grateful Dead były mocno konwencjonalne, tak 13th Floor Elevators już na swoim debiucie zaprezentowało kawał pokręconej, "zaćpanej" muzyki, której niezwykle istotnym elementem jest obsługiwany przez Tommy'ego Halla... elektryczny dzbanek! A czy przypadkiem ta cała otoczka nie przyćmiewa muzyki? Ano nie. Muzyka zawarta na tym albumie broni się i bardzo mocno, zarówno w tych żywszych, energicznych momentach, które tu dominują, jak i tych bardziej klimatycznych. Szczególnie ta druga grupa, do której zalicza się "Roller Coaster" oraz "Kingdom of Heaven (is Within You)" zachwyca mnie najbardziej. Nie sposób jednak przejść obojętnie obok takich tryskających energią utworów jak największy hit z tego albumu "You Are Gonna Miss Me" z udziałem harmonijki, "Tried to Hide" z udziałem tego samego instrumentu, a którego końcówka delikatnie przywodzi na myśl the Velvet Underground, który debiutuje kilka miesięcy później, albo chwytliwy "Monkey Island".

Oczywiście elektryczny dzbanek nie jest jedynym wyróżniającym się elementem. Wręcz trzeba wyróżnić świetny, zadziorny wokal oraz świetną grę gitarzysty Roky'ego Ericksona. Partie tego muzyka zachwycają praktycznie w każdym z utworów, jednak szczególnie chcę wyróżnić jego gitarowy feeling w nieco spokojniejszym "You don't Know", czadowym "Fire Engine"i "Reverberation". Pozostałe trzy utwory także są niezłe, choć w "Don't Fall Down" nie przekonuje mnie refren. Za to chyba najbardziej piosenkowy  "Splash 1" oraz wolniejsze "Through the Rhythm" pozbawione są istotnych wad.

Rock psychodeliczny swego czasu budził we mnie politowanie że względu na swoją otoczkę. Im więcej jednak poznaje muzyki kwalifikowanej do tego gatunku, tym bardziej uświadamiam sobie ile świetnej muzyki nagrano pod wpływem kwasu i która nawet na trzeźwo potrafi porwać. Debiut 13th Floor Elevators porwał mnie już przy pierwszym odsłuchu, a przy kolejnych podobał mi się jeszcze bardziej. Słuchając takich wykonawców można tylko żałować, że nie urodziło się w innych czasach i innym miejscu aby móc choć raz doświadczyć tej niezwykłej muzyki na żywo.

9/10

Lista utworów:

  1. You're Gonna Miss Me
  2. Roller Coaster
  3. Splash 1
  4. Reverberation
  5. Don't Fall Down
  6. Fire Engine
  7. Through the Rhythm
  8. You don't Know
  9. Kingdom of Heaven (Is Within You)
  10. Monkey Island
  11. Tried to Hide

sobota, 16 lipca 2022

Recenzja: Lou Reed - "Transformer"

 

Okładka albumu "Transformer" Lou Reeda

Pierwszy solowy album Lou Reeda nie odniósł sukcesu, tak samo jak twórczość the Velvet Underground w którym występował wcześniej. Artyście potrzebny był ktoś, kto pomoże śpiewającemu gitarzyście wybić się. Taką osobą był David Bowie, który był zafascynowany wczesnymi albumami dawnej grupy Lou Reeda i nagrywał akurat dla tej samej wytwórni. Ręka Bowiego jest wyraźnie słyszalna przede wszystkim pod względem produkcyjnym, bo same kompozycje w sporej mierze skomponowane zostały jeszcze za czasów The Velvet Underground.

Zamieszczone tutaj utwory są zwykle krótkie i trzymają się piosenkowej formy. Mimo to są zróżnicowane i prezentują się ciekawie, zarówno te bardziej energiczne jak "Vicious" i "Hangin''Round", jak i te wolniejsze pokroju "Perfect Day" z partiami pianina i bogato zaaranżowane "Goodnight Ladies" oraz "Satellite of Love". Łączący fragmenty spokojne z bardziej żywiołowymi"Andy's Chest" także wypada dosyć melodyjnie.

Fajnie wypadają kawałki, gdy Reed z towarzystwem starają się urozmaicić album. Np w końcówce "Walk on the Wild Side" słychać trąbkę, a od samego utworu ciężko się oderwać, mimo prostej gry instrumentalistów oraz melorecytowanego tekstu. W udanym "Make Up" słychać tubę, "Wagon Wheel" posiada chwytliwą melodię i udane zwolnienie, a króciutkie "New York Telephone Conversation" nawiązuje do muzyki kabaretowej. Największą perełką natomiast jest czadowy "I'm so Free", w którym jednak mogą irytować chórki, które są bolączką też paru innych kompozycji, nie obniżają jednak poziomu znacząco.

Drugi album Reeda odniósł już większy sukces, za czym prawdopodobnie stoi sama obecność Bowiego, który właśnie odnosił wielki sukces dzięki stworzeniu postaci Ziggy'ego Stardusta. A nawet dziś można go znaleźć na różnorakich rankingach czy listach - choć zwykle na dalszych pozycjach.

8/10

Lista utworów:

  1. Vicious
  2. Andy's Chest
  3. Perfect Day
  4. Hangin''Round
  5. Walk on the Wild Side
  6. Make Up
  7. Satellite of Love
  8. Wagon Wheel
  9. New York Telephone Conversation
  10. I'm So Free
  11. Goodnight Ladies

piątek, 15 lipca 2022

Recenzja: black midi - "Hellfire"

 

Okładka albumu "Hellfire" zespołu black midi

W zeszłym roku black midi nagrało jeden z najlepszych albumów 2021 roku. A dziś w serwisach streamingowych oraz na półkach sklepowych ukazał się trzeci, długo wyczekiwany przeze mnie krążek młodej brytyjskiej grupy. I już po jednym przesłuchaniu mogę powiedzieć, że album spełnił moje wysokie oczekiwania.

Praktycznie każdy z zawartych tu utworów zawiera tyle motywów, że pomysły z tej płyty można by rozdzielić na kilka płyt. Na szczęście tak grupa nie zrobiła i dzięki temu kompozycje black midi są tak "gęste", intensywne i słuchając utwór po raz pierwszy nigdy nie wiadomo co się wydarzy za moment. Taki jest choćby "Sugar/Tzu", który zaczyna się powoli, ale potem robi się bardzo energicznie. Poza aranżacją interesujące są melodię. Jeszcze bardziej lubię kolejny "Eat Men Eat" - który w przeciwieństwie do poprzednika zaczyna się żywiołowo, aby później zwolnić. Jednak i w tych spokojnych momentach instrumentaliści, a szczególnie perkusista dają o sobie mocno znać. "Welcome To Hell" ma chwytliwe partie instrumentalne właściwie cały utwór.

Grupa bardzo dobrze się spisała w tych spokojniejszych kompozycjach, jak chyba najbardziej przystępny, ale genialnie zaaranżowany "Still" albo "the Defence" rozpoczęty bardzo subtelnie, jednak i tu utwór napiera energii - jednak brzmi balladowo właściwie do końca. Słabiej wypada "Dangerous Liaisions" - także spokojniejszy kawałek, jednak nie dorównujący dwóm wymienionym przed momentem, mimo że jest udany. Najwięcej pomysłowości muzycy wnieśli chyba jednak do "The race is About To Begin", w którym możemy usłyszeć świetny, bardzo szybki śpiew wokalisty, a także w finałowym "27 questions" z mrocznym początkiem. Dwa pozostałe utwory, czyli pełniący funkcję wstępu do albumu utwór tytułowy oraz "radiowy" przerywnik "Half time" to zwyczajne nie przeszkadzające miniaturki.

"Schlangenheim" było ciekawe, "Cavalcade" wbiło się na poziom osiągalny tylko dla nielicznych, a "Hellfire" za pierwszym razem spodobał mi się jeszcze bardziej niż drugi album zespołu. Nie wiem czy takie odczucia zostaną, bo "Hellfire" mimo wszystko stylistycznie do poprzednika jest bardzo podobny. Na ten moment jednak black midi nagrało wg mnie swój najlepszy album w karierze.

10/10

Lista utworów:

  1. Hellfire
  2. Sugar/Tzu
  3. Eat Men Eat
  4. Welcome To Hell
  5. Still
  6. Half time
  7. The Race Is About To Begin
  8. Dangerous Liaisions
  9. The Defence
  10. 27 questions

czwartek, 14 lipca 2022

Recenzja: Angel Witch - "Angel Witch"

 

Okładka albumu "Angel Witch" zespołu Angel Witch

Nurt New Wave Of British Heavy Metal, mimo, że kiedyś był bardzo popularny, dziś znany jest za sprawą wąskiej grupy zespołów, wśród których największą popularnością cieszy się Iron Maiden, a znacznie mniej znane wśród młodszych fanów są takie grupy jak Saxon, Diamond Head czy Venom. Wartych poznania grup z tego nurtu jest więcej, żeby wymienić tylko bohatera dzisiejszej recenzji, zespół Angel Witch. Trio z Wielkiej Brytanii wprawdzie nie oferuje w swojej twórczości czegoś nowatorskiego, jednak kompozycje zawarte na swoim debiucie mocno wyróżniają się poziomem i zróżnicowaniem na tle całego gatunku.

Oczywiście dominują tu charakterystyczne dla nurtu NWOBHM szybkie, często sztampowe numery oparte na prostych partiach sekcji rytmicznej, w tym przypadku złożonej z perkusisty Dave'a Hogga i basisty Kevina Riddlesa. Do tej grupy możemy zaliczyć świetny utwór tytułowy, "White Witch", "Atlantis" i "Confused". W dwóch ostatnich wymienionych jednak drażni częsta bolączka utworów stworzonych przez grupy zaliczane do tego nurtu, czyli banalne, kiczowate refreny, w tym przypadku śpiewane wielogłosowo. Poza refrenami jednak oba kawałki prezentują się przyzwoicie. Jeśli chodzi o banał, to jednak nic na albumie nie przebija najgorszego na całym krążku "Sweet Danger".

Pozostałe pięć utworów jest już bardziej zróżnicowanych. "Sorceress" łączy spokojniesze zwrotki z bardziej ciężkimi refrenami. W tym utworze możemy usłyszeć też partie zagrane przez Riddlesa na organach. "Gorgon" zaczyna się powolnym i mrocznym wstępem. Potem jest to już szybka jazda w zwrotkach przeplatana spokojniejszymi refrenami. Jeden z najlepszych na płycie "Angel of Death" posiada najcięższe brzmienie na całym krążku, a "instrumentalny "Devil's Tower" jest udanym zwieńczeniem całego albumu. Prawdziwą perełką jest jednak półballada "Free Man" z zapadającą w pamięć melodią, udanym gitarowym solo Kevina Heyborne'a i świetnymi zaostrzeniami.

Debiut Angel Witch to jedna z najlepszych pozycji nurtu NWOBHM i szkoda, że grupa nie zdobyła uznania jak wymienione w pierwszym akapicie zespoły. Być może winą jest wokal, za który odpowiada gitarzysta zespołu, który swoim instrumentem operuje bez zarzutu, ale wokalnie zawodzi. Niestety zespół ten też nie zaprezentował udanych kompozycji na kolejnych albumach, przez całkowicie pogrzebał szansę na większy rozgłos i obecnie posiada status zbliżony do Praying Mantis czy Tygers of Pan Tang.

7/10

Lista utworów:

  1. Angel Witch
  2. Atlantis
  3. White Witch
  4. Confused
  5. Sorceress
  6. Gorgon
  7. Sweet Danger
  8. Free Man
  9. Angel of Death
  10. Devil's Tower

środa, 13 lipca 2022

Recenzja: Black Sabbath - "Technical Ecstasy"

 

Okładka albumu "Technical Ecstasy" zespołu Black Sabbath

Black Sabbath od samego początku był zespołem, który nie bał się eksperymentować z różnymi gatunkami muzycznymi. Jednak mniej więcej od swojego piątego krążka, "Sabbath Bloody Sabbath", grupa ta stawiała na coraz większy eklektyzm. Opisywany siódmy już album, "Technical Ecstasy" to krążek ze wszystkich dotychczasowych najbardziej różnorodny i niestety ale niekoniecznie spójny.

Chyba najbliżej "klasycznego" Black Sabbath jest początek drugiego na trackliście "You won't Change Me". Co prawda słychać tu syntezatorowe tło, a takich zabiegów próżno szukać na pierwszych albumach zespołu, ale chwilę później słyszymy ciężki riff, który swoim ciężarem niewiele ustępuje temu z utworu tytułowego na debiucie. Potem niestety cały ten klimatyczny początek zostaje zmarnowany i pomimo, że całość nie jest zła, to banalny refren aż kłuje w uszy po tak obiecującym początku. Nie był to jedyny raz gdy muzycy trochę przesadzili z próbą nagrania przebojowych melodii, bo w zajeżdżającym Beatlesami  "It's Alright" także lekko odlecieli, nie brzmiąc w ogóle jak ten zespół, tym bardziej, że jako wokalista wystąpił tu Bill Ward. Sam utwór może jest całkiem znośny, ale nie pasuje do towarzystwa nawet tak zróżnicowanego jak na tym krążku, a też nie jest na tyle dobry, bym miał ochotę go słuchać dużo częściej nawet osobno.

Jeśli chodzi o melodię mające szansę zrobić zamieszanie w radiu to największe szanse miał "All Moving Parts (Stand Still)", w którym nie tylko instrumentaliści grają bujającą melodię, ale także dzieje się tu bardzo dużo, a i Ozzy śpiewa świetną, zróżnicowaną partię wokalną. Dużo dzieję się też w finałowym "Dirty Woman". Tu jednak melodia nie jest tak przebojowa, a sam utwór mógłby być odrobinę skrócony w końcówce, ale i tak jest to jeden z najlepszych utworów na albumie. Bardzo chwytliwy jest energiczny "Rock 'n' Roll Doctor". Jest on jednak zarazem trochę banalny i słychać w nim staroświeckie partie klawiszowe.

Co innego "Back Street Kids", który także różni się od wczesnych dokonań grupy z Birmingham, także słychać klawisze (lecz tym razem syntezatory) i bliżej mu do twórczości zespołów heavy-metalowych, niż hard rocka, ale sama kompozycja mi się podoba. Trochę heavy metalem (choć tu skojarzenia nie są tak oczywiste) zalatuje "Gypsy" z szybkim perkusyjnym wstępem i energiczną grą każdego z instrumentalistów. Mocno kojarzy mi się ten kawałek z późniejszą karierą solową wokalisty Black Sabbath, Ozzym Osbornem. Kiedyś lubiłem balladę "She's Gone", dziś jednak zdaje mi się ona zbyt ckliwie zaaranżowana, a wokal Osbourne'a zanadto płaczliwy, przez co obok "It's Alright" jest najsłabszym elementem całości.

"Technical Ecstasy" nie cieszy się zbyt dobrą opinią wśród fanów. Wielu słuchaczy nawet nie zawraca sobie płytą głowy przez niepochlebne opinię innych. Obok "Sabotage" faktycznie jest to najgorsza płyta zespołu do tej pory, ale mimo to znajdziemy tu kilka ciekawych utworów, dla których warto poświęcić te 40 minut na przesłuchanie albumu.

7/10

Lista utworów:

  1. Back Street Kids
  2. You won't Change Me
  3. It's Alright
  4. Gypsy
  5. All Moving Parts (Stand Still)
  6. Rock 'n'Roll Doctor
  7. She's Gone
  8. Dirty Woman

wtorek, 12 lipca 2022

Recenzja: Nick Drake - "Pink Moon"

 

Okładka albumu "Pink Moon" Nicka Drake'a

"Pink Moon" - trzeci i zarazem ostatni album folkowego śpiewaka Nicka Drake'a, to album bardzo ceniony wśród fanów muzyki folkowej, o czym najlepiej świadczy pierwsze miejsce wśród ocenianych albumów w kategorii "folk" na portalu Rate Your Music. Raczej nie nazwałbym tego krążka najlepszą płytą folkową jaką słyszałem, ale status kultowego jest jak najbardziej zasłużony.

Trzecia płyta Drake'a różni się od dwóch poprzednich przede wszystkim aranżacją. Tym razem żaden z dodatkowych muzyków ani sekcji nie wybija się na pierwszy plan kosztem lidera. Dzięki temu album ten praktycznie się nie zestarzał i nie razi patosem ani przez chwilę. Nie jest to jednak bynajmniej album bez wad. Nie są one na szczęście jednak zbyt rażące. Chociaż na krążku który trwa zaledwie 28 minut można było ich uniknąć.

Jako zbędne uznaje przede wszystkim dwie kompozycje. Pierwsza z nich to "Know", w którym nie dość, że przez cały utwór powtarza się jeden i to niezbyt porywający motyw gitarowy, to wokal Nicka Drake'a ogranicza się głównie do... "Mmmmmmm", a właściwego tekstu jest zaledwie kilka wersów. W "Harvest Breed" natomiast przeszkadzają mocniejsze szarpnięcia jednej ze strun basowych i kilkukrotne nieczyste zagranie dźwięku, przez co brzmi jakby Drake nie radził sobie ze swoim instrumentem.

Reszta materiału jest już co najmniej przyzwoita. Począwszy od tytułowego "Pink Moon", w którym Drake'a pokazującego swój gitarowy kunszt wspierają delikatne partie klawiszowe, kończąc na nieco szybszym "From the Morning", każdy z tych utworów to kawał ładnego, akustycznego grania okraszonego delikatnym i ciepłym śpiewem. Wśród tych utworów warto wyróżnić jeden z moich ulubionych utworów w tej stylistyce, czyli "Things Behind the Sun" z najlepszą moim zdaniem melodią i linią wokalną na "Pink Moon". Ale udanych melodii jest tu znacznie więcej, żeby wspomnieć tylko "Place To Be", "Which Will" albo "Road". W tym ostatnim jednak lider ciekawie urozmaica swoje partie jakby "wyłamując" się z granej akurat linii melodycznej.

Mniej typowy jest "Parasite", który zdaje się odrobinę bardziej ponury niż inne utwory, instrumentalny "Horn", który mimo powtarzalności jest miłym przerywnikiem oraz "Free Ride", w którym podobnie jak w "Harvest Breed" słyszymy mocniejsze szarpnięcia, ale tym bardziej to urozmaica utwór niż przeszkadza.

Po dwóch nienajlepiej przyjętych albumach, Nick Drake w końcu doszedł do wniosku, że więcej nie znaczy lepiej i tym samym zaserwował nam album bardzo krótki i bardziej ascetyczny niż dwa poprzednie krążki. Wyszło to na dobre i naprawdę szkoda - z zarówno względów muzycznych jak i czysto ludzkich - że artysta ten tak szybko zakończył swój żywot. Być może następne albumy doczekały by się popularności na miarę Boba Dylana, Joan Baez czy Simon & the Garfunkel już za życia artysty. Tego niestety się już nie dowiemy. Możemy się tylko cieszyć, że z czasem twórczość Nicka Drake'a stała się bardziej znana, przez co więcej ludzi do niej dociera.

8/10

Lista utworów:

  1. Pink Moon
  2. Place To Be 
  3. Road 
  4. Which Will
  5. Horn
  6. Things Behind the Sun
  7. Know
  8. Parasite
  9. Free Ride
  10. Harvest Breed
  11. From the Morning

poniedziałek, 11 lipca 2022

Recenzja: Jethro Tull - "Aqualung"

 

Okładka albumu "Aqualung" zespołu Jethro Tull

Są takie albumy w poszczególnych gatunkach i podgatunkach, które uznaje się za obowiązkowe dla fanów. Wadą takich zestawień jest to, że zwykle wymienia się płyty najpopularniejsze, często nie będące nawet najlepszym albumem danego wykonawcy. W przypadku rocka progresywnego jako "podstawowe" wymienia się choćby debiut King Crimson, "Dark side of the Moon" Pink Floyd, "Close to the Edge" Yes czy bohatera dzisiejszej recenzji, czyli "Aqualung" Jethro Tull. I jest to idealny przykład albumu, który początkującym słuchaczom progresywnego grania jest polecany jako jeden z pierwszych pomimo, że nie ani nie jest najlepszym krążkiem zespołu, ani też nie ma wiele wspólnego z tym gatunkiem. Poza jednym utworem na płycie znajdują się przede wszystkim hard rockowe i folk rockowe kawałki, często pozbawione poszukiwań, które są przecież najważniejszą cechą tegoż podgatunku rocka.

Wspomniany utwór to "My God", główny "winowajca" przypiętej Jethro Tull łatki zespołu progresywnego. Kompozycja ta rzeczywiście jest bardzo ciekawa. Po dość długim gitarowym wprowadzeniu słyszymy dosyć mroczny i interesujący motyw. Kompozycja wyróżnia się też jakby kościelnym chórem w czasie popisów lidera zespołu, Iana Andersona na flecie. Być może najlepszy utwór na płycie, ale to nie on cieszy się największą popularnością z tego albumu.

Miano przebojów zyskały dwa inne utwory. Tytułowy "Aqualung" oparty jest na prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym gitarowym riffie w historii zespołu i świetnie łączy hard rockowy czad z folkowymi złagodzeniami, a także okraszony jest świetnym gitarowym solo Martina Barre'a. Drugi hit z "Aqualung" - "Locomotive breath"- nie robi już takiego wrażenia, przynajmniej nie w studyjnej wersji. Inspirowany muzyką klasyczną wstęp na pianinie jest dobry, sama melodia jedna z najbardziej chwytliwych na albumie, a jednak czuję spory niedosyt. Na żywo kawałek ten wykonywany był z większą energią i niejednokrotnie kończony był ciekawym solo gitarzysty i to właśnie wykonania live tego utworu cenię najbardziej.

Ale i po każdym z tych dwóch utworów możemy usłyszeć udane kompozycję. Następujący po utworze tytułowym "Cross Eyed Mary" to utwór posiadający klimatyczny wstęp Andersona na flecie. Co prawda potem robi się już bardziej typowo, ale wciąż jest to nagranie udane z dobrą linią melodyczną. Za to po "Locomotive Breath" słyszymy 6cio minutowy "Wind up" - przez dwie minuty spokojny utwór z jakby słabszą jakością dźwięku. Jakość ta i ogólnie też poziom utworu podnosi się w dalszej części za sprawą chwytliwej melodii i dobrego solo.

Mocnymi punktami całego albumu są utwory najkrótsze, trwające niewiele ponad minutę. Takie utwory są tu trzy, z czego najlepszy jest ten pojawiający się jako pierwszy, czyli "Cheap Day Return" o pięknej folkowej melodii. W podobnym klimacie jest utrzymany "Wond'ring Aloud" oraz "Slipstream".

Pozostałe trzy utwory są niezłe i w zasadzie nic więcej, choć zastosowano tu pomysły mające potencjał - choćby baśniowy klimat w "Mother Goose". "Up to me" i "Hymn 43" posiadają sporo energii i niezłe melodię, ale ciężko powiedzieć o nich coś więcej.

"Aqualung" to z jednej strony album, który swoją popularność zawdzięcza przede wszystkim dwóm hitom, a łatkę płyty progresywnej - jednej kompozycji, więc wydawać by się mogło, że nie jest to wybór dobry dla kogoś kto dopiero chce zacząć słuchać rocka progresywnego. Ja jednak jestem zdania, że wbrew temu co napisałem w pierwszym akapicie, wybór ten jest trafny. Jazzowe popisy na niektórych albumach King Crimson czy wirtuozerskie, pełne patosu popisy instrumentalistów ELP czy Yes mogą odstraszyć dotychczasowego słuchacza metalu, popu czy rapu. "Aqualung" za to pozwala oswoić się ze stylem Jethro Tull, dzięki czemu taki "Thick as a Brick" będzie mniejszym szokiem, a doceniając następcę "Aqualung" można zapuścić się w dyskografię pozostałych grup progresywnych. Poza tym to kawał dobrej muzyki.

8/10

Lista utworów:

  1. Aqualung
  2. Cross Eyed Mary
  3. Cheap Day Return
  4. Mother Goose
  5. Wond'ring Aloud
  6. Up to Me
  7. My God
  8. Hymn 43
  9. Slipstream
  10. Locomotive Breath
  11. Wind up

niedziela, 10 lipca 2022

Recenzja: Maanam - "Mental Cut"


Odkąd Maanam zadebiutował swoim nienazwanym albumem, zespół konsekwentnie wydawał kolejne krążki rok po roku. I tym sposobem po wydanym rok później "O!" i kolejnym "Nocnym Patrolu" w 1983 roku przeszedł rok 1984 i pora na wydanie czwartego albumu. I ostatniego, który wydany został z taką coroczną konsekwencją.

Muzycy z każdym kolejnym krążkiem starali się rozwijać, eksperymentować z różnymi konwencjami, co najbardziej było widoczne na "Nocnym Patrolu". Trend ten jest kontynuowany na "Mental Cut". Próżno doszukiwać się rażącej zmiany stylu polskiej grupy - to wciąż muzyka oparta przede wszystkim na nowej fali, z tym, że artyści starają się ją w jakiś sposób urozmaicić, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem, ale efekt jest podobny do płyty z 1983 roku. Czyli taki, że po raz kolejny krążek Maanamu jest nierówny, lecz tym razem nie dotyczy to tylko stylistyki, bo i poziom poszczególnych kompozycji jest różny.

Zwykle im dłużej trwa album, tym bardziej nuży. W tym przypadku jest zupełnie odwrotnie. Pierwsze "Simple story" ma swój urok, ale zostaje zmarnowany refrenem przywodzącym na myśl niektórych wykonawców popowych z tamtego okresu - nie zawsze oczywiście jest to złe, bo sam mam kilku lubianych wykonawców w tej stylistyce, których co jakiś czas posłucham dwa - trzy utwory, ale w tym przypadku mi to nie "siedzi". Kolejny "Mentalny kot" jest już bardziej żywiołowy, ale i tak nie porywa. Po tych dwóch utworach poziom nieco podnosi jeden z dwóch największych przebojów z tego albumu. Nowofalowa "Lucciola" z mówionymi zwrotkami i słyszalnym męskim śpiewem w tle refrenu należy obecnie do tej bardziej znanej części twórczości grupy Jackowskich. Może nagranie to wybitne nie jest, ale całkiem fajnie wypadają partie gitarzystów.

Z tej najsłynniejszej dwójki z tego albumu wolę "Lipstick on the Glass" o bardzo chwytliwej melodii i świetnie słyszanej linii basu, który ma swój moment po pierwszym refrenie. Całkiem ciekawie wypada także "Dobranoc Albert" z plemienno-perkusyjnym wstępem i wokalizami w tle, które nadają "dziwności". Szkoda, że muzycy zmarnowali ten klimat wprowadzając banalną linię melodyczną gitary. Najciekawszymi momentami całej płyty moim zdaniem są te najbardziej mroczne, zmierzające w kierunku cold wave. Jest to powolny "Kreon", w którym zespół jakby nieśmiało próbuje wprowadzić odrobinę elektroniki, a także zaśpiewany po angielsku "You or Me"- chyba najlepszy utwór z płyty.

Wyjątkowo nietaktownie muzycy zachowali się, że po dwóch najchłodniejszych utworach, umieścili chyba ten najbardziej pozytywny - instrumentalny "Kowboje O.K.". Słuchamy osobno, utwór także wypada średnio. O wiele lepiej słucha mi się innego instrumentalu - "Przerwy na papierosa", w którym co prawda też niewiele się dzieje, ale nie jest zły. Na plus można wyróżnić drobne urozmaicenie, czyli krótki występ na trąbce. Całości dopełnia "Nowy przewodnik", który kompozycyjnie nie powala, ale aranżacyjnie mógł być uznawany za świeży czy nowatorski na naszej ówczesnej scenie - trzeba pamiętać o utrudnionym dostępie do zagranicznych wydawnictw.

Eksperymentów zespołu ciąg dalszy. Nie są to jakieś ambitne poszukiwania, ale przynajmniej zespół stara się aby ich utwory nie bazowały na jednym schemacie. Szkoda, że grupa nie przyłożyła się bardziej do spójności poszczególnych utworów, choćby kosztem roku bez wydania albumu. Gdyby tak zebrać te zimne utwory z "Nocnego patrolu" i te z "Mental Cut" , to wyszedł by nam album o niesamowicie wysokim poziomie. Gdyby to samo zrobić z tymi pozostałymi nagraniami, album taki na pewno nie był by tak świetny, ale w kategorii przebojowego rocka byłby jednym z lepszych w naszym kraju. 

6/10

Lista utworów:

  1. Simple story
  2. Mentalny kot
  3. Lucciola
  4. Dobranoc Albert 
  5. Przerwa na papierosa
  6. Nowy przewodnik
  7. Kreon
  8. You or Me
  9. Kowboje O.K.
  10. Lipstick on the Glass